Kreml chce pokazać, że panuje na morzach. A Poroszenko – że przed wyborami wciąż jest silnym liderem.
Wydarzenia w Cieśninie Kerczeńskiej przypomniały, że konflikt rosyjsko-ukraiński jest wciąż potencjalnym zagrożeniem dla pokoju w Europie. Skala niedzielnego incydentu jest jednak nieduża i paradoksalnie Kijów i Moskwa mogą na nim skorzystać politycznie. Nocny apel wiceszefa polskiego MSZ Bartosza Cichockiego do obydwu stron o wstrzemięźliwość wydaje się więc najrozsądniejszą reakcją.
Podsumujmy krótko sekwencję najważniejszych wydarzeń, które rozegrały się w niedzielę na wodach Cieśniny Kerczeńskiej, płytkim akwenie łączącym Morze Azowskie z Morzem Czarnym oraz Półwysep Krymski z Półwyspem Tamańskim, wchodzącym w skład rosyjskiego Kraju Krasnodarskiego.
Południowa część tego półwyspu to już geograficznie część Azji. Płynący z Odessy do Mariupola konwój ukraińskiej marynarki wojennej (ukr. WMSU) złożony z dwóch pancernych kutrów artyleryjskich „Bierdiańsk” i „Nikopol” oraz holownika „Jany Kapu” (okręty miały uzupełnić skład wojennej bazy morskiej w Mariupolu) zostały zablokowane przez kutry patrolowe Ochrony Brzegowej Służby Granicznej FSB (ros. BOHR PS FSB) przy próbie przekroczenia Cieśniny Kerczeńskiej. Ukraiński holownik został staranowany, co zablokowało żeglugę na całym akwenie cieśniny. Wieczorem zablokowane okręty zostały ostrzelane przez kutry FSB, a później dokonano ich zajęcia, wraz z aresztowaniem – według informacji strony ukraińskiej – 23 marynarzy. Jeszcze przed północą z niedzieli na poniedziałek prezydent Petro Poroszenko zapowiedział wprowadzenie na terytorium całej Ukrainy stanu wojennego na okres 60 dni, przy jednoczesnym wstrzymaniu się od powszechnej mobilizacji (dekret został podpisany przez głowę państwa w poniedziałek po południu, wieczorem parlament zdecydował o wprowadzeniu stanu wojennego w 10 obwodach przylegających granicą do Rosji). Wydarzenia określił mianem „aktu agresji przeciwko państwu i poważnym zagrożeniem pokoju”. W poniedziałek rano siły zbrojne Ukrainy postawiono w stan najwyższej gotowości.
Na portalach internetowych pojawiły się nagłówki „Agresja Rosji na Ukrainę”. Prezydentowi Ukrainy udało się zatelefonować do kilku partnerów zagranicznych, m.in. prezydenta Andrzeja Dudy oraz sekretarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga. Lider Ukrainy poinformował ich o akcie „brutalnej agresji ze strony Rosji”, a obydwaj rozmówcy zapewnili o pełnym wsparciu suwerenności terytorialnej i integralności Ukrainy. Szef NATO dodatkowo zaakceptował szybkie zwołanie Rady Ukraina-NATO, ciała istniejącego formalnie od 1997 roku. 26 listopada rano krótkie oświadczenie wydał rosyjski MSZ, w którym nazwał incydent „grubym naruszeniem zasad międzynarodowego ruchu morskiego na wodach terytorialnych Federacji Rosyjskiej” i oskarżył Kijów o prowokację. Wkrótce dla omówienia wydarzeń zbierze się Rada Bezpieczeństwa ONZ.
Napięta cieśnina
Cieśnina Kerczeńska pozostaje, obok Donbasu, największym punktem zapalnym na mapie geograficznej konfliktu rosyjsko-ukraińskiego, ciągnącego się od rewolucji Euromajdanu i aneksji Krymu przez Rosję. Po rozpadzie ZSRR stanowiła formalnie granicę morską pomiędzy Ukrainą i FR, chociaż Kijów i Moskwa nigdy nie zdecydowały się na jej pełną demarkację. Z punktu widzenia prawa międzynarodowego oraz zapisów Karty Narodów Zjednoczonych akwen ten nadal ma charakter graniczny. Po zajęciu Krymu wiosną 2014 roku Rosja uznaje go za swoje wody terytorialne, w których ruch okrętów wojskowych stanowi akt naruszenia granic. Niemniej, w ostatnich dwóch dekadach konflikty w Cieśninie zdarzały się na porządku dziennym.
Najbardziej znany rozpoczął się w czasach prezydentury Leonida Kuczmy, w 2003 roku. Dotyczył niewielkiej wyspy Tuzła o długości 6,5 km i szerokości pół kilometra, powstałej w 1925 roku w wyniku sztormu, który oderwał kawałek mierzei łączącej Krym z Półwyspem Tamańskim. Wyspa, która znajdowała się na wodach terytorialnych Ukrainy, dawała jej możliwość wyjścia na Morze Azowskie od strony Krymu. 15 lat temu Rosjanie rozpoczęli kopanie grobli, która połączyłaby wyspę z Półwyspem Tamańskim i Krajem Krasnodarskim. Po licznych notach protestacyjnych ówcześni premierzy Wiktor Janukowycz i Michaił Kasjanow osiągnęli kompromis w sprawie zaprzestania budowy, a rok później Moskwa potwierdziła, że wysepka należy do Ukrainy.
Kijów już na samym początku funkcjonowania Mostu Krymskiego utracił kilkadziesiąt milionów hrywien
Po zajęciu Krymu Kijowowi spędza sen z powiek budowa przez Rosjan mostu nad Cieśniną, którego drogową część oddano do użytku w maju br., wkrótce po inauguracji czwartej kadencji Władymira Putina na Kremlu. Konstrukcja mostu praktycznie uniemożliwiła żeglugę przez akwen statków masowców i kontenerowców, przystosowanych do żeglugi w kanałach morskich i oceanicznych. Zazwyczaj wypływały one ku Morzu Czarnemu z dwóch dużych ukraińskich portów nad Morzem Azowskim: Bierdiańska i Mariupola, skąd eksportowano „ukraińskie złoto” – zboże oraz rudy metali. To strata rzędu setek milionów dolarów rocznie, a według szacunków ukraińskich ekonomistów Kijów już na samym początku funkcjonowania Mostu Krymskiego utracił kilkadziesiąt milionów hrywien.
Wszystko wskazuje na to, że najnowsza faza konfliktu jest nieprzypadkowa. I nie chodzi tylko, jak podkreśla strona ukraińska, o podjęcie przez Kreml prowokacji w rocznicę Hołodomoru i pierwszych demonstracji w Kijowie pod koniec listopada 2013 roku, które zapoczątkowały Euromajdan (chociaż oczywiście nie jest to wykluczone). Moskwa może obawiać się, że zwiększenie stanu posiadania ukraińskiej marynarki wojennej nad Morzem Azowskim, zwłaszcza przez relokację części jednostek stacjonujących w północno-zachodnich obszarach wybrzeży Morza Czarnego, głównie w okolicach Odessy, powiększy morską przewagę Kijowa na Morzu Azowskim. Co ciekawe, od strony rosyjskiej akwen ten jest pozbawiony większej obecności rosyjskiej marynarki, a dominują na nim głównie kutry patrolowe pograniczników z FSB, które wzięły udział w niedzielnym incydencie.
Nie dać się sprowokować
Obydwie strony mogą oczywiście przejściowo zaostrzyć retorykę, ale wybuch wojny na Morzu Czarnym i Azowskim raczej nie wchodzi w grę. Moskwa jest zmęczona i poturbowana dotychczasowymi sankcjami Zachodu wprowadzonymi od zajęcia Krymu. Dawanie impulsu kolejnym sankcjom gospodarczym byłoby dla niej samobójcze, a jednocześnie doprowadziłoby do naturalnej podczas każdego konfliktu konsolidacji społeczeństwa ukraińskiego wokół jego kierownictwa. Incydentalną i – czego by jednak nie powiedzieć – ograniczoną w zakresie demonstracją siły Kreml chce pokazać społeczeństwu, że wciąż panuje nad sytuacją na obszarze Morza Azowskiego i Czarnego, akwenu graniczącego bezpośrednio z terytorium morskim krajów NATO (Rumunii, Bułgarii i Turcji).
Pytanie cui prodest po wydarzeniach w Cieśninie Kerczeńskiej można również zadać samej administracji prezydenta Poroszenki, zwłaszcza w obliczu przewidzianych na marzec 2019 wyborów prezydenckich. W dotychczasowej praktyce relacji międzynarodowych rzadko bowiem spotykana jest sytuacja, aby po tego rodzaju incydencie ogłaszać stan wojenny. Raczej wszyscy spodziewają się ostrych retorsji dyplomatycznych w postaci odwołania „na konsultacje” ambasadorów, zamrożenia kontraktów handlowych czy przejściowych sankcji kulturalnych. Nawet biorąc pod uwagę trwający wciąż – choć zamrożony – konflikt w Donbasie, reakcja strony ukraińskiej wydaje się nazbyt ostra.
Z jednej strony można ją tłumaczyć jako chęć pokazania przez Poroszenkę, że mimo słabszych notowań w sondażach od głównej kontrkandydatki, Julii Tymoszenko (która zresztą bardzo często krytykuje prezydenta za nieudolność na polu obronnym, a tzw. proces pokojowy z Mińska określa jako kapitulację), wciąż jest silnym liderem, potrafiącym szybko reagować w sytuacjach kryzysowych. Zdecydowana retoryka pozwala również Poroszence na praktyczną realizację głównego hasła kampanii wyborczej: „Armia, wiara, język!” (spór w sprawie autokefalii Cerkwi na Ukrainie i wyraźne poparcie tej idei dodaje mu punktów wśród wyborców). Z drugiej strony rozpoczynanie kampanii wyborczej podczas stanu wojennego sugerować może chęć ograniczenia możliwości politycznych opozycji.
Ukraina próbuje szybko stworzyć nieformalną koalicję dyplomatyczną, wydaje się jednak, że poza zdecydowanym poparciem werbalnym ze strony sojuszników z Zachodu i apelów o uwolnienie ukraińskich marynarzy nie dojdzie do żadnych innych gestów NATO, np. zwiększenia pomocy wojskowej czy wywierania silniejszych nacisków na Moskwę. Wydaje się więc, że apele do obydwu stron konfliktu o wstrzemięźliwość i powstrzymanie się od kroków odwetowych, zwłaszcza w Donbasie i na wschodnich rubieżach Ukrainy (co uczynił w nocy wiceszef polskiego MSZ), wydaje się w obecnej sytuacji najbardziej sensowne.