Książka Marty Abramowicz „Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica” może odegrać pożyteczną rolę w uzdrawianiu polskiego katolicyzmu. Podobnie jak „Kler”.
Widzę pewną analogię między nową książką Marty Abramowicz „Dzieci księży. Nasza wspólna tajemnica” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej), która jest zasadniczo reportażem, a filmem „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Jedno i drugie dzieło – toutes proportions gardées – demaskuje pewne „struktury zła” w Kościele katolickim, poruszając nasze sumienia.
Temat, który podejmuje Marta Abramowicz, jest trudny dla Kościoła nie tylko dlatego, że wielu księżom (jak wskazują badania) zdarza się złamanie zasady celibatu, czym naturalnie Kościół nie ma powodu się chwalić. Temat, gdy przyjrzymy mu się bliżej, jest trudny dla Kościoła także dlatego, że w grę wchodzi tu los kobiet i dzieci. To na nich właśnie skupia autorka swoją uwagę. Trzeba przyznać, że te ludzkie historie (jest ich bodaj sześć) są świetnie opisane – znać tu szkołę Hanny Krall – i naprawdę robią wrażenie. Widzimy na przykład dramat dziewczyny, która uwiedziona przez starszego o dwadzieścia lat księdza ma z nim dwoje dzieci, a poddana surowemu osądowi najbliższych i ostracyzmowi społeczności lokalnej – dzielnie dźwiga los matki wychowującej dwóch synów, a jednocześnie dochowuje wierności mężczyźnie swego życia. Dorastające dzieci znają „wujka”, ale nie mają z nim zdrowej relacji jak z ojcem, są uczuciowo okaleczone.
Czy za krzywdę tych dzieci nie ponosi moralnej współodpowiedzialności Kościół, który czasami wręcz sugeruje takie „kompromisowe” rozwiązanie, biorąc na siebie zobowiązania finansowe? Oczywiście, są różne przypadki i nie da się wrzucić wszystkich do jednego worka. Są mężczyźni niedojrzali, tak samo żonaci, jak księża czy zakonnicy, którzy po prostu nie radzą sobie ze swoją seksualnością, albo słabi moralnie, bynajmniej nieskłonni do wzięcia odpowiedzialności za swoje czyny.
Co ciekawe jednak, autorka opisuje też przypadki, gdy kobieta rozumie, jak wielkie znaczenie ma dla jej mężczyzny bycie księdzem i akceptuje ten jego życiowy wybór. A inny ksiądz, mający w ukryciu kobietę i dziecko, czuje autentyczne powołanie do pracy duszpasterskiej i jest kochany przez swoich wiernych, czyli krótko mówiąc, jest bardzo dobrym księdzem… Tu nasuwa się pytanie: czy rzeczywiście celibat jest koniecznym warunkiem bycia kapłanem? Przecież nie jest tak ani w prawosławiu, ani w Kościele greckokatolickim, ani w Kościołach protestanckich. Nie chodzi o to, że mężczyzna jakoby nie jest w stanie żyć we wstrzemięźliwości seksualnej, ale o to, że małżeństwo i rodzina dają mężczyźnie wsparcie emocjonalne, uczą życia i sprzyjają dojrzałości. Czy nie kryła się mądrość życiowa w zasadzie głoszonej przez św. Pawła Apostoła, że konsekrowanymi (czyli biskupami i prezbiterami) powinni zostawać „viri probati”? Dlatego cieszy mnie zapowiedź kolejnego synodu biskupów, zaplanowanego na październik 2019 roku, który ma być poświęcony problemom Amazonii, w tym kwestii konsekrowania w tym rejonie świata żonatych mężczyzn katechistów. To ważny temat do podjęcia, choć konserwatyści z góry określają go jako „kontrowersyjny”.
Autorka wyznaje, że choć słyszała kilkaset opowieści o dzieciach księży, to w ciągu dwóch lat poszukiwań udało jej się dotrzeć zaledwie do kilku osób gotowych o sobie opowiedzieć
Innym problemem, który wyłania się z lektury książki Marty Abramowicz, jest wyraźna niechęć społeczności katolickiej w Polsce do ujawniania „grzechów seksualnych” księży. To wyszło zresztą już w kwestii pedofilii – ofiary niechętnie ujawniają się publicznie, nie tylko z powodu naturalnego wstydu, ale też z obawy przed społecznym ostracyzmem. Autorka wyznaje, że choć słyszała kilkaset opowieści o dzieciach księży, to w ciągu dwóch lat poszukiwań udało jej się dotrzeć zaledwie do kilku osób, których problem ten dotyczy, gotowych o sobie opowiedzieć.
To ją tak zaintrygowało, że postanowiła podjąć temat „zła w Kościele jako tabu” w rozmowach z trojgiem badaczy – profesorów filozofii, historii i teologii. W ten sposób powstała część eseistyczno-publicystyczna „Dzieci księży”, jakby „książka w książce”. Składają się na nią wypowiedzi Joanny Tokarskiej-Bakir („Wspólnota”: o zmowie milczenia, potocznie zwanej zamiataniem pod dywan), Tomaszem Stryjkiem („Naród”: o zrośnięciu katolicyzmu z polskością) i Tomaszem Polakiem, przedtem księdzem Tomaszem Węcławskim („Kościół”: o wszechwładnie panującej u nas „kulturze kościelnej”). Niewątpliwie najciekawszą tezę formułuje i dość obszernie rozwija prof. Tomasz Stryjek, historyk. Jego zdaniem „zamach na wartości dyktowane przez Kościół to u nas zamach na Polskę. Ksiądz jest nie tylko święty, on jest także strażnikiem narodu”.
W trakcie swoich wywodów, które notabene warto by chyba rozwinąć w osobną publikację, Tomasz Stryjek powołuje się m.in. na słynną książkę Bohdana Cywińskiego „Rodowody niepokornych” (wydaną przed laty w Bibliotece „Więzi”) i sformułowaną przez tego autora kategorię Kościoła „juliańskiego”. „Kościół juliański to ten, który stracił swoją pozycję, Kościół sfrustrowany, zawiedziony, wściekły. Pozostaje instytucją, ale instytucją zagrożoną w swojej władzy nad społeczeństwem. (…) Walczący o zachowanie przywództwa nad narodem. Nieprzyjmujący do wiadomości innej opozycji niż ta, którą sam kontroluje”. Nie miejsce tu na przedstawienie całego toku rozumowania prof. Stryjka, ale z całą pewnością jego pogląd na „zrośnięcie się Kościoła z narodem” w polskiej historii i konsekwencje tego dla dzisiejszych naszych sporów ideowych są bardzo interesujące.
Wracając jeszcze do głównego tematu książki Marty Abramowicz: o ile trzeba docenić jej część reportażową i pytania, jakie inspirują opisane przez nią historie, o tyle „oprawa ideologiczna” kwestii „dzieci księży jako naszej wspólnej tajemnicy” budzić musi szereg wątpliwości. Autorka wprost wypowiada swoją tezę: wszystkiemu winien jest celibat. Co więcej, nie kryje swoich skrajnie feministycznych poglądów na negatywną rolę Kościoła odgrywaną przez dwa tysiące lat, dosłownie od samego początku. Z lektury książki można by wywnioskować, że Kościół zawsze z pogardą i niechęcią odnosił się do kobiet, a nieufnie i potępiająco – do ludzkiej seksualności. Tezę tę mają ilustrować „Kartki z kalendarza”, jakimi autorka przeplata poszczególne rozdziały swojej książki. Są to krótkie cytaty z pism świętych ojców Kościoła, najwybitniejszych teologów oraz papieży, brzmiące dzisiaj strasznie obskurancko, a co najmniej dziwacznie. Cytaty są z pewnością autentyczne, ale ich funkcja perswazyjna jest metodologicznie bardzo wątpliwa. Nie ma to wiele wspólnego z nowoczesną, akceptowaną w Kościele co najmniej od Soboru Watykańskiego II, metodą historyczną, czyli braniem pod uwagę, przy czytaniu i interpretowaniu dawnych pism, ich kontekstu kulturowego.
W sumie jednak uważam, że książka jest bardzo ważną publikacją, która powinna wywołać szerszą dyskusję. I że może odegrać pożyteczną rolę w uzdrawianiu polskiego katolicyzmu, podobnie jak film „Kler”.
Rzeczywiście, w „tradycyjnym” Kościele miłości musi bardzo nie wystarczać, że ludzi dobrej woli takich jak Autor, katolików, zranił do tego stopnia, że promują książki („znać tu szkołę Hanny Krall „), których celem nie jest pomóc Kościołowi wyjść z bagna, ale go w nim utopić. Recenzowanej książki jeszcze nie czytałem, ale czytałem poprzednią pozycję tej autorki pisanej, jak wynika z recenzji w tym samym kluczu, „Zakonnice odchodzą po cichu”. Klasyczna metoda – wymieszać prawdę, bo o przykrych sytuacjach w zakonach słyszałem kilka razy, z prawdą niepewną, nie wiadomo, czy prawdą, a może bezprawdą. Za bezprawdę uważam wywiad z młodymi księżmi z jednego z największych zakonów o zakonnicach, wypowiadających się tak, jak ekolodzy w obronie zwierzątek hodowlanych. Nie wierzę w prawdziwość tego wywiadu, bo musiałbym uznać jeden z najważniejszych zakonów za beznadziejnie upadły. Wystarczy też przypomnieć, że Autorka przemilczała „atomowe” odejście z Kościoła betanek z Kazimierza Dolnego, bo nie pasowało to do tytułowej tezy i malowanego wizerunku katoliczek. Promując książkę nie kryła frajdy z upadku Kościoła (dla mnie jednym z powodów krytycznej oceny zaangażowania się Więzi w akcję ze środowiskami LGBT „Przekażmy sobie znak pokoju” było występowanie obok tej właśnie autorki, która uwzględniając jej agresję wobec Kościoła musiała chyba środowisko katolików otwartych uznawać – przepraszam, nie mam intencji nikogo obrażać, ale takie skojarzenie przychodzi spontanicznie – za pożyteczne osoby z bon motu Lenina). Problem dzieci księży jest i byłby, nawet w przypadku jednego takiego dziecka, ale jego skali nie znamy. Nawet to jedno dziecko potrzebowałoby uwagi/miłości Kościoła. Przeczytam książkę, chociażby by sprawdzić, czy jej miłość do tych dzieci jest lepsza, czy w centrum uwagi Autorki jest to dziecko, czy zły funkcjonariusz Kościoła, a dziecko jest tylko, jak przypuszczam, mięsem armatnim w słusznej wojnie „lewicy”.
PS. Ale w jednym z Autorem mógłbym się zgodzić – że książka jednak może pomóc Kościołowi. Jak dżuma w Europie w XIV wieku. Wg. niektórych historyków, wymarcie 30% ludności Europy po kilkunastu latach biedy bardzo poprawiło jakość życia pozostałych przy życiu mieszkańców, bowiem zwiększyła się ich zamożność w wyniku zwiększenia „na głowę” majątku/zasobów, co pozwoliło na zwrócenie się w stronę kultury, wartości, a wiemy, co z tego wynikło. Największy postęp cywilizacyjny był w krajach, gdzie zaraza zabiła najwięcej ludności. I tak pomagają Kościołowi ataki na niego, słuszne i niesłuszne.
A mnie sytuacja żon-nieżon księżowski kojarzy się z tekstem Zbigniewa Herberta: „Piekło”:
Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, którą księżyc zapomniał wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków. Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach? W kawiarni na dole pusto, bo to rano.
Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: „Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę”. Kelner idzie szybko za kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.
Ta książka to chyba największe rozczarowanie tego roku. I błagam, nie obrażajmy Krall.