Wystawa „Krzycząc: Polska! Niepodległa 1918” w Muzeum Narodowym jest znakomita. Może przejść do historii jako jeden z niewielu naprawdę jasnych punktów tych generalnie smutnych i, jak się zdaje, zatrważająco źle przygotowanych obchodów stulecia niepodległości Polski.
Od 26 października do 17 marca w Muzeum Narodowym w Warszawie można oglądać wystawę „Krzycząc: Polska! Niepodległa 1918”. Kto zniechęcił się do niej z góry, dowiedziawszy się, że część ekspozycji stanowią wielgachne fotografie z ubiegłorocznego Marszu Niepodległości, popełnia duży błąd. Jest to bowiem wystawa znakomita, która może przejść do historii jako jeden z niewielu naprawdę jasnych punktów tych generalnie smutnych i, jak się zdaje, zatrważająco źle przygotowanych obchodów stulecia niepodległości Polski. Nie jest ona „pisowska” (jak niektórzy zdążyli ją już okrzyknąć) ani nie gloryfikuje faszyzmu czy nacjonalizmu. Wprost przeciwnie: to niezwykły zbiór artystycznych świadectw epoki, które razem tworzą obraz wyłamujący się ze schematów, do jakich przyzwyczaiła nas polityka historyczna i kulturalna obecnej władzy.
O jaką epokę chodzi? Można by sobie wyobrazić wystawę na stulecie niepodległości, na której pokazane byłyby najwybitniejsze dzieła malarstwa polskiego z okresu tych stu lat albo przynajmniej samego dwudziestolecia międzywojennego. Albo utrzymaną w dobrze nam wszystkim znanej konwencji „Hop-siup: niepodległość!”, to jest prezentującą sam radosny moment odradzania się niepodległej Polski, z portretami „ojców-założycieli”, sztandarami Legionów Polskich i obowiązkową rekonstrukcją przyjazdu do Warszawy 10 listopada 1918 roku Józefa Piłsudskiego uwolnionego z twierdzy magdeburskiej.
Na szczęście jednak twórcy wystawy chyba w ogóle nie rozważali tego drugiego rozwiązania. Postanowili ukazać za pomocą obrazów, grafik i rzeźb ze zbiorów Muzeum Narodowego (ogromna większość z ponad 280 dzieł prezentowanych na wystawie pochodzi z tej kolekcji) niełatwą drogę Polski do niepodległości oraz kształtowanie się nowego państwa, wyrażające się także w poszukiwaniu nowych symboli i nowego oblicza wizualnego. Zabierają nas w podróż w czasie, która zaczyna się w pierwszych latach XX wieku, gdy swoją premierę ma „Wesele” Wyspiańskiego (kadry z filmu „Wesele” w reżyserii Andrzeja Wajdy otwierają ekspozycję) i gdy swoje najsłynniejsze prace tworzą między innymi Jacek Malczewski, Józef Mehoffer i Witold Wojtkiewicz, kończy się natomiast w połowie lat 30., gdy umiera Piłsudski. Na zaprezentowane na wystawie dzieła można patrzeć po prostu jako na sztukę, podziwiając ją lub wydziwiając, ale można też widzieć w nich notacje historycznego momentu – oczywiście bardzo wyjątkowe, subiektywne, ale niemniej wiarygodne i ciekawe, bo ukazujące emocje, jakie nie zawsze jest w stanie uchwycić nawet fotografia czy film. Duża część z tych dzieł jest mało znana, a niektóre prezentowane są wręcz po raz pierwszy, choć należą do zbiorów Muzeum od wielu lat.
Wystawa została podzielona na siedem części tematycznych, które zatytułowano kolejno: „Przed wielkim jutrem”, „Rewolucja 1905”, „Okropności wojny”, „Legiony Polskie i wojna w sztuce”, „Żołnierze, sosny i mogiły”, „Niepodległa Polska i nowa sztuka”, „Wojna z bolszewikami i walka o granice”, „Pierwszy sejm i zabójstwo Prezydenta” oraz „Kult wodza”. Rzuca się w oczy, że ponad połowa z tych tematów dotyczy wojny, a jeden z tytułów wyraża jawnie negatywny stosunek do niej, co biorąc pod uwagę lansowany dziś kult wojny i patriotyzmu w wersji wyłącznie militarnej jawi się jako wypowiedź wywrotowa. Dzieła składające się na tę część wystawy w pełni jednak taki stosunek uzasadniają: widzimy żołnierzy w maskach gazowych, maszerujących pośród zgliszcz, żołnierzy bez nóg, żołnierzy umierających samotnie, poległych i zasypanych w śniegu i są to obrazy tym bardziej poruszające, że stworzyli je ludzie, którzy prawdziwą wojnę widzieli albo nawet w niej uczestniczyli.
Jeszcze nigdy w Polsce nie widziałam wystawy, która opowiadałaby o pierwszej wojnie światowej w sposób tak brutalnie prawdziwy – mimo, że oglądamy malarstwo i grafikę, a nie zdjęcia
Przykładem artystycznego „dziennika frontowego” są np. akwaforty Ericha Grunera, które również pokazano na wystawie, choć nie należą one nominalnie do sztuki polskiej – należą jednak do zbiorów Muzeum Narodowego. Widzimy też cywilów: jedno z największych płócien na wystawie to „Uchodźcy” Jana Rembowskiego – obraz ukazujący chaotyczne kłębowisko ludzi czekających na ratunek na jakimś zniszczonym drewnianym moście, niepokazywany publicznie od 1923 roku i specjalnie na potrzeby wystawy odrestaurowany. Nie brak też oczywiście przedstawień ukazujących uczestników wojny jako dumnych i silnych, generalnie jednak chyba jeszcze nigdy w Polsce nie widziałam wystawy, która opowiadałaby o pierwszej wojnie światowej w sposób tak brutalnie prawdziwy – mimo, że oglądamy malarstwo i grafikę, a nie zdjęcia.
W ogóle wielką zaletą tej wystawy jest to, że wydobywa pierwszą wojnę światową z odmętów naszej niepamięci, jednocześnie ukazując ją w sposób wielowymiarowy, w tym także z perspektywy szeregowych żołnierzy i cywilów. Mam wrażenie, że jest to nie tyle przypadkowy rezultat kwerendy w zbiorach Muzeum Narodowego, lecz także wynik solidnej, przemyślanej wiedzy historycznej. Nie pamiętamy o okropnościach Wielkiej Wojny (bo przyćmiła ją druga wojna światowa), a fakt, że to w jej rezultacie po 123 latach Polska odzyskała niepodległość sprawia, że jawi się nam ona jako wojna „opłacalna”. A przecież ukazywanie jej realnych kosztów bynajmniej nie deprecjonuje polskiej niepodległości. Wprost przeciwnie: pozwala lepiej docenić trud tych, którzy o nią zabiegali, budowali ją i umacniali.
Nieco inny charakter mają obrazy dotyczące wojny polsko-bolszewickiej: część wyraźnie odzwierciedla ważną dla tożsamości II Rzeczypospolitej tendencję do kultu Józefa Piłsudskiego, który miał się stać zwornikiem nowego państwa, zszywanego z mozołem z tak różnych kawałków. Jest to choćby niesamowity, awangardowy obraz Jerzego Hulewicza „Szarża”, na którym Piłsudski ukazany jest na czele szarży ułanów, przy czym fakt, że widzimy tylko głowę marszałka przydaje mu cech nieludzkich, boskich. Albo „Piłsudski pod Wilnem” pędzla Ludomira Sleńdzińskiego: Piłsudski pośród żołnierzy i sztandarów z orłem białym, w pozie wyrażającej braterskie stosunki z podkomendnymi, a jednocześnie dumnej. Wojna, choć stanowiąca jeszcze świeże wspomnienie, w sztuce i publicystyce staje się coraz bardziej odrealniona i zamienia się w mit.
A wśród tego wszystkiego mamy jeszcze po prostu i aż: wspaniałe dzieła Zofii Stryjeńskiej, Brunona Schulza, Kossaków, Witkacego i wielu innych…
Na koniec kilka słów o wspomnianych na początku fotografiach z Marszu Niepodległości: jest to praca Piotra Uklańskiego, będąca zapisem polskiej rzeczywistości i komentarzem do niej. Zaprezentowanie jej przy wejściu do głównego holu Muzeum, w miejscu, na które patrzymy obejrzawszy całą wystawę, ma, jak sądzę, pobudzać nas do myślenia, czym niepodległość jest dla nas dzisiaj i co chcemy z nią zrobić. Być może też ostrzec. Sztuka ma prowokować, i to się udało.
Czy konieczne było „upolitycznienie” tematu przez ustawianie się kontra prawicy już w samym tytule? I to kto tu ma fiksum dyrdum na punkcie polityki? Autorka/redakcja zniechęcający do wystawy osoby identyfikujące się z prawicą czy czytelnicy Więzi, których zdaniem Autorki/redakcji do wystawy trzeba zachęcać antyprawicowością?
Moja rosyjska przyjaciółka z którą zwiedzałem wystawę była bardzo zdziwiona brakiem „cudu nad Wisłą” 🙂
Ja natomiast zastanawiałem się, w jakim języku jest tytuł wystawy?