Przyszły papież doskonale wiedział, że zdobywanie ludzi dla Chrystusa będzie skuteczne tylko poprzez odnajdywanie w nich „odbicia promieni Bożej prawdy”. A do tego konieczny jest szacunek, nigdy potępienie.
Nie porywa mnie twórczość literacka i teologiczna Karola Wojtyły. Biorąc więc do rąk jego „Kazanie na Areopagu”, nie miałem do tej książki ugruntowanej społecznie estymy. Nie zostałem do niej przekonany, nie zachwyciłem się nią. A jednak w katechezach krakowskiego metropolity jest „coś”, co po ich przeczytaniu z jednej strony nie daje spokoju, z drugiej zdumiewa tak długo nieujawnianą świeżością.
Spekulacje
Niewiadome pozostaną okoliczności i czas powstania książki. Niewiadomi adresaci. Niewiadomy powód „zatuszowania”. Wszystko skupia się wokół roku sześćdziesiątego piątego, jak słusznie podpowiada dr Marta Burghardt w „Komentarzu” na podstawie przywoływanych dokumentów soborowych (Konstytucja dogmatyczna o Kościele – 21.10.1964; Deklaracja o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich – 28.10.1965; Konstytucja dogmatyczna o Objawieniu Bożym – 18.11.1965; Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym – 7.12.1965) oraz fragmentów z pierwszego wydania Biblii Tysiąclecia z 1965 roku.
Nie są to pewnością refleksje dla „prostego ludu”, choć ten nieraz przecież słyszał trudną mowę krakowskiego pasterza, który miał słabość akademicką w zwiastowaniu Słowa. Prostą myśl wyrażał często nader skomplikowanie. Zderzają się więc ciągle w „Kazaniu na Areopagu” wiara i rozum (fides et radio), jedno drugiemu nie ustępuje w niczym, choć między nimi nie ma konkurencji.
W katechezach przyszłego papieża jest „coś”, co z jednej strony nie daje spokoju, z drugiej zdumiewa tak długo nieujawnianą świeżością
Można ulegać płonnym spekulacjom kto – kiedy – dlaczego „ukradł” rękopis; dywagować o średniej staranności maszynopisu; toczyć śledztwa czy ktoś i kto zgubił, ukrył, bądź pozwolił zapomnieć. Dzisiaj już jednak nic i nikt nie podpowie rozwiązań. Pozostanie nieznane to „coś”, co wymusiło korekty w kalendarzu arcybiskupa na tyle istotne, by na pół wieku „Katechezy” zamilkły.
Ukryty sens zapisków marginalnych
Każda z ponumerowanych 78 stron (39 kartek) rękopisu zawiera łacińskie wersety. Pierwszy z „Traktatu” św. Ludwika Marii Grignon de Montfort, drugi z „Sekwencji wielkanocnej”, trzeci z hymnu „Veni Sancte Spiritus”, czwarty z hymnu eucharystycznego „Adoro te devote” przypisywanego Tomaszowi z Akwinu. W takim otoczeniu nie ma miejsca na refleksje bez głębi. Analogia do umieszczających glossy na marginesach średniowiecznych ksiąg – choć zrozumiała – zdaje się być chybiona wobec Norwidowskiej przenikliwości Wojtyły, w dodatku połączonej z jego fenomenologicznym podejściem do tego „co się jawi”.
Swoista sceneria budowana przez krakowskiego arcybiskupa w oparciu o cytowane przez niego fragmenty nie może być przypadkowa. Intuicyjnie można ją zrozumieć w kluczu chrystologicznym. Wczytując się w Pawłową mowę na Areopagu, autor jednocześnie medytuje Tajemnicę Obecności, pokonuje duchową drogę od Wcielenia („Maryja”), przez Zmartwychwstanie („Victimae Paschali”), ku Pięćdziesiątnicy („Veni Sancte Spiritus”), by wreszcie wskazać na niekończące się uobecnianie w Obecnym Eucharystycznie („Adoro te devote”), a więc i w Kościele.
Można ulegać płonnym spekulacjom kto – kiedy – dlaczego „ukradł” rękopis. Dzisiaj już jednak nic i nikt nie podpowie jakichkolwiek rozwiązań
Nie daje spokoju również liczba samych kazań. Może to efekt skrzeczącej „kościółkowości”, która w „dwunastce” każe widzieć sens, wartość religijną i doszukiwać się jakieś duchowej głębi. W takim podejściu „trzynastka” nijak pasuje do tekstów Świętego Męża. Świat nadał jej przecież wartość pechową.
A jednak i w tym niefortunnym znaku można odnaleźć jakiś sens – choć znowu może taki „nie-wprost”. Św. Pawła, którego katecheza do pogan inspiruje rozważania Wojtyły, zwą Trzynastym Apostołem. Nie ze względu na kolejność naboru (według niej przecież, w miejsce Iskarioty wylosowano Macieja), lecz z nieoczekiwanej decyzji Niezmiennego, który lubi zmieniać, mimo że „przecież zawsze tak było”.
Na współczesnym Areopagu
Wojtyła podpiera się Pawłowym przemawianiem do Greków, robi to jednak rozważnie. Odczytuje i rozwija tę metodę na „swój sposób”. Areopag współczesny nie jest dla niego bezbożnym ugorem, lecz polem szukania tego, co dobre i święte. A skoro mówi o tym już na początku, cytując soborową „Deklarację o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich «Nostra aetate»”, to znaczy, że zdobywanie ludzi dla Chrystusa jest najważniejsze, wręcz programowe. Ma ono być drążeniem, a właściwie cierpliwym „dokopywaniem się” do semina (ziarna) ludzkiego ducha, przekonań, środowiska, kultury, i odnajdywaniem w nich „odbicia promieni Bożej prawdy”. To odkrywanie, choć Wojtyła nie używa dokładnie tego słowa, będzie skuteczne tylko poprzez szacunek, nigdy przez potępienie.
Metropolita krakowski pisał: „Jeśli człowiek ma władzę poznawania Boga to znaczy, że i on sam nosi w sobie zaczyn ducha i prawdy”. Jeśli tak, to gorliwość w trosce o zbawienie dusz musi zmienić swoją optykę w działaniu. Z miłością i przywoływanym powyżej już szacunkiem „zakorzeniać ewangeliczny kerygmat w kulturze środowiska”. Kto inny sieje, a kto inny nada temu wzrost – powie Trzynasty Apostoł, a Wojtyła doskonale odkrywa to w sobie i przed nami.
Zadziwia sprawa ostatnia – myśl autora, by z perspektywy Areopagu tłumaczyć Sobór Watykański II. Choć katechezy nie dotyczą tylko tego tematu, przebija przez nie upór, z jakim tłumaczyć miały Sobór. Autor go przecież dobrze „czuł”, był jego pasjonatem i orędownikiem. Teksty te zrodziły się nie z nowinkarskich pobudek „kościelnych nowości”, ale z wyraźnego przekonania Wojtyły, że w czasie ostatniego soboru Duch mówił do Kościoła.
Mnie, choć umiarkowanego entuzjastę stylu i precyzowania myśli przez krakowskiego arcybiskupa, ta otwartość zadziwia, porusza i cieszy, potwierdza bowiem także drogę obraną dziś przez Franciszka.