Wśród pamiątek mam obrączkę mojej mamy. Czasem wyjmuję ją z zamszowego woreczka, trzymam w zaciśniętej ręce, przywołuję mamę i ona przychodzi – mówi ksiądz Adam Boniecki.
Fragment książki Anny Goc i ks. Adama Bonieckiego „Boniecki. Rozmowy o życiu”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018
Anna Goc: Co nam daje modlitwa za zmarłych?
Ks. Adam Boniecki: Spłacamy nią dług. Otrzymaliśmy sporo mądrości i innych darów od ludzi, których spotkaliśmy. Pielęgnowanie pamięci o nich to wyraz wdzięczności. A modlitwa jest właśnie sposobem na czułe przechowanie ludzi w pamięci. Ale modlitwa za zmarłych wiąże się też z poczuciem winy: że się czegoś nie zrobiło, coś wobec nich za życia zaniedbało – z lenistwa albo ze strachu. Wtedy modlitwa za nich przynosi pewną ulgę.
Jak wyglądała Twoja dziecięca modlitwa?
– W dzieciństwie modliliśmy się razem z rodzicami, oczywiście na głos. Wspominałem już, że mama i tata przychodzili na wspólne odmawianie wieczornego pacierza do – jak to się mówiło – pokoju dziecinnego. Czasem modlili się też z nami niektórzy goście, księdza nie wyłączając. Pamiętam, że tata klękał na jedno kolano, a ja wtedy myślałem, że jak dorosnę, to też tak będę mógł. W czasie wojny nasz pacierz się zmieniał, bo codziennie modliliśmy się za krewnych i znajomych poległych, aresztowanych, wywiezionych do obozu. Zawsze wymienialiśmy ich po imieniu, czasem i po nazwisku. Ciągle ich przybywało. Mieliśmy poczucie, że to dla nich ważne, iż się za nich modlimy.
Kiedy był czas na modlitwę własnymi słowami?
– Na nią czas jest zawsze. Jedno wypowiedziane z głębi serca „Jezu, ufam Tobie” może być lepszą modlitwą niż długie litanie.
Będąc dzieckiem, pewnie nie powtarzałeś w duchu: „Jezu, ufam Tobie”.
– W czasie wojny tak się modliliśmy. Mieliśmy obrazek Pana Jezusa z promieniami, tego z wizji siostry Faustyny, właśnie z tymi słowami. Modliłem się też do Matki Bożej Królowej Polski i do mojego Anioła Stróża. Co do aniołów, to za każdym razem, kiedy słyszę pieśń „In paradisum”, po polsku „Niech aniołowie zawiodą cię do raju”, jestem nią na nowo oczarowany. Chciałbym, żeby na moim pogrzebie zaśpiewano ją po łacinie. Zachwyca mnie obraz aniołów prowadzących zmarłego do raju. Chodzi nie o raj, oczywiście, tylko o niebo, o spotkanie z Bogiem. Jednak to „in paradisum”, „do raju”, brzmi malowniczo.
Modlitwa jest potrzebna zmarłym?
– To przekonanie wywodzi się z tradycji żydowskiej i pozostaje żywe w chrześcijaństwie. Modlitwa za zmarłych jest także wyrazem miłości do nich. Sposobem na przekroczenie czasu, który upłynął od ich śmierci.
Do pewnego momentu, pewnie tak do czterdziestki, moja modlitwa, podobnie jak wiele innych rzeczy w moim życiu, była nastawiona na efekt. Modliłem się o coś, po coś. Potem odkryłem modlitwę nieegoistyczną, przebywanie duchem, a może myślą, w Obecności. Także modlitwę zachwytu Bogiem. Pomocą w niej mogą być niektóre psalmy. Przed subdiakonatem – święceniami, które po Soborze Watykańskim II, nie wiem dlaczego, zlikwidowano, a od których miało się obowiązek odmawiania brewiarza (wtedy po łacinie) – pracowicie przerobiłem tłumaczenie wszystkich stu pięćdziesięciu psalmów. Żeby rozumieć, co czytam, czym się modlę.
W odmawianiu brewiarza po łacinie było coś uroczystego. Miałem oprawny w skórę modlitewnik ze złotymi brzegami, pięknie wydrukowany na cieniuteńkim, mocnym papierze. Niektóre teksty czytań z ojców Kościoła – było ich więcej niż dzisiaj – napisano wyrafinowaną łaciną: czytałem je i mało co albo zgoła nic nie rozumiałem. Ale psalmy. W nich czułem się jak u siebie w domu, czy może raczej w domu Boga.
Czasami czuję, że byłoby cudownie, gdyby mama się zjawiła. Ale ona nawet przyśnić mi się nie chce
Są psalmy, w których modlimy się, niejako użyczając zmarłym naszego głosu. Tak jakby to oni mówili: „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! (…) Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi?” (Ps 130, 1b–2a.3), albo: „W połowie moich dni muszę odejść; w bramach Szeolu odczuję brak reszty lat moich (…) Zwijam jak tkacz moje życie. On mnie odcina od nici” (Iz 38, 10.12b). Po prawdzie ten drugi tekst to nie psalm, ale odmawiana, czy raczej śpiewana jak psalm, Pieśń Ezechiasza.
W psalmach prawie nie ma modlitwy wstawienniczej, modlitwy za zmarłych też nie ma. Jednak w Zgromadzeniu Księży Marianów stale się za nich modlimy psalmami, odmawiając oficjum za zmarłych. Nasz założyciel, święty Stanisław Papczyński, miał widzenie: zobaczył czyściec, a w nim tysiące cierpiących męki dusz czekających na modlitewne wsparcie. W jego czasach – zmarł w 1701 roku – z powodu wojen, głodu i zarazy mnóstwo ludzi umierało bez przygotowania. Dlatego jako jedno z głównych zadań naszego zakonu Papczyński ustanowił modlitwę za dusze czyśćcowe.
Jak wyobrażasz sobie czyściec?
– Często myślimy o nim zbytnio po ziemsku. Jeśli tam, gdzie będziemy po śmierci, nie istnieje czas, czyściec nie jest podobny do aresztu. To raczej jakiś tajemniczy stan oczyszczenia. Potrzeba takiego oczyszczenia sama się narzuca. Nasze modlitwy za zmarłych? Jeśli Chrystus modlił się za apostołów, to dlaczego solidarność braterska i siostrzana miałaby się przestać liczyć po śmierci? Zresztą zmarli to przecież żyjący inaczej. Formy tej modlitwy: msze, odpusty, „wypominki” i tak dalej, to wyraz naszej bezradności, kiedy pytamy: jak pomóc, co jeszcze mogę dla niego, dla niej, dla nich zrobić? Szukając podpowiedzi, Kościół potwierdza nasze intuicje, że braterska solidarność nie umiera ze śmiercią człowieka.
Jeśli podczas modlitwy masz czas na wspomnienia, to które wracają?
– Na przykład wspomnienie mojej matki chrzestnej, siostry ojca, Izy. Zmarła w czerwcu 1939 roku. Dobrze ją pamiętam. Wiem, że mnie kochała. Chorowała na gruźlicę i sporo czasu spędzała w Zakopanem. Właśnie kiedy byłem w Zakopanem, wspomnienie o niej odżyło.
Opowiesz?
– Lato roku 1947. Byliśmy z bratem na kolonii zorganizowanej dla dzieci tak zwanych bezetów – „byłych ziemian” albo „bez ziemi” – w Makowie Podhalańskim. Za nami przyjechała mama, zamieszkała obok nas w chałupie u górala i pomagała w prowadzeniu kolonii, a potem zabrała nas na kilka dni do Zakopanego. Zatrzymaliśmy się w pensjonacie pani Hojerowej, w którym przed wojną mieszkała moja matka chrzestna.
Ciocia Iza zmarła osiem lat wcześniej w Potworowie, ale pani Hojerowa przekazała nam należący do niej kufer. Była taka praktyka, że w miejscu, do którego stale się jeździło, w hotelu albo pensjonacie, zostawiało się rzeczy, żeby ich nie wozić tam i z powrotem. Zakurzony, nietknięty kufer cioci stał z jej rzeczami tak, jak je zostawiła. Dla mnie to było jak spotkanie z kimś z zaświatów.
Dla Twojej mamy była to pierwsza wyprawa w góry bez męża. Ojciec wracał wtedy we wspomnieniach?
– Czy wtedy, nie wiem. Ale potem, ilekroć byłem na Gąsienicowej, przypominało mi się zdjęcie rodziców z nartami przy schronisku. Zawsze sobie myślałem, jak to było, kiedy się poznali właśnie w Zakopanem, kiedy jeździli razem na nartach. To taka moja osobista prehistoria.
W 1947 roku poszliśmy na Giewont, wyjechaliśmy na Kasprowy. Czuło się, że dla mamy to miejsca bardzo drogie. Być może miłość do gór odziedziczyłem po rodzicach.
Rodzice opowiadali o tym pierwszym spotkaniu?
– Jakoś nie. Mama tylko wspominała, że w Zakopanem się z ojcem poznali.
A o Tatrach ojciec Wam opowiadał?
– Dziwne, ale chyba nigdy. Narty, które pamiętam doskonale, rodzice porąbali, kiedy Niemcy zaraz na początku okupacji nakazali ich zwrot.
W Tatry wracałem od małego: z marianami jako uczeń ich szkoły, z młodzieżą, którą w Grudziądzu uczyłem religii, jako student KUL-u i członek klubu wysokogórskiego. Z kursu wspinaczkowego najlepiej wspominam drogi robione z Krzysztofem Tatarkiewiczem i pod jego kierunkiem. Uprawiałem ten sport kilka lat, do dnia, gdy na jakiejś ścianie, dość eksponowanej, ale niespecjalnie trudnej, nagle, z przemożną siłą odczułem absurd tego igrania ze śmiercią. Plecaczek zwany horolezką, linę, haki, karabinki, młotek zostawiłem więc na strychu u zaprzyjaźnionych górali w Jaszczurówce, gdzie nocowałem. Zostawiłem i zapomniałem. Może ktoś je sobie wziął? Lina była w dobrym stanie, inne szpeje też były w tamtych czasach dość poszukiwane. Mówiłem: jakoś nie mam skłonności do zbierania pamiątek.
Żadnych? Nawet po bliskich?
– Mam ich niewiele. Na przykład obrączkę ślubną mojej mamy, którą stale nosiła. Zastanawiam się teraz, co z nią zrobić. Gdybym był biskupem, wtopiłbym ją w swój pierścień. Czasem wyjmuję ją z zamszowego woreczka, trzymam w zaciśniętej ręce, przywołuję mamę i ona przychodzi.
Miałem różaniec stryja, brata ojca, który mi jakoś ojca zastępował. Nie był żadnym dewotem, a modlitwę różańcową odkrył pod koniec życia. Rozmawiał ze mną o tym.
Kiedy gestapo zamordowało ojca, opiekował się nami właśnie stryj. Pewnego dnia zabrał mnie i brata powozem zaprzężonym w konie na objazd sąsiednich majątków. Chyba bez konkretnego celu, przynajmniej ja o takowym nic nie wiem. Myślę, że chciał nam pokazać ten świat. Jestem mu za to wdzięczny, bo ów świat miał wkrótce zniknąć. Świat ziemian, arystokracji, dworów, pałaców. Istniał od stuleci i… znikł. (…)
Rozmawiałeś z mamą o odejściu?
– Bardzo rzadko, może dwa razy. To było dla mnie trudne. Ale pamiętam jedną ważną rozmowę z nią po śmierci ojca. Miałem dziesięć lat, brat – osiem i pół. Mama, jak zwykle, pomagała nam robić rachunek sumienia przed spowiedzią. Spytała mnie – pewnie nas obu, ale zapamiętałem to bardzo osobiście – czy czuję nienawiść do ludzi, którzy zabili tatę.
Czułeś?
– Chyba nie bardzo rozumiałem, co to znaczy „czuć nienawiść”. Ale z całym przekonaniem odpowiedziałem, że nie. Mama spytała, bo pewnie sama miała z tym kłopot. Nigdy tego jednak nie okazywała. Powiedziała mi wtedy, że nie można nienawidzić. Te jej słowa przemieniły mój stosunek do tego, co się wydarzyło, co nie oznacza, że sprawa była załatwiona raz na zawsze. Trzeba było ponad pięćdziesięciu lat, żeby się z tym stosunkiem do Niemców uporać.
We wspomnieniu zatytułowanym „Podróż zimowa” pisałeś, że kiedy podczas okupacji Niemcy zarekwirowali część Waszego domu, a w Wigilię śpiewali: „Stille Nacht! Heilige Nacht!”, to było piękne, „ale niczym, co niemieckie, nie można było się zachwycać”.
– Przez długi czas dominował we mnie ból i przerażające wyobrażenie tego, co mógł czuć, przeżywać ojciec, stojąc przed oddziałem egzekucyjnym. W uszach brzmiały mi te jego ostatnie słowa: „Do widzenia, dzieci, módlcie się za tatę”. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, co Niemcy zrobili z jego ciałem. Nigdy nie chodziliśmy na jego grób. (…)
Rozmawiasz w myślach ze swoją mamą?
– Czasami czuję, że byłoby cudownie, gdyby się zjawiła. Ale ona nawet przyśnić mi się nie chce. Chyba tylko dwa razy mi się śniła. Zdarza się, że proszę ją o rzecz błahą – jadąc gdzieś, mówię, by trzymała dla mnie miejsce parkingowe. Jednak proszę o to tylko wtedy, kiedy to jest dla mnie z jakiegoś powodu istotne. W poważniejszych sprawach też czasem wzywam ją na pomoc. Zawsze jest. Ale to są moje prywatne praktyki, wolę o nich nie mówić.
Tytuł od redakcji
Piekne.
Piękne
Takie ludzkie zwyczajne przeżywanie i miłość do Matki najprawdziwsza i wieczna ….
Pięknie slowa
Piękne i mądre