Powodów, dlaczego wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Berlinie skończyła się klapą, może być co najmniej trzy. Jeden jest smutny, drugi banalny, a trzeci niepokojący.
Wizyta prezydenta Andrzeja Dudy w Berlinie mogła mieć podwójnie symboliczny wyraz. Wspólne świętowanie stulecia polskiej niepodległości z Niemcami mogło zyskać – w kontekście bilateralnych doświadczeń tegoż stulecia – wyjątkową historyczną wymowę. W bliższym zaś współczesności kontekście służyć mogłoby przełamaniu aktualnego impasu w stosunkach polsko-niemieckich. Zaproszenie Dudy przez prezydenta Franka-Waltera Steinmeiera w takim szczególnym momencie niewątpliwie było tak pomyślanym gestem. Duda od początku swojej kadencji miał w Berlinie dobre notowania – uchodził za przedstawiciela tej części polskiej ekipy rządzącej, z którą da się współpracować.
Choć wszystkie warunki wstępne umiarkowanego przynajmniej sukcesu były tym samym spełnione, skończyło się klapą. Wywód o energooszczędnych żarówkach, krytyka Unii za brexit oraz obcesowa uwaga o niemieckich mediach publicznych (które rzekomo nie informują o gwałconych, zapewne przez migrantów, kobietach) przyćmiły symbolikę wydarzenia, pozostawiając niesmak i irytację gospodarzy. Buczenie na sali, sygnalizujące dezaprobatę dla wypowiedzi prezydenta, było trafniejszym podsumowaniem nastroju spotkania niż dostojne rytmy muzyki i wzniosłe słowa podczas wieńczącego wizytę uroczystego koncertu.
Wizyta prezydenta stała się więc symboliczna, ale w zupełnie innym, niż można było liczyć, sensie: jeśli zachowa się w pamięci, to jako przykład pogłębiającego się rozbratu między Berlinem a Warszawą, do którego przezwyciężenia coraz bardziej zaczyna brakować woli po obu stronach granicy. Wyjaśnień, dlaczego tak się stało, może być co najmniej trzy. Jedno jest smutne, drugie banalne, a trzecie niepokojące. Wzajemnie się nie wykluczają, ale wzięte razem dają bardzo pesymistyczny obraz polskiej polityki zagranicznej – nie tylko wobec Niemiec.
Smutna hipoteza wyjaśniająca berlińską „bez-mała-katastrofę” („Der Tagesspiegel”) jest takie, że prezydent Duda jest warsztatowo, intelektualnie i emocjonalnie nieprzygotowany do roli, która przypadła mu w udziale – głowy państwa, mającej obowiązek godnie reprezentować Polskę za granicą. Niektórzy komentatorzy, jak Marcin Kędzierski w komentarzu Klubu Jagiellońskiego, próbują odsunąć od siebie tę przykrą myśl, sugerując, że prezydent padł ofiarą prowokacji ze strony Niemców, celowo irytujących go pytaniami o praworządność i wpędzających na polityczne miny. „Czego Wy, Niemcy, do cholery chcecie?” – dziwi się Kędzierski. Jeśli prezydent nie był przygotowany do ostrych pytań o stosunek do Trybunału Sprawiedliwości UE kilka dni po tegoż przełomowej decyzji w sprawie polskiego Sądu Najwyższego, to wystawia mu to nie najlepsze świadectwo. Zaś wypowiedzi o brexicie i niemieckich mediach były nie tylko niemądre, lecz przede wszystkim całkowicie nie na miejscu: prezydent zmarnował za ich sprawą dość wyjątkową okazję do naprawy wizerunku Polski i swojego obozu politycznego. Jak powiedział jeden z obecnych na sali, „postanowił nie strzelić do otwartej bramki”.
Wyjaśnienie tego kiksu, które jest może jeszcze bardziej banalne, choć pewnie groźniejsze w skutkach, wiąże się z publicznością, do której prezydent przemawiał. Być może mylą się ci, którzy w swojej naiwności wierzą, że byli nimi zgromadzeni na sali dyplomaci i politycy kraju gospodarza. Niewykluczone, że prezydent zwracał się istocie do kilku przedstawicieli polskich okołorządowych mediów, siedzących wśród słuchaczy, a za ich pośrednictwem do politycznego decydenta w kraju. A grając w istocie na innym podwórku, wcale tym samym nie spudłował, lecz swoimi bon motami strzelił pięknie w okienko.
Niestety, najbardziej prawdopodobne – choć nie dezawuujące dwóch poprzednich – jest trzecie wyjaśnienie. Coraz więcej wskazuje na to, że za nieudaną wizytą stoi coś więcej niż niemieckie prowokacje, wołające o pomstę do nieba wpadki i chęć zapunktowania w kraju. Obóz rządzący zdaje się skłaniać ku przekonaniu, że zniuansowana i przemyślana polityka wobec Niemiec (a także Francji) nie jest w ogóle potrzebna, a być może nawet szkodliwa. Koncepcja polityki zagranicznej (Nowogrodzkiej bardziej niż Alei Szucha), jeśli można w ogóle o takiej mówić, nie obejmuje strategicznego namysłu nad rolą w niej naszych głównych partnerów w Unii Europejskiej, a polityka wobec nich staje się funkcją polityki wewnętrznej oraz absolutnie priorytetowych relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Wrześniowa wizyta prezydenta Dudy w Waszyngtonie była dobrą manifestacją tego podejścia – z jego ideą utworzenia Fortu Trumpa i deklaracją o przywiązaniu do polityki Poland-first na czele. W relacjach z Niemcami staliśmy się monotematyczni, bo poza gazociągiem bałtyckim nie ma spraw, o których chcielibyśmy poważniej rozmawiać. Trudno powiedzieć, czy to bardziej wynik błędnej kalkulacji (przekonania o tak wielkiej wadze Nord Stream 2, że powinien on przesłaniać wszelkie inne tematy) czy też strategicznego już wyboru, że w relacje z Berlinem nie należy inwestować.
Wszystko to jest więcej niż w wysokim stopniu niepokojące. Fundamentalny długofalowy interes Polski polega bowiem dziś nie na obecności stałych baz amerykańskich, lecz na przekonaniu naszych głównych partnerów w Europie, że Polska jest nieodłączną częścią obejmującej nas wszystkich wspólnoty wartości, interesów i kultury. Takie przekonanie buduje się latami mozolnie tkając sieć powiązań, współzależności i kontaktów. Burzy się je znacznie szybciej, a występy jak ten w wykonaniu prezydenta Dudy w Berlinie mają siłę młota pneumatycznego. 2 listopada przyjeżdża do Polski Angela Merkel z całym swoim rządem. Czy jej rozmówcy usłyszą pytanie Marcina Kędzierskiego skierowane tym razem do nich?
Pierwsza z hipotez została już wielokrotnie potwierdzona.