Pięć lat temu zmarł Tadeusz Mazowiecki, założyciel „Więzi” i pierwszy premier wolnej Polski. Przyklejano mu często etykietkę chadeka. Dlaczego jednak ojcem Polskiej Partii Chadeków nigdy nie został?
Gdy w 2002 roku Tadeusz Mazowiecki wystąpił z Unii Wolności, partii którą współzakładał i której przez kilka lat przewodził (pretekstem było zawiązanie przez jedną z regionalnych struktur koalicji z Samoobroną), Marek Edelman nazwał go „chadeckim rozrabiaką”. Wiem to z relacji osób z kierownictwa ówczesnej UW. Etykietkę chadeka przyklejano Mazowieckiemu często. Wiadomo, że do założenia ugrupowania chadeckiego namawiał go między innymi Helmut Kohl.
Mazowiecki jednak tego nie chciał. Sam o sobie mówił, że jest „chrześcijaninem i demokratą, ale nie chrześcijańskim demokratą”. Wielu wyrażało żal z tego powodu, wskazując słusznie, że nikt nie wydawał się bardziej powołany do zbudowania polskiej chadecji niż właśnie pierwszy premier III Rzeczypospolitej, który zanim objął tę historyczną funkcję był założycielem Klubu im. Emmanuela Mouniera, redaktorem naczelnym „Więzi”, działaczem Klubu Inteligencji Katolickiej i posłem koła Znak w Sejmie PRL.
Ostatnio taką myśl wyraził Stanisław Zakroczymski na łamach magazynu „Kontakt” (nr 37, lato 2018). Cytat: „Uważam, że największym błędem Mazowieckiego nie była jego działalność jako premiera (…), ani nawet kandydatura prezydencka (…), ale fakt, że zdecydował się na ich gruncie stworzyć Unię Demokratyczną, a potem Unię Wolności. (…) Gdy przyjrzeć się jej bowiem, stosując zwyczajowe kryteria oceny partii politycznych, okazuje się, że stanowiła ona formację kuriozalną. Nie jednoczyła jej żadna wspólna idea czy doktryna polityczna, a jedynie poczucie »zagrożenia demokracji« ze strony zwolenników Stana Tymińskiego, a także – do pewnego stopnia – Lecha Wałęsy (…)”.
Dalej Zakroczymski pisze, że alternatywą dla „kuriozalnej” UD i jej mutacji, czyli UW, było utworzenie przez Mazowieckiego „polskiej chrześcijańskiej demokracji z prawdziwego zdarzenia, promującej zasady społecznej gospodarki rynkowej i większej redystrybucji (…)”. Dość często można spotkać się z opiniami, że analogicznym błędem Jacka Kuronia było niewłączenie się w budowę nowoczesnej partii lewicowej, która – jak wierzą niektórzy zwolennicy tej koncepcji – wyparłaby ze sceny politycznej spadkobierców PZPR, eliminując z polskiej polityki już u zarania III RP szkodliwy podział historyczny na „postkomunę” i „post-Solidarność”.
Ponieważ nie lubię bawić się w historię alternatywną, to jest rozważania: „co by było gdyby”, postaram się zamiast tego wyjaśnić, dlaczego moim zdaniem historia potoczyła się tak, jak się potoczyła, czyli dlaczego Tadeusz Mazowiecki nie został liderem Polskiej Partii Chadeków (która nigdy nie powstała).
Upokorzenie i wiara
Prawdą jest, że ważnym (o ile nie kluczowym) czynnikiem, który pchnął Mazowieckiego do założenia Unii Demokratycznej i zaważył na takim, a nie innym jej kształcie – czyli tym, że była to partia eklektyczna pod względem ideowym, z zagwarantowaną w statucie możliwością tworzenia frakcji ideologicznych – było poczucie zagrożenia reform gospodarczych i ustrojowych zapoczątkowanych przez rząd pierwszego niekomunistycznego premiera. Był początek grudnia 1990 roku. Od wejścia w życie pakietu ustaw składających się na Plan Balcerowicza minęło 11 miesięcy. Od zaprzysiężenia rządu Mazowieckiego – niewiele ponad rok. Ledwie kilka dni wcześniej premier i jeden z głównych liderów „Solidarności” przegrał pierwsze w historii Polski powszechne wybory prezydenckie nie tylko z Lechem Wałęsą, co można było zrozumieć, lecz i tajemniczym, jak pisała o nim prasa, „człowiekiem znikąd”, czyli Stanisławem Tymińskim. Było to dla Mazowieckiego głęboko upokarzające i, co więcej, zostało powszechnie odebrane jako czerwona kartka dla reform gospodarczych.
Przeświadczenie o konieczności kontynuowania kursu połączone ze świadomością bycia w mniejszości skłaniało do budowania jak najszerszej koalicji wszystkich zwolenników reform, nie zaś do grupowania się według podziałów ideowych
Tymiński, który zdobył w tamtych wyborach prawie 3,8 mln głosów, obiecywał wszak Polakom odkręcenie Planu Balcerowicza, nie przedstawiając czytelnej alternatywy. Ludzie, którzy w czerwcu 1989 roku, grając w jednej drużynie z Wałęsą, odnieśli absolutne zwycięstwo w wyborach do Sejmu kontaktowego, teraz znaleźli się w sytuacji odwrotnej: prysła iluzja, że popiera ich zdecydowana większość społeczeństwa (praktycznie wszyscy spośród głosujących w wyborach z czerwca 1989 roku) i pojawiła się świadomość, że stanowią oni obóz mniejszościowy. Jednocześnie większość z nich nie straciła wiary, że ogólny kierunek reform gospodarczych i ustrojowych realizowanych przez rząd Mazowieckiego jest słuszny. Przeświadczenie o konieczności kontynuowania tego kursu połączone ze świadomością bycia w mniejszości skłaniało do budowania jak najszerszej koalicji wszystkich zwolenników reform, nie zaś do grupowania się według podziałów ideowych, zwłaszcza, że te podziały nie były jeszcze sprecyzowane.
Dziś niektórzy publicyści lansują pogląd, że wszystkie rządy III RP od 1989 do 2015 roku realizowały w zasadzie jednakową politykę gospodarczą, różniąc się co najwyżej w detalach. To znaczy: wszyscy nasi premierzy i ministrowie finansów byli de facto gospodarczymi liberałami. Jednakże, gdy prześledzi się wypowiedzi polityków UD i UW z lat 90., widać wyraźnie, że z ich perspektywy tak to nie wyglądało. Wprost przeciwnie: stale mieli poczucie, że reprezentują poglądy mniejszościowe, ale jedynie słuszne. Dlatego właśnie sednem tożsamości Unii Demokratycznej stało się, jak to ujął Bronisław Geremek w 1994 roku na ostatnim kongresie UD, bycie „strażniczką nieodwracalności procesu transformacji” – co skazywało tę partię na polityczne zużycie, gdy jej główny cel – zakotwiczenie Polski w strukturach Unii Europejskiej – zostanie zrealizowany.
Należy też pamiętać o tym, że na początku lat 90. pojęcia takie jak „konserwatyzm”, „liberalizm” czy „chadecja” ogromnej większości Polaków nic nie mówiły (przypuszczam zresztą, że od tego czasu stan ten niewiele się zmienił). Nawet więc gdyby Mazowiecki powołał Polską Partię Chadeków, nie można wykluczyć, że przyplątałoby się do niej wielu nie-chadeków, dla których ważna byłaby nie nazwa ugrupowania, lecz osoba lidera. Nieprzypadkowo regułą wśród partii powstających w Polsce w pierwszych latach po zmianie systemu było właśnie to, że tworzyły się one wokół konkretnych osób, a nie wokół sprecyzowanych ideologii. Tworzyły się poza tym nie „od dołu” – jako reprezentacje szerokich mas, lecz „od góry” – od frakcji parlamentarnych i elitarnych grupek towarzyskich.
Kompleks podwójnej mniejszości
Kolejnym elementem spuścizny PRL, który zaważył na tym, jak kształtowała się polska scena polityczna po roku 1989, była wywiedziona z doświadczenia „Solidarności” romantyczna idea, że możliwe jest pokojowe i twórcze współistnienie w ramach jednego obozu politycznego różnych grup społecznych i różnych nurtów ideowych. Szczególnie przypadała ona do gustu polskim inteligentom niezwiązanym z Kościołem katolickim (często pochodzenia żydowskiego), a więc ludziom o tożsamości podwójnie mniejszościowej. Przynależność do wielkiej „Solidarności” pozwalała im uwolnić się od tego kompleksu, poczuć się częścią większości, ba, jej awangardą!
Trudno się zatem dziwić, że to właśnie laicka inteligencja (Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik) przewodziła tej grupie w ramach „Solidarności”, która najdłużej trwała przy koncepcji potrzeby utrzymania jedności – nie tylko dlatego, że „Solidarność” była im potrzebna jako zaplecze polityczne rządu Mazowieckiego i osłona dla reform, lecz także dlatego, że różnorodność obozu postrzegali oni jako wartość samą w sobie. Założenie w drugiej połowie 1990 roku po wybuchu „wojny na górze” najpierw Ruchu Obywatelskiego – Akcja Demokratyczna, a potem Unii Demokratycznej można z tej perspektywy uznać za polityczną porażkę tych ludzi, gdyż oznaczało to przypieczętowanie rozpadu „Solidarności”. Idea, że różnorodność stanowi wartość samą w sobie – także w polityce – jednak przetrwała i konstrukcja wewnętrzna Unii Demokratycznej, jej świadomie pielęgnowana wielonurtowość, wynikała również z tego.
Jestem głęboko przekonana, że za 100, 150 lat, gdy o przejściu od PRL do III RP dyskutować będą historycy nieobciążeni w żaden sposób dzisiejszymi sporami politycznymi (ani tym bardziej sporami sprzed niemal 30 lat), Tadeusz Mazowiecki będzie powszechnie oceniany jako pozytywna postać polskiej historii i że za najjaśniejsze momenty jego biografii uznawać się będzie Sierpień 1980 roku, Okrągły Stół oraz 16 miesięcy przewodniczenia rządowi, który przestawił polską gospodarkę na tory wolnorynkowe, rozpoczął decentralizację państwa i wyznaczył prozachodni kierunek polityki zagranicznej.
Byle nie partia
Zgadzam się natomiast, że „prapremier”, jak żartobliwie nazywano go u mnie w domu, nie sprawdził się jako twórca partii. Jednak nie dlatego, że zbudował partię o niewłaściwej konstrukcji czy też niespójnym obliczu ideowym, lecz dlatego, że nie miał serca dla partii w ogóle – tak jak i wszyscy pozostali ojcowie-założyciele III RP.
Budowę w Polsce nowoczesnego systemu partyjnego do dziś należy uznawać za proces niedokończony. W pierwszych latach po zmianie systemu hamowała go oczywiście powszechna awersja do partyjności i samego słowa „partia”, które przez cztery dekady PRL funkcjonowało w dyskursie publicznym praktycznie wyłącznie jako synonim PZPR. Z tej niechęci wynika mnogość rozmaitych „porozumień”, „ruchów”, „akcji”, „zjednoczeń”, byle nie „partia”. O wiele ważniejsze jednak było to, że partie postsolidarnościowe nie zapewniły sobie finansowego zaplecza, co utrudniało im konsolidację i stawiało na dużo słabszej pozycji w porównaniu do SLD i PSL, czyli ugrupowań dysponujących majątkiem odziedziczonym odpowiednio po PZPR i ZSL.
To charakterystyczne, że pierwsza w III RP ustawa o partiach politycznych, datowana na 28 lipca 1990 roku, składała się z zaledwie sześciu artykułów mieszczących się na jednej kartce i stanowiła, że głównym źródłem finansowania partii są składki członkowskie. Dopiero w 1997 roku uchwalono ustawę o finansowaniu partii politycznych, która dawała pieniądze z budżetu. Dziś często narzeka się na to rozwiązanie, wskazując, że partie źle wydają subwencje (być może trzeba ustawę zmodyfikować), niemniej jest to rozwiązanie antykorupcyjne i doprowadziło do stabilizacji sceny politycznej. Chyba wreszcie uwolniła się ona od dominacji podziałów historycznych, więc może w końcu zacznie się porządkować według podziałów ideowych.
Bardzo podoba mi się ta analiza i wyrażone oceny.
jedna uwaga – wojna na górze rozpoczęła się de facto wcześniej – wówczas, gdy Jarosłąw Kaczyński namówił przewodniczącego Lecha Wałęsę i brutalnie przejął „Tygodnik Solidarność”. Nie zapomnę słów Kaczyńskiego o tym, że „my, politycy wiemy, co trzeba robić i jak to robić, a wy dziennikarze, jesteście subtelni, wrażliwi i nie macie wyobraźni politycznej” . Po tych słowach wstaliśmy z Kaziemierzem Dziewanowskim, a za nami prawie cała redakcja. W efekcie – zrobiliśmy miejsce dla ekipy Kaczyńskiego. Ale do dziś nie wyobrażam sobie tego, by można pracować pod Kaczyńskim.
To, że red. Mazowiecki dał możliwość pracy ze sobą (luty 1981) i dał szansę słuchani Go, to najważniejsze czasy w moim życiu i najważniejsze lekcje polityki i myślenia. Jego – Tadeusza Mazowieckiego – myślenie i działanie w „Tygodniku Solidarność” 1981, czy w czasie reaktywacji w 1989, czy później w czasie od września 1989 do stycznia 1991 w rządzie to nauki najważniejsze.