Jako widzowie zostajemy wciśnięci między niespokojne ciała. Trudno złapać oddech, złapać pion. Wzrok męczy monotonny półmrok, pulsujące czerwone światła, przetrącona perspektywa; słuch odurza kaskada elektro. W niej wybrzmiewa pytanie, nie do końca zasadne przy poprzednich filmach Noé: co jest realne?
W „Climaxie” Gaspara Noégo przez dziewięćdziesiąt minut obserwujemy, jak rozpadają się zmysłowe ciała opętane elektronicznym brzmieniem, jak czas i przestrzeń rozsadza narkotyczna energia. Wychodzimy z kina wykończeni – odurzeni dźwiękiem, światłem, ekstatycznym ruchem. Trochę tak, jakby chciano doprowadzić nas do obłędu, udowadniając, że bycie niewinnym, zdystansowanym obserwatorem nie jest już możliwe. Czy tym jest doświadczenie climaxu?
Gaspar Noé nigdy nie był wymieniany jako ten, który stawia w swoich filmach ważne, egzystencjalne pytania. Traktowany raczej jak prowokator przesuwający granice dobrego smaku niż filozof ze ścisłej czołówki najbardziej wpływowych reżyserów. Bez wątpienia, poszukiwanie wielopoziomowych metafor w jego najnowszym dziele miałoby posmak śmieszności. A jednak, po opuszczeniu sali kinowej przychodzi pokusa, aby zapytać: „ale co mi to dało?”. Bo chociaż już dawno pogodziliśmy się z tym, że w sztuce powiedziano już wszystko, trochę wierzymy w niepisaną umowę między widzem a reżyserem, zgodnie z którą ten ostatni powinien dostarczyć konkretnych wrażeń i odpowiedzi.
Filozoficzny badtrip
„Doczesne radości, jeśli są odpowiednio intensywne, pozwalają zapomnieć o tej potężnej pustce w nas. Ekstazy, bez znaczenia czy pozytywne czy destruktywne, są swoistym antidotum. Miłość, wojna, sztuka, sport, taniec wydają się nam wystarczającym uzasadnieniem naszego przelotnego życia” – mówi Noé w wywiadzie dla francuskiego portalu filmowego AlloCiné. Zaspokajanie pragnień jest jednak uzależniające, a gdy staje się celem samym w sobie, doprowadzić może jedynie do obłędu. To, co miało zagwarantować szczęście i spełnienie, staje się przekleństwem. Od debiutanckiego „Carne” z 1991 roku przez „Sam przeciw wszystkim” (1998), „Nieodwracalne” (2002), „Wkraczając w pustkę” (2009), aż po „Love” (2015) Noé obsesyjnie szuka formy wyrazu dla tych stanów granicznych, stanów obłędu. Swoiste polowanie na „moment ostateczny” wieńczy hipnotyczny „Climax”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że został pomyślany jako synteza dotychczasowych eksperymentów francuskiego reżysera, tak formalnych, jak filozoficznych.
Hipnotyczny „Climax” to synteza dotychczasowych eksperymentów Gaspara Noé, tak formalnych, jak i filozoficznych
W filmie obserwujemy grupę młodych tancerzy, którzy – jak sami podkreślają – są w stanie zrobić właściwie wszystko – dla sławy, artystycznego samorozwoju, w imię pasji. Akcja dzieje się w 1996 roku. W opuszczonej szkole na francuskich przedmieściach zespół organizuje pożegnalną imprezę wieńczącą próby do międzynarodowych zawodów. Konkursowy pokaz płynnie przechodzi w szalone, taneczne potyczki – jeszcze trzymające się w granicach dyskotekowego świętowania. Ale te już za chwilę, w miarę wypijanych szklanek sangrii, nabierają demonicznego rozpędu. Trudno powiedzieć, czy przyczyną był wyłącznie alkohol i narkotyki. Wiadomość o LSD dodanym do drinków jest w filmie tylko plotką i tak naprawdę jej prawdziwość nie ma znaczenia. Noé uchwyca bowiem czysty stan utraty kontroli i żałosne próby ogarnięcia go przez jednostkę. Nieważne już, co było jego przyczyną. Bohaterowie pogrążają się więc w szaleństwie absolutnej wolności, ciągnąc widza za sobą przez wszystkie kręgi piekła. Instynkty mieszają się z bolesnym pragnieniem porządku, a każdy z bohaterów na swój sposób albo szuka wyjścia z obłędu, albo z dziwną rozkoszą mu się oddaje.
Reżyser prezentuje cały wachlarz osobliwości, które fascynowały go od zawsze, nie wychodzi właściwie poza swój stały repertuar. Nienawiść, pożądanie, miłość, zemsta znów są siłą napędową dla opowieści o niemożności „bycia-z”. O stanach granicznych, do których ostatecznie bohaterowie doprowadzają się sami, tracąc kontrolę nad pragnieniem szczęśliwego życia. W „Climaxie” jednak, i to decyduje o doskonałym wrażeniu końcowym, cały dramat podany zostaje w precyzyjnie skrojonej, wirtuozerskiej formie.
Chaos pod kontrolą
Dwudziestu jeden profesjonalnych tancerzy (choć aktorów-amatorów), cztery tygodnie przygotowań, trzy tygodnie zdjęć i montażu, jedna strona scenariusza. Groteskowy horror kręcony niemal in statu nascendi (w trakcie powstawania), bo – jak twierdzi sam reżyser – „właśnie chaos daje największe szczęście, ponieważ zapowiada, że wydarzy się na planie coś mocnego, bliskiego rzeczywistości, a nie sztuce teatralnej”.
W duchu twórczej, dynamicznej improwizacji Noé wraz z Benoît Debie (zdjęcia) i Jean’em Rabasse (scenografia) urządzają harlemowski bal z lat 80. Cały „Climax” pulsuje w rytmie frenetycznego voguingu – tańca, który zrodził się w nowojorskich środowiskach homoseksualnych. Na tak zwanych balach przebierano się za gwiazdy amerykańskiej socjety. Na jedną noc reprodukowano świat elit, budowano tani raj, w którym każdy miał szansę zostać kim tylko zapragnął. Obsesyjnie karmiono tęsknoty za czymś, co i tak jest iluzją – za absolutną sławą, bogactwem, pięknem. „Na balu możesz być kimkolwiek i robić cokolwiek. Nikt nie będzie tego kwestionować. Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem. To właśnie bal” – słyszymy w kultowym dokumencie „Paryż płonie” z 1990 roku. Zdaje się, że jest to także dewiza bohaterów „Climaxu”.
Zawieszeni między absurdalnym snem a koszmarną jawą, doświadczamy eksperymentu nad wytrzymałością granic
Pomysł na przeniesienie akcentu z narracji na dopracowaną wizualnie formę dodaje obrazowi Noé niespodziewanej świeżości. Drapieżna zmysłowość tańczących ciał, przerysowanie póz, tandetność wystroju, transowe brzmienia kultowych gwiazd muzyki lat 90. (Moroder, Cerrone, Soft Cell, Dopplereffekt, debiutujący Daft Punk…) są doskonałym dopełnieniem postmodernistycznego pastiszu, jaki proponuje reżyser. Reżyser gra nie tylko z konwencjami wielkiego kina, ale i podejmuje formalne lejtmotywy własnych produkcji. Długie ujęcia jak w „Nieodwracalnym”, statyczne kadrowanie znane z „Love”, (pozornie) chaotyczne prowadzenie kamery, odwrócony obraz, migawkowy montaż, gra półcieni… Noé wyciąga na stół wszystkie swoje najlepsze triki i faszeruje film aluzjami do dzieł kinowych mistrzów. Mamy więc ekspresjonistyczną manipulację kolorem z Ardenowskiej „Suspirii”, klaustrofobiczne napięcie w styli Kubricka, ironiczną lekkość Godarda. Dopracowany kolaż – prawdziwa gratka dla filmoznawców.
W efekcie, zostajemy wciśnięci między niespokojne ciała, trudno złapać oddech, złapać pion. Wzrok męczy monotonny półmrok, pulsujące czerwone światła, przetrącona perspektywa; słuch odurza kaskada elektro. Tym razem jednak wybrzmiewa nowe pytanie, nie do końca zasadne przy poprzednich filmach Noé: co jest realne?
Oniryczny danse macabre
Inaczej niż zwykle, francuski reżyser ucieka od dosłowności, wydobywając symboliczny potencjał tańca, kolorów, dźwięków. Rezygnuje z surowych obrazów seksu (co po pornograficznym „Love” może być zadziwiające). Narkotyczna orgia w czerwonej poświacie pozostaje w sferze domysłów. Zresztą Noé w wywiadach dość trzeźwo przypomina, że będąc pod silnym wpływem środków odurzających, jakakolwiek aktywność seksualna fizycznie przerasta mężczyznę: „faceci gadają, że przelecą wszystkie laski świata, ale tak naprawdę ich penis jest tyci jak rozgotowany makaron”. Być może to siła logicznego argumentu była powodem tak prowadzonej narracji. Być może jednak reżyser chciał teraz dać pole do popisu wyobraźni widzów, wciągając ich w neurotyczną grę, w której nie wiadomo już, co jest prawdą, kto ponosi winę, kto dyktuje reguły.
W onirycznym danse macabre, który wiruje przed naszymi oczami, wszystkiego jest zdecydowanie za dużo jak na jedną noc. Ten poziom nasycenia doznaniami jaki zostaje osiągnięty, zarówno na ekranie, jak i w naszych głowach, sprawia jednak, że film Noé ma w sobie ciekawą siłę. Zawieszeni między absurdalnym snem a koszmarną jawą, doświadczamy eksperymentu nad wytrzymałością granic. Kiedy nie da się już pójść dalej w pokazywaniu ludzkiego obłędu, pozostaje ucieczka w przerysowanie i testowanie tym razem granic estetycznych. Aż do osiągnięcia climaxu.
Reżyser zdaje się jednak nie traktować poważnie ostateczności przesilenia. Climax oznacza przecież także „szczególnie zaskakujący, finalny moment magicznego pokazu”. Kiedy więc w ostatnich scenach otwierają się drzwi do szkoły, w której urządzono psychotyczny seans, magik odsłania ostatnią kartę. Jaskrawa biel wgryza się w półmrok sali, zdradzając, że na zewnątrz istnieje świat, który nie ma nic wspólnego z twoim obłędem. To wszystko, co przeżyłeś w kulminacyjnym momencie, nie ma większego znaczenia.