Jesień 2024, nr 3

Zamów

Na klęczkach [fragment książki „Ucho igielne”]

Wiesław Myśliwski podczas konferencji prasowej po odebraniu Nagrody Złotego Berła Fundacji Kultury Polskiej 23 listopada 2011 roku w Warszawie. Fot. Andrzej Iwanczuk/REPORTER

Kto wie, czy nie w tym kryła się jego mądrość, że jedynie w roli błazna był w stanie znieść ten swój jubileusz. A może nie tylko jubileusz, lecz swoje życie. A może i ten cały świat, na którym przyszło mu żyć. Zresztą czy nie wszyscy występujemy w jakichś rolach, i to te role za nas żyją?

Fragment powieści „Ucho igielne”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018.

Kustosz niósł przed sobą w obu rękach srebrną tacę, na której leżał wieniec laurowy. Podeszli do jubilata i kustosz odezwał się mniej więcej w te słowa:

– W starożytnym Rzymie był zwyczaj, że triumfatora zwycięskiej bitwy nagradzano wieńcem laurowym. Wieniec, którym nagradzamy naszego czcigodnego laureata, jest również z liści laurowych, rośnie laur w naszej oranżerii. Wieniec nakładał na głowę zwycięzcy najstarszy senator w towarzystwie dwóch dziewic.

Sala gruchnęła gromkim śmiechem, aż kryształki w zwisających z sufitu żyrandolach zadźwięczały. Roześmiała się i władza, jakkolwiek nie tak gromko, gdyż sekretarz natychmiast zawołał:

– Spokój!

Mimo to posypały się mniej lub bardziej żartobliwe okrzyki:

– A sprawdzono?! Nic na wiarę! Nie te czasy! Sprawdzić! Sprawdzić! Niech żyje Rzym!

Dziewczyny speszyły się, spłonęły, pospuszczały głowy. Kustosz, zachowując jednakże należną takiej chwili powagę, przeczekał śmiechy, żarty, okrzyki, a nawet nie drgnął, gdy ktoś krzyknął:

– Nawet dziewice są dzisiaj mianowane! I jak ma być dobrze?!

Gdy się trochę uspokoiło, kustosz zaczął mówić dalej:

– Dzisiaj zwycięzcą jest nasz drogi jubilat i jemu włożymy ten wieniec na głowę. Nie jestem senatorem, lecz przypadł mi ten zaszczyt, więc pozwolę sobie…

Jubilat wstał, wyszedł zza stołu i podstawił swoją łysą głowę pod wieniec.

– O, coś za duży ten wieniec – stwierdził kustosz. – Niech tak na razie zostanie, potem się poprawi.

– Nie trzeba. Może głowa mi po tym wszystkim urośnie – odrzekł jubilat. Uścisnął rękę kustoszowi, a dziewczyny ucałował w policzki. – O, jakie smaczne – dodał.

Gdy siadł, żona od razu z pretensjami do niego:

– Nie musiałeś całować. Dziadyga, zachciało mu się. W głowie ci ten wieniec zamącił. Wyglądasz jak straszydło.

Niestety, wieniec obsuwał się jubilatowi aż na uszy, to na lewe ucho, to na prawe. Próbował poprawiać, nic z tego. W końcu udobruchana już żona wzięła ten wieniec i przełożyła liście lauru na drugą stronę, do wewnątrz, zmniejszając w ten sposób jego obwód, lecz bezskutecznie, ponieważ liście uplecione na hartowanym drucie wymknęły się z powrotem na zewnątrz.

– Gdybyś miał włosy, jak żeś kiedyś miał, bym ci zapinką przymocowała. A najlepiej zdejmij to pachruście, bo śmieją się z ciebie. Wstyd.

Jubilat nie wydawał się jednak zawstydzony, choć rzeczywiście wyglądał śmiesznie. Uśmiechał się do sali, która wciąż biła mu brawo, jakby zdawał sobie sprawę, że jest śmieszny. A może nawet chciał być śmieszny. Zresztą od początku tej uroczystości było coś błazeńskiego w jego zachowaniu. Miałem wrażenie, że postanowił zabawić się z tą salą. I w miarę jak ona była coraz bardziej pijana, on coraz wyraźniej grał rolę błazna. Kto wie, czy nie w tym kryła się jego mądrość, że jedynie w roli błazna był w stanie znieść ten swój jubileusz. A może nie tylko jubileusz, lecz swoje życie. A może i ten cały świat, na którym przyszło mu żyć. Zresztą czy nie wszyscy występujemy w jakichś rolach, i to te role za nas żyją?

– A gdzie portret? – sekretarz nagle zwrócił się do kogoś tam. – Zamówiliśmy przecież portret jubilata.

– Już wnoszą, towarzyszu sekretarzu.

I za chwilę otwarły się oba skrzydła drzwi, ktoś wszedł ze sztalugami, postawił je tuż przy sekretarzu, sekretarz kazał dalej, żeby wszyscy widzieli. Potem dwóch mężczyzn wniosło portret niewidoczny na razie pod białą przesłoną. Postawili go na tych sztalugach, nie odsłaniając jeszcze. Za nimi uroczyście wszedł dopiero malarz. Włosy miał na plecach ściągnięte w koński ogon, na głowie szeroki beret, a zamiast marynarki długą czarną szubę. Ukłonił się, a sekretarz zwrócił się do niego:

– Poprosimy teraz mistrza, aby nam odsłonił swoje dzieło.

Mistrz poodwiązywał z tyłu obrazu jakieś tasiemki i przesłona opadła, ukazując oczom zebranych jubilata. Niektórzy zaczęli się tłoczyć do portretu z ciekawością. Natomiast sekretarz, jakby oniemiały, patrzył chwilę na portret, po czym z trudem hamując wzburzenie, rzucił w stronę mistrza:

– Kto to ma być?

– Jubilat – odrzekł niemal z triumfem mistrz.

– Na klęczkach? – Sekretarz był bliski wybuchu. – Mieliście chyba wytyczne.

– Owszem. Żeby namalować jubilata przy pracy. To namalowałem przy pracy.

– To co on robi?

– Pisze.

– Modli się, nie pisze. Nie wmawiajcie w zdrowego choroby. Pisze się przy biurku, nie na klęczkach. Co z was za malarz!? – Nerwy mu całkiem puściły. Wyciągał rękę, kłując omal malarza wskazującym palcem. Jego współtowarzysze siedzieli pokuleni, ze spuszczonymi głowami. Wydawało się, że odstawi krzesło i wyjdzie, ale na szczęście złapał z wściekłością kieliszek i wypił. Nalał sobie drugi, wypił. Odetchnęli i współtowarzysze i też wypili.

– Nalejcie i jemu – powiedział jeszcze dygoczącym głosem do kelnera, wskazując na malarza. – I niech siądzie, i zje coś. Ktoś go musiał podpuścić. Trzeba będzie zbadać. Zajmiecie się tym. – Zwrócił głowę ku siedzącemu obok niego, na co tamten od razu odpowiedział:

– Mam już pewien trop, towarzyszu sekretarzu.

– Dobrze, tropcie dalej.

Moim zdaniem portret ujmował jubilata tak, jak rzeczywiście wyglądał, kiedy pisał. W jakichś domowych łachach, boso, klęczał na kawałku derki, wspierając się łokciami o taboret. W ręku trzymał obsadkę, a z bliska można było nawet dostrzec, że na końcu obsadki nadziana jest stalówka rondówka, były wtedy takie stalówki. Na brzegu taborka stał kałamarz z atramentem, a między łokciami jubilata leżała biała kartka papieru do połowy zapisana. Z dbałości o wierność malarz umieścił na ścianie ślubny portret jubilata i jego żony, jakkolwiek będąc u nich nieraz w domu, nie widziałem żadnego portretu. A na wprost jubilata, tuż nad jego głową, okno z otwartym lufcikiem. Dodatkowo za oknem główki słoneczników, rzucające promienie na głowę jubilata i jego rękę, w której trzymał obsadkę. Musiał malarz postawić sztalugi w odpowiednim miejscu, które by sprzyjało jego wyobraźni, bo twarz jubilata zawieszona nad kartką papieru była namalowana w niecałej połowie, z nosem, uchem i jedną skronią, natomiast bez oczu. Za to bose stopy, rozklepane, pobrużdżone, wielkie niczym łopaty, znalazły się na pierwszym planie. Próbując odczytać intencje malarza, pomyślałem, że widocznie chciał w ten sposób pokazać, ile świata musiał przewędrować jubilat, żeby napisać tę jedną książkę.

– Nie mogliście mu wstawić biurka? – sekretarz jakby trochę już oklapły zwrócił się do malarza, który wciąż stał przy portrecie jubilata. – Zmienialiśmy w komitecie biurka. Trzeba było jedno wziąć. A tak będziecie musieli przemalować. Nie może być na klęczkach. Myśmy krew przelewali, żeby podnieść ich z klęczek, a oni buch, znów na klęczki.

Wiesław Myśliwski, „Ucho igielne”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018
Wiesław Myśliwski, „Ucho igielne”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018

Tymczasem portret zdjęto ze sztalug i szukano miejsca na ścianach, gdzie by go powiesić.

– Zdejmijmy tu tego – ktoś zaproponował.

Portret jubilata był duży, ale i obraz, który chciano zdjąć, niemały. Był na nim ktoś w peruce z bujnymi lokami, w surducie, na którym przy piersi widniał jakiś gwiaździsty order, w białych pończochach i z dwoma chartami. Niełatwo go było jednak zdjąć. Za wysoko wisiał. Trzeba by drabiny. Ale przy takiej uroczystości nie wypadało przynosić drabiny. Zresztą wszyscy byli pijani. Nawet sekretarz od czasu do czasu ziewał, jakby i on miał dosyć. Pijanym jednak wpadają czasem do głowy odważne pomysły. I jakichś dwóch uniosło na rękach trzeciego. Ten już prawie dostał rękami do chartów u dołu obrazu, lecz obsunął się. Więc znów go unieśli. I znów im się obsunął. Kazali wspiąć mu się na ich ramiona. I gdy wspinał się, rękami podtrzymując się ściany, nagle wszyscy trzej runęli, aż zadudniło.

– Wstyd – powiedziała żona jubilata. I zaczęła karcić męża. – Mówiłam, załóż garnitur. Nie mówiłam? Mówiłam. Wyprasowałam ci koszulę. Mówiłam, załóż krawat, buty. Szuwaksem wysmarowałam ci buty.

– W garniturze, w krawacie, w butach – bronił się jubilat, popatrując z niezmiennym uśmiechem na salę – kto by ci uwierzył, że nie modlę się, tylko piszę.

– Bo trzeba było siąść przy stole. Wyszorowałam ługiem i stół.

– Chciał, żebym pisał, a nie piszę przy stole.

– Ten jeden raz mógłbyś przy stole.

– Przy stole to bym myślał o kapuście, nie o pisaniu.

– A jak każą oddawać pieniądze? Chryste Panie, co będzie?

– Nie każą. Nie podpisywałem, że wziąłem.

– Nie może być na klęczkach – sekretarz znów ziewnął, jakby uszło z niego powietrze. Wszystkich zresztą ogarnęła senność. Kieliszki stały puste, ale nikt się nie upominał, żeby ponalewać, zresztą poznikali gdzieś i kelnerzy. Być może ktoś im kazał już nie dolewać, nie obsługiwać, uznając, że najwyższy czas kończyć uroczystość. Patrząc na salę, można było odnieść wrażenie, że większość uczestników jest już śpiąca i trzeba będzie ich budzić, podnosić z krzeseł, wskazywać drogę, którędy mają wyjść, a może i wyprowadzać na dwór, żeby się nie sturlali po schodach, nie połamali rąk, nóg, gdyż sala balowa mieściła się na piętrze. I nieoczekiwanie, jakby za jakimś podmuchem, buchnęła ostatnia iskra z dogasającego, wydawałoby się, ogniska. Nie wiem, z którego miejsca ten głos się rozległ, bo nikt nie zerwał się, lecz zabrzmiał donośnie:

– Niech przemówi jubilat!

– Niech przemówi! Niech przemówi! – wsparły go inne głosy.

– Nie musi! – ożywił się i sekretarz. – O, wypijmy lepiej strzemiennego, bo trzeba kończyć. – I nagle jakby coś nim rzuciło. – Gdzie kelnerzy, do cholery?!

Wpadli hurmą kelnerzy, zaczęli w pośpiechu nalewać. Sekretarz ujął kieliszek, wstał.

– Wasze zdrowie, jubilacie. Ale towarzysz malarz musi was przemalować, żebyście nie klęczeli.

Wesprzyj Więź

Podniósł się i jubilat. Zdjął wieniec z głowy i nałożył na głowę żony.

– To jej się należy za całe życie ze mną – powiedział. – Nie mnie. – Po czym też uniósł kieliszek. – Oj, piliście tu za mnie, pili. To teraz ja za was wypiję tego strzemiennego. Życzyliście mi tu wiele, to i ja wam się odpłacę życzeniem. Niech się życie każdego z was rozciąga jak guma, abyście nigdy nie doczekali swoich jubileuszów. Co trzeba przeżyć, żeby napisać tę jedną książkę, to widać po tym, że klęczę. Nie modlę się. Piszę.

Fragment powieści „Ucho igielne”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2018. Tytuł fragmentu pochodzi od redakcji.

Podziel się

Wiadomość