Epickość jest miarą samą dla siebie. Przynależy do najpierwotniejszej, najgłębszej warstwy naszej jaźni i naszych mitów.
Chciałbym kiedyś napisać książkę o tym, czego nauczyłem się z internetu. To nie byłaby zbyt mądra książka. Za to bardzo przyjemna w pisaniu. Jest też szansa, że ucieszyłaby czytelników, bo wiedza internetowa ma często charakter wspólnotowy. Kiedy wybucha na coś moda, wszyscy nagle czytamy o podobnych tematach, oglądamy te same filmiki, śmiejemy się z tych samych zdjęć.
Wbrew pozorom byłaby to więc książka wcale nie o mnie, tylko o nas – o wspólnocie siedzących, klikających, oglądających. I na pewno znalazłby się w niej obszerny rozdział o niesporczakach. To takie mikroskopijne zwierzątka, które w dużym powiększeniu wyglądają jak nosorożce o sześciu szponiastych łapach, zdolne przetrwać nawet w najcięższych warunkach. Zdobyły internet przebojem!
Wśród ogromu wiedzy bezużytecznej lub rzadko przydatnej zdarzają się także prawdziwe perełki. Okruchy wiedzy, które zmieniają nasze życie i sposób patrzenia na świat. W moim prywatnym rankingu rzeczy, których nauczyłem się z internetu, takim skarbem jest słowo „epicki”. To niemal zapomniane określenie, zepchnięte do getta sal lekcyjnych i podręczników do języka polskiego, dzięki internetowi przeżywa drugą młodość. Na YouTube miliony wyświetleń zaliczają kompilacje „epickich porażek”, składające się z upadków, zderzeń i nieudanych przejazdów na deskorolkach. Piłkarze nie odnoszą już zwycięstw „spektakularnych” ani „historycznych”, lecz właśnie „epickie”. Doskonała zabawa to „epicki melanż”.
Internetowy gabinet osobliwości stawia nas wobec fundamentalnych pytań o sens epickości. Czy można odnaleźć wielkość w rzeczach małych? Jakie jest miejsce dla bohaterów w czasie zwykłym? Czy epickość wymaga wielkich czasów i wielkich wyzwań, czy może przypomina raczej Księgę Rekordów Guinessa, gdzie nikt nie pyta, jaki sens ma wyczyn, którego dokonujesz, byle był spektakularny, zapadający w pamięć, jedyny w swoim rodzaju?
Wartość
Przez lata nasze rozumienie epickości ulegało zatarciu. Gdy ponad dekadę temu zaczynałem swoją przygodę jako nauczyciel akademicki, zajęcia o kategorii bohatera epickiego nie należały do łatwych. Szkoła nie ułatwiała w tym przypadku zadania. Termin „epicki” kojarzy się z epiką, a ta z kolei zwykle wiąże się w wyobraźni absolwentów głównie z tym, że zazwyczaj pisana jest prozą, w przeciwieństwie do liryki.
Aż pewnego razu, gdy wszedłem do sali zajęciowej – przygotowany jak co roku na ciężką batalię w obronie epickości – okazało się, że to kategoria doskonale znana studentom i intuicyjnie przez nich rozumiana. Posługiwali się nią w codziennym życiu, opisując wyczyny podziwianych w sieci idoli, kolegów, a nawet własne. W ten sposób dzięki kulturze internetu, która utrwala, gromadzi i pozwala dzielić się wszystkim tym, co niezwykłe, odzyskaliśmy łączność z najpierwotniejszym rozumieniem bohaterstwa.
Bohater to ten, kto żyje w sposób epicki. Jego czyny są wyjątkowe i dlatego mają moc ustanawiania reguły. Dokonać czegoś w sposób epicki, to znaczy zrobić coś najlepiej, jako jedyny, jako pierwszy albo – jak w „Panu Tadeuszu” – ostatni. Bohaterowie wyznaczają początki i końce epok, punkty, po których świat w jakiś sposób nie będzie już taki sam.
Bohater to ten, kto żyje w sposób epicki. Jego czyny są wyjątkowe i dlatego mają moc ustanawiania reguły
Epickość jest miarą samą dla siebie. Przynależy do najpierwotniejszej, najgłębszej warstwy naszej jaźni i naszych mitów. Wywodzi się z czasów, w których etyka i estetyka nie zostały jeszcze rozdzielone. Wszelkie kategorie nakładane na czyny epickie – miłość ojczyzny, powołanie do świętości, dobro ludzkości, postęp nauki, los artysty – są późniejsze i wtórne.
Achilles nie walczył o zwycięstwo Greków nad Trojanami, lecz o kleos aphthiton – wieczystą sławę, która stanowi miarę epickości. Średniowiecznego rycerza wyobrazić sobie można – używając obrazu bliskiego współczesnym grom komputerowym – jako postać przemierzającą świat w poszukiwaniu kolejnych wyzwań (w języku graczy – questów). Nad jego głową wyświetla się licznik epickości, a jedynym celem bohatera jest nabijanie na nim kolejnych punktów. Choć współczesny czytelnik odnieść może wrażenie, że celem rycerza jest miłość, służba władcy albo Graal, to wszystko to jedynie środki, z których bohater korzysta, by pomnożyć swój honor. Kiedy akurat nie toczy się wojna, rycerz szuka zwady w pojedynku albo turnieju, gdy brak godnego przeciwnika – ślubuje dokonać czegoś niemożliwego dla zwykłego śmiertelnika.
Czyż wszystkie rycerskie śluby – aż po Longinusa Podbipiętę w na wskroś epickiej „Trylogii” – nie mają w sobie czegoś niepokojąco podobnego do internetowych „wyzwań”, w ramach których młodzi ludzie przed kamerami wylewają na siebie wiadro lodowatej wody albo zjadają łyżkę cynamonu?
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2018.