Nikt nie może Kościoła wyprzedzić w upominaniu się i trosce o najsłabszych. Więcej – Kościół powinien dla nich znaleźć uprzywilejowane miejsce w swoim wnętrzu.
Pytanie o to, kim jestem, stawiacie sobie zapewne już od dawna. Jest to pytanie poniekąd najciekawsze. Pytanie podstawowe. Jaką miarą mierzyć człowieka? Czy mierzyć go miarą sił fizycznych, którymi dysponuje? Czy mierzyć go miarą zmysłów, które umożliwiają mu kontakt z zewnętrznym światem? Czy mierzyć go miarą inteligencji, która sprawdza się poprzez wielorakie testy czy egzaminy?
Odpowiedź dnia dzisiejszego, odpowiedź liturgii Zielonych Świąt, wskazuje dwie miary: człowieka trzeba mierzyć miarą „serca”. Sercem! Serce w języku biblijnym oznacza ludzkie duchowe wnętrze, oznacza w szczególności sumienie… Człowieka więc trzeba mierzyć miarą sumienia, miarą ducha, który jest otwarty ku Bogu. Trzeba więc człowieka mierzyć miarą Ducha Świętego.
Jan Paweł II, 3 czerwca 1979 r., Warszawa
Te słowa Jana Pawła II należą do najważniejszych dla mnie osobiście. „Człowieka trzeba mierzyć miarą serca” – usłyszałem u progu dorosłego życia pod warszawskim kościołem św. Anny w czerwcu 1979 roku. Tamto spotkanie stało się dla mnie początkiem świadomego odkrywania wiary chrześcijańskiej, w której zostałem wychowany i w której wzrastałem.
Znaczenie słów, że człowieka trzeba mierzyć miarą serca, najlepiej zrozumiałem kilka lat później, gdy włączyłem się w życie wspólnot ruchu „Wiara i Światło”, skupiającego osoby z upośledzeniem umysłowym, ich rodziny i przyjaciół. Trafiłem do tego ruchu wiedziony motywacją pomagania słabszym. Błyskawicznie jednak, już po pierwszym spotkaniu, zrozumiałem, że więcej sam otrzymałem niż z siebie dałem. Ludzie, których intelekt jest czasem głęboko upośledzony, stali się dla mnie nauczycielami człowieczeństwa.
Silny potrzebuje słabego, żeby zrozumieć, że swój najbardziej wymagający egzamin z życia zdajemy w szkole ubogich i najsłabszych
Maksymalnie krótko – i niezwykle trafnie – ujął to polski publicysta Jan Turnau, którego córka zaangażowała się w działalność tego ruchu, a później wyjechała na stałe do Francji, aby zamieszkać i pracować z ludźmi niepełnosprawnymi we wspólnocie „Arki”. Turnau ukuł określenie „iloraz serca”, które genialnie oddaje myśl Vaniera: można mieć „iloraz serca” dużo wyższy niż iloraz inteligencji, i odwrotnie; deficyty w rozwoju intelektualnym nie oznaczają upośledzenia człowieczeństwa. Sformułowanie „iloraz serca” jest do tego stopnia trafne, że – znając i Vaniera, i Turnaua – przez ponad ćwierć wieku byłem przekonany, że pojęcie to musi pochodzić bezpośrednio od założyciela ruchu, a tymczasem po raz pierwszy użył go ówczesny redaktor „Więzi”, dziś „Gazety Wyborczej”.
Janowi Pawłowi II myślenie Vaniera bardzo odpowiadało. Dlatego chętnie zapraszał go do zabierania głosu podczas watykańskich kongresów i zjazdów młodzieży. Sam papież wiedział bowiem dobrze, czym jest cierpienie. Chciał widzieć w ludziach chorych, słabych, niepełnosprawnych, niedołężnych czy marginalizowanych pełnoprawne osoby, które są nie przedmiotem działalności charytatywnej, lecz (na tyle, na ile potrafią) podmiotem życia własnego, a także życia społeczeństwa i Kościoła. Nie chodzi bowiem tylko o to, aby chorym i słabym świadczono pomoc. Chodzi również o to, aby życie wokół nich było tak zorganizowane (zarówno życie Kościoła, jak i społeczności świeckiej), by możliwa była wymiana i relacja wzajemna: żeby zdrowi, silni i sprawni mogli się także od nich uczyć człowieczeństwa.
„Silny potrzebuje słabego” – tak zatytułowano sympozjum, jakie kilka lat temu odbyło się w Szczecinie na Zamku Książąt Pomorskich, zorganizowane przez osoby wywodzące się z ruchu „Wiara i Światło”. Hasło sympozjum to odwrócenie oczywistego przekonania, że słaby potrzebuje silnego. Owszem, człowiek słaby to taki, który jest w biedzie, który jest w potrzebie, a więc potrzebuje drugiego. Słaby obiektywnie potrzebuje silnego (czy raczej silniejszego – bo ten silny też ma swoje słabości). Lecz twierdzenie odwrotne też jest prawdziwe: silny naprawdę potrzebuje słabego. Potrzebuje go, by dostrzec własne ograniczenia i słabości, które zazwyczaj stara się skrzętnie ukrywać; by nauczyć się słuchać i rozumieć drugiego bez osądzania; by nauczyć się być dla drugiego.
Silny potrzebuje słabego, by odkryć, że społeczeństwo rywalizacji, zachęcając człowieka do wspinania się na szczyt po drabinie sukcesu, w gruncie rzeczy głęboko zniekształca prawdę o naszym wspólnym człowieczeństwie i równej godności każdej osoby ludzkiej. Silny potrzebuje słabego, żeby zrozumieć, że swój najbardziej wymagający egzamin z życia zdajemy w szkole ubogich i najsłabszych, że nie sukces i skuteczność są w życiu najważniejsze, lecz to, aby być z drugim człowiekiem. Silny potrzebuje słabego, żeby zrozumieć, iż miarą człowieczeństwa – i każdej osoby, i społeczeństwa – jest stosunek do najsłabszych.
„Mogą was inni wyprzedzić albo ubiec w wielu sprawach, ale nikt nie może powstrzymać Kościoła w głoszeniu Ewangelii miłości, w upominaniu się o tych, o których nikt się nie upomina”
Przez ponad ćwierć wieku uczestniczenia w ruchu „Wiara i Światło” spotkałem wiele osób z zespołem Downa. Z kilkoma łączą mnie więzi przyjaźni. Dobrze wiem, ile mogłem się przez ten czas od nich nauczyć, ile ciepła i miłości mogłem od nich otrzymać. Tymczasem obecnie w wielu krajach europejskich rodzi się coraz mniej takich dzieci. Nie dlatego, że rozwój medycyny zmniejszył prawdopodobieństwo ich poczęcia. Dokładnie odwrotnie – rozwój medycyny umożliwił wczesne diagnozowanie zespołu Downa, co najczęściej staje się legalną podstawą do dokonania aborcji. Życie dziecka kończy się tam, gdzie się zaczęło – w łonie matki. Dzięki dokładnym diagnozom prenatalnym rodzice mają możliwość pozbycia się „problemu” zawczasu…
Fundamentem takich postaw jest czysto utylitarne podejście do ludzkiego życia. Jeśli postrzega się życie tylko jako świadomość i trwanie doczesne, jeśli pomija się wymiar transcendentny, jeśli patrzy się na nie w kategoriach wygody i pragmatycznie rozumianej „jakości życia”, to rzeczywiście życie wielu ludzi staje się „niepełnowartościowe”. Stają się oni de facto podludźmi, a o tym, co się z nimi będzie działo, mają prawo decydować ludzie „pełnowartościowi”. Takie rozumienie człowieczeństwa fałszuje podstawową prawdę o człowieku. Bo jeśli mierzyć człowieka miarą serca, to ci z ilorazem inteligencji poniżej 50 punktów są zapewne ludźmi pełniej niż sędziowie przyznający im odszkodowania za „złe urodzenie” czy parlamentarzyści zezwalający na likwidowanie problemu przez eliminowanie ludzi nim dotkniętych.
Dla chrześcijan jest tu wielkie pole do działania. Bardzo istotny aspekt sprawy to działania na rzecz zmiany rozwiązań prawnych w tej dziedzinie w poszczególnych krajach. Niezależnie jednak od kształtu prawa kluczowy jest wymiar świadectwa. Jan Paweł II przypomniał o tym polskim biskupom w roku 1998, gdy przyjechali do Rzymu z wizytą ad limina apostolorum: „Mogą was inni wyprzedzić albo ubiec w wielu sprawach, ale nikt nie może powstrzymać Kościoła w głoszeniu Ewangelii miłości, w upominaniu się o tych, o których nikt się nie upomina. […] Niech głos Kościoła będzie tu jasny i słyszalny, wszędzie tam, gdzie należy się upominać o los tych ludzi i ich prawa”.
To wyjątkowo prorocze słowa. Nikt nie może Kościoła wyprzedzić w upominaniu się i trosce o najsłabszych. Więcej – Kościół powinien dla nich znaleźć uprzywilejowane miejsce w swoim wnętrzu, bo przecież jedna z podstawowych lekcji Ewangelii to przekonanie, że Boga można odnaleźć w ludziach słabych, ubogich, odrzuconych, niechcianych, cierpiących i prześladowanych. Jak pisał Jan Paweł II, „Bóg jest zawsze po stronie cierpiących”.
PYTANIA
Jaką miarą mierzę innych ludzi? Miarą atrakcyjności, wyglądu, przydatności do realizacji moich celów – czy miarą serca?
Czy umiem przyznać się przed sobą i przed Bogiem do własnych słabości? Czy potrafię zaakceptować te moje słabości, których nie da się przezwyciężyć?
W jaki sposób patrzę na ludzi niepełnosprawnych, upośledzonych, bezdomnych – z wyższością, z litością, z obrzydzeniem, ze współczuciem? Czy widzę w nich człowieka? Czy potrafię dostrzec w nich Chrystusa? Czy umiem uczyć się od nich?
Jak reaguję na spotkanie z ludźmi dotkniętymi biedą, nieszczęściem, słabością? Czy zastanawiam się, co mogę osobiście zrobić, aby choć trochę im pomóc? Czy cokolwiek robię?
Ubodzy zawsze będą między nami, a ludzkim nieszczęściom nie potrafimy zaradzić raz i na zawsze. To prawda. Czy jednak nie traktuję nieusuwalności biedy z ludzkiego losu jako znakomitej wymówki dla swojej bierności?
PROPOZYCJE
Pamiętając, że wiara bez uczynków „martwa jest sama w sobie (Jk 2,17)”, zastanówcie się nad duchowością Waszej wspólnoty. Czy nie ograniczacie własnej religijności tylko do modlitwy i pobożności?
Jak gościnna jest Wasza wspólnota dla ludzi zagubionych czy z problemami psychicznymi? Czy jesteście gotowi przedłożyć dobro konkretnego człowieka nad potrzeby własnej formacji i doskonalenia wewnętrznego?
Dwa największe skarby Kościoła to Eucharystia i ubodzy. A jak to wygląda w Waszej wspólnocie? Zastanówcie się, co możecie zrobić, abyście oba skarby doceniali po równo.
Zorientujcie się, jak w Waszej parafii wygląda troska o ludzi potrzebujących. Może włączycie się w jedną z istniejących grup? Może wspólnie zainicjujecie jakąś nową formę działania, by zaradzić jakimś konkretnym ludzkim nieszczęściom?
Tekst pochodzi z książki Zbigniewa Nosowskiego „Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II” wydanej przez Centrum Myśli Jana Pawła II (Warszawa 2010)