Autokefalia Ukrainie się po prostu należy. Zapewne Ukraina nie otrzyma jej prędko, ale klamka już zapadła.
Od prośby prezydenta Perto Poroszenki do patriarchy Bartłomieja o udzielenie autokefalii Kościołowi prawosławnemu na Ukrainie mija już pół roku. To wystarczająco dużo, byśmy mogli ocenić, w jakim punkcie znajduje się proces kościelnej emancypacji prawosławnych Ukraińców. Czy postępuje on naprzód, czy też może stoi w miejscu lub, nie daj Boże, przeżywa regres?
Otóż trzeba zdecydowanie powiedzieć, że ruch, jaki wykonał patriarcha Konstantynopola, w postaci mianowania egzarchów oraz odpowiedź nań patriarchatu Moskwy (zawieszenie, a w praktyce zerwanie stosunków kościelnych, w cerkiewnym języku poetycko nazywanych „siostrzanymi”) – to przekroczenie Rubikonu. Konstantynopol, choćby nawet chciał, po prostu już nie może wykonać kroku wstecz, gdyż oznaczałoby to przekreślenie całej jego, arcybogatej przecież, tradycji dyplomatycznej. A patriarchat nad Bosforem jest na to instytucją zbyt poważną. Również Bartłomiej, godny następca 268 (tak, tak…) hierarchów, już dwa tysiąclecia prawie nieprzerwanie rezydujących w tej stolicy bizantyjskiego odłamu chrześcijaństwa, nie jest człowiekiem, który podejmuje pochopne decyzje. Jego działanie jest wyważone i starannie przemyślane.
Administratorzy patriarchatu w Moskwie, odpowiedzialni za zewnętrzną politykę Rosyjskiej Cerkwi Prawosławnej (RCP) – kontynuując do znudzenia przewidywalną taktykę grożenia palcem i powtarzania, jak mantrę, zaklęcia o „terytorium kanonicznym” – popełniają klasyczny błąd Stalina, pytającego ze śmiechem: ile dywizji ma papież? Jak wiadomo, Bartłomiej, podobnie jak Franciszek, nie ma ich w ogóle, jednak patriarchat w Konstantynopolu, podobnie jak Stolica Apostolska, jest ważnym podmiotem stosunków międzynarodowych, z którym liczą się największe państwa świata, a także ONZ. Bo stoi za nim 200 milionów wiernych na całym świecie.
Rosjanie, gdyby nawet zdecydowali się na pełne zerwanie i schizmę, mogą im przeciwstawić „swoich” prawosławnych, których kościelne statystyki obliczają na 100 milionów. Jednak faktycznie tylko co dziesiąty z nich regularnie uczęszcza do cerkwi. Realnym oparciem dla światowego znaczenia RCP są tu więc raczej jej powiązania ze strukturami państwowymi, z imperium Putina. Z tego właśnie, z owych stojących w rezerwie „dywizji”, bierze się pewność siebie hierarchów RCP! Patriarcha Cyryl chyba jednak zapomniał, że dywizjami wygrywa się batalie, ale nie długofalowe procesy historyczne.
Prestiżową klęską byłaby sytuacja, w której to Moskwa, a nie Konstantynopol, zostaje sama na placu boju
Rozpatrzmy dalej obecny stan prawosławnej szachownicy. Jeśli pominiemy dwóch antagonistów obecnego sporu (Moskwę i Konstantynopol), pozostanie nam 13 kanonicznych Cerkwi o charakterze narodowo-państwowym. Moskwa zapewne liczy na to, że w sytuacji rozłamu owa trzynastka posłusznie pójdzie za nią. Są to przecież „Cerkwie kanoniczne”, nie uznające „niekanonicznej” Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej Patriarchatu Kijowskiego. W ten sposób „bezdywizyjny” Konstantynopol pozostałby sam na placu, wraz z hołubionym przez siebie, lecz nie uznanym przez nikogo innego kijowskim patriarchatem. Tak, powtarzam, zakłada Moskwa.
Ale przyszłość wcale nie zapowiada się tak klarownie. Skąd bierze się pewność, że w sytuacji dalszego zaostrzania się konfliktu trzynaście siostrzanych Cerkwi solidarnie uzna, że grzech schizmy mieści się całkowicie po stronie Konstantynopola, zaś Moskwa ma tutaj sto procent racji? Przecież nawet Cerkiew serbska, dotąd najwierniejszy sojusznik patriarchatu moskiewskiego, opowiada się za ostrożnymi kontaktami z wyklętym przez Rosjan patriarchatem w Kijowie. Nie mówiąc chociażby o Cerkwi rumuńskiej, która – gdy przyjdzie godzina wyboru – z pewnością nie da się zaszachować moskiewskimi pomrukami gniewu i uzna autokefaliczną siostrę z Ukrainy.
Teraz, po owej połowicznej anatemie rzuconej na Konstantynopol, w instrumentarium Moskwy – mimo że robi ona wrażenie bardzo pewnej siebie – pozostało do wykorzystania niewiele narzędzi. Co może teraz uczynić? Przegiąć pałąk do bólu i rzucić klątwę jak w średniowieczu? To zbyt duże ryzyko. W patriarchacie chyba zdają sobie sprawę, jak prestiżową klęską byłaby sytuacja, w której to Moskwa, a nie Konstantynopol, zostaje sama na placu boju.
Konstantynopol, zrobiwszy swoje, też nie będzie teraz „przeginać”. Egzarchowie, zainstalowawszy się nad Dnieprem, będą spokojnie prowadzić swoje rozmowy. Czas pracuje na korzyść Bartłomieja.
A także na korzyść Ukrainy. Przypomnijmy: już teraz tamtejsze prawosławie to, po rosyjskiej, druga pod względem wielkości Cerkiew na świecie. Autokefalia Ukrainie się po prostu należy. Zapewne Ukraina nie otrzyma jej prędko, ale klamka już zapadła.
Siergiej Czapnin postawił pytanie, czy „tego lata rosyjski megakościół się rozpadnie?”. Jak widać, lato minęło i arena rozgrywek pozornie trwa po staremu. I to się zapewne w najbliższych latach nie zmieni, przynajmniej w sposób rewolucyjny. Nikt nie będzie przecież wytaczał wobec RCP nowej wyprawy krzyżowej. Ukraina, krok po kroku, będzie się zbliżać do kościelnej niezależności. A jeśli chodzi o Rosję, to wiele, a właściwie wszystko, zależy od samych rosyjskich prawosławnych.
„Konstantynopol, zrobiwszy swoje, też nie będzie teraz „przeginać”.
Już przegiął. Bojówki nacjonalistyczne będą zabierać cerkwie wiernym w imię „samistijnej” Ukrainy. Tak jak Konstantynopol wsparł „Zywą Cerkiew” za bolszewoków.