Po II wojnie światowej twórcy musieli przepracować żałobę, na nowo poukładać wartości, znaleźć klucz do epoki, która odbiera godność.
XX wiek to epoka zmiany języka opisującego świat. Po części sam język zaczął okazywać swoją słabość. Zauważyli to już poeci i prozaicy modernistyczni, którzy na początku tamtego stulecia w rozmaitych ruchach zapowiadających awangardę szukali nowych rozwiązań literackich, niekiedy niełatwych do przyjęcia dla tradycyjnej publiczności.
Z całą ostrością ta słabość języka ujawniła się w środku XX wieku, gdy świat okazał się trudny do opisania: obie straszne wojny, niepohamowane zbrodnie – to spowodowało, że człowiek, a wraz z nim kultura, niemal oniemiał. Niemal, bo przecież nieusuwalną traumę trzeba było jakoś wyrazić. Zatem szukano formy, badano możliwości, które mimo wszystko język posiada. Dotyczyło to zresztą nie tylko literatury, ale i filozofii, a także wszystkich innych sztuk, które w tych językach artystycznych, którymi dysponują (obraz, dźwięk, gest itd.), próbowały oddać dane człowiekowi doświadczenie. Demaskowały zło, oddawały jego grozę i ohydę, mimo wszystko poszukiwały nadziei, przede wszystkim jednak służyły przepracowaniu traumy zadanej człowiekowi przez historię.
Jest to doświadczenie europejskie, może nawet ogólnocywilizacyjne, znajdujące jednak swój szczególny, specyficzny wyraz w kulturze polskiej. Czy łatwo wskazać osobę, w której te wyzwania minionego stulecia się zogniskowały? Nie, każdy twórca jest wyjątkowy i każdy na swój niepowtarzalny sposób z doświadczeniem historii się zmagał. Spróbujmy jednak przyjrzeć się bliżej poecie, którego życie prawie dokładnie pokryło się z czasem, o którym mówimy. Tadeusz Różewicz, bo o nim tu mowa, urodził się tuż po odzyskaniu niepodległości, w 1921 roku. Zmarł już w nowym wieku, w Polsce ponownie wolnej, w roku 2014.
Na nowo poukładać wartości
W twórczości Różewicza skupiają się może wszystkie najważniejsze problemy, z którymi zmagała się polska kultura po roku 1918. Najistotniejszym punktem odniesienia jest straszne doświadczenie II wojny światowej. Słynna fraza „ocalałem / prowadzony na rzeź” odzywa się w naszych uszach jak ostre i przenikliwe brzęczenie, od którego nie można się uwolnić. Z jednej strony – ocalałem, więc żyję, przetrwałem; czyżbym zwyciężył, przechytrzył tych, którzy chcieli mnie zabić? Z drugiej – prowadzony na rzeź! To, co było fundamentem cywilizacji: szacunek dla człowieka, życie wartościami, zakorzenienie w tradycyjnych pojęciach, które nadawały sens współżyciu między ludźmi – to wszystko zostało zanegowane; człowiek nie różni się od zwierzęcia, poddany jest (nazwijmy to tak) prawu rzezi, odebrano mu godność.
Najkrócej jak można – w dwóch linijkach, czterech wyrazach – została przez Różewicza wyrażona groza doświadczenia, które spadło na ludzkość w połowie XX wieku. II wojna światowa, obie formy totalitaryzmu, Holokaust, ludobójstwo, całkowite przewartościowanie wartości stają się dla Różewicza, ale i dla ogromnej części polskiej kultury, przedmiotem refleksji oraz dramatycznym wyzwaniem. Trzeba przepracować traumę, żałobę, trzeba na nowo poukładać wartości, znaleźć klucz do epoki, która odbiera godność, sprowadzając człowieka nie tylko do pozycji zwierzęcia, ale – co gorsze – cyfry w statystykach, bezosobowego bytu w masie.
W twórczości Różewicza skupiają się wszystkie najważniejsze problemy, z którymi zmagała się polska kultura po roku 1918
Pamięć wojny będzie w Różewiczu do ostatnich dni jego życia boleśnie obecna, jak utkwiony w ciele odłamek. Poeta nie będzie w stanie się od niej wyzwolić. Nawet po kilkudziesięciu latach wojna znowu odezwie się w jego poezji. To wydarzenie było punktem zwrotnym nie tylko w historii Polski, ale właściwie całego cywilizowanego świata, który zaprzeczył swojej wypracowanej przez tysiąclecia kulturze. Nade wszystko jednak była to rana każdego człowieka, który przeszedł przez tamten czas. Rana nie do zagojenia, nie do wyleczenia.
Zrodziło się pytanie: czy o owym bolesnym doświadczeniu w ogóle da się opowiedzieć? Różewicz przejął się słynnym stwierdzeniem Theodora Adorno: „Pisanie wierszy po Auschwitz jest barbarzyństwem”. Niejednokrotnie dawał wyraz swojej niewiary w twórczość poetycką. Zarazem jednak do końca swoich dni był poetą, nigdy nie przestał nim być. Wierzył więc w wiersz – czy nie wierzył?
Niewypowiedziane doświadczenie (to zadziwiający paradoks) domagało się wypowiedzenia, żeby nie zostało zapomniane, nade wszystko jednak żeby można było traumę przynajmniej w niewielkim stopniu zaleczyć lub raczej – ociosać. Nie dało się tego jednak uczynić za pomocą tradycyjnie pojętej mowy wiązanej. Trzeba było znaleźć inny język.
Pomoc przyszła z wnętrza samej poezji. Poszukiwanie nowego języka już trwało. Przed wojną podejmowały się go kolejne awangardy. Chodziło o oczyszczenie poezji z naddatku dekoracji, z takiej śpiewności, która służyła sama sobie i zasłaniała istotę przekazu. Pierwsza awangarda stawiała na ekonomię języka. Różewicz swoje poszukiwania zaczął właśnie w wyznaczonym przez nią miejscu. Piękne zdania Peipera i metafory Przybosia to jednak dla niego było i tak za dużo estetyki. „Najmniej słów” – to naprawdę miało być najmniej słów. Trzeba było wiersz oczyścić z każdego naddatku, każdej linijki, która nie wnosiłaby czegoś nieodzownego. To kwestia poetyki, maksymalistycznie ascetycznej, ale też etyki, odpowiedzialności za słowo. Właśnie naddatek wydawał się po Auschwitz barbarzyństwem.
Różewicz zatem rozwiązywał wewnętrzny modernistyczny problem poetycki, a zarazem (splecione są te sprawy w ciasny węzeł) szukał sposobu wyrażenia doświadczenia, po którym głos zamarł w gardle.
Życie bez boga
Zamarł głos świadka, głos ofiary, ale i głos kogoś, kto utracił wszystkie wiary. I to jest drugi problem. Wiara – zauważyliśmy – dotyczyła poezji, ale dotyczyła też całej kultury, w tym przecież tradycyjnej moralności i religii.
Zacznijmy od religii. Trudno znaleźć drugiego poetę, który tak jednoznacznie i wprost wyrażałby ateizm. A zarazem czynił to z takim natręctwem, że niewiara stała się u niego czy to bolącym cierniem, czy to paradoksalną wiarą w brak Boga, czy to swoistą formą teologii negatywnej, w której nie tyle nawet nie da się nazwać Boga, ile nie da się nic o Nim powiedzieć. Język okazuje się zupełnie niewspółmierny, cokolwiek wyrazimy, zawsze to będzie nie to.
Przeczytamy zatem: „życie bez boga jest możliwe / życie bez boga jest niemożliwe”. Bez boga, właśnie tak to słowo jest napisane, a więc bez jakiegokolwiek metafizycznego punktu odniesienia, nie tylko bez Boga religii. Takie życie „jest możliwe”: da się żyć, na bezbożnika nie spadają z nieba plagi. Zarazem takie życie „jest niemożliwe” – bo mimo wszystko się nie da, bo metafizyka w końcu do człowieka zapuka; bo w takiej sytuacji ono, życie, jest nie do zniesienia, gdyż brakuje w nim nadrzędnej sankcji i sensu.
W przywołanym wcześniej wierszu „Ocalony” padły słowa: „Widziałem: / furgony porąbanych ludzi / którzy nie zostaną zbawieni”. Tragedia polega na tym, że rzeź została dokonana na ludziach pozbawionych religijnej nadziei, czy inaczej – tej religijnej nadziei nie ma, bo nie ma zbawienia, byt ludzki jest wyłącznie cielesny, materialny, dlatego tak łatwo go unicestwić.
Najdramatyczniej, bo najdosłowniej, wyznanie zabrzmiało w wierszu o znaczącym tytule „Lament”: „Nie wierzę w przemianę wody w wino / nie wierzę w grzechów odpuszczenie / nie wierzę w ciała zmartwychwstanie”. Kim jest ów lamentujący? To człowiek po utracie fundamentu? Co jest jego problemem: sama wiara czy wyrażający ją język? Język bezradny w mówieniu o eschatologicznej nadziei, bo rozbija się on o konkretne, a przekraczające wyobraźnię doświadczenie.
Spadanie w bok
Bezradna jest cała kultura. Jej dorobek został zakwestionowany. I to jest kolejne doświadczenie nie-wiary. Uzasadnienia etyki, piękna, wzniosłości przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Miejsce patosu zajęła groteska. W twórczości Różewicza, zwłaszcza dramatycznej, choć nie tylko, świat podlega ośmieszeniu. A raczej: świat sam się ośmiesza. Bo jest trywialny, banalny, uwięziony w złudnych wartościach.
Różewicz pokazuje władzę kultury masowej, poddawanie się ludzi dyktaturze mody czy popularności. To, co z perspektywy wojny jest tragicznym zanegowaniem tradycyjnych reguł wartościowania, w rzeczywistości powojennej staje się groteskowym rozmyciem jakichkolwiek dystynkcji. Istnienie we współczesnym świecie to tylko spadanie. W dodatku spadanie nie w dół, ale poziomo, bo zatraciliśmy orientację, co jest górą, co dołem, gdzie znajdują się dobro i piękno, a gdzie zło i brzydota.
Jedyną niekwestionowaną formą istnienia ludzkiego u Różewicza jest cielesność. Nie potrafimy nic powiedzieć o duszy, o przeznaczeniu człowieka, ale potrafimy wskazać na minimum tożsamości: ciało. Tyle że ciało u Różewicza, jak to wprost powiedział w poemacie o obrazie Francisa Bacona, utożsamione zostaje z… mięsem. Nie ma tu wzniosłości, jest tylko fizjologia. I niczym u Heideggera – zmierzanie ku śmierci. To nie jest tradycja wanitatywna, w której ciało jest traktowane jako marna przypadłość, ale istnieje nadzieja dla duszy. To brutalne, prowokacyjne stawianie równania: ludzkie mięso i poza tym nic. Najdotkliwiej ta przemiana człowieka w mięso dokonywała się w trakcie wojennej rzezi. W istocie to jednak sprawa ponadhistoryczna. Taka wydaje się po prostu zasada bytu. Człowiek to wyłącznie soma, a jego celem jest – trumna. Dlatego Kazimierz Wyka twórczość Różewicza skomentował krótko: wyraża się w niej „somatyzm dotrumienny”[i].
Chodziło o oczyszczenie poezji z naddatku dekoracji, ze śpiewności, która służyła sama sobie. Właśnie naddatek wydawał się po Auschwitz barbarzyństwem
Świat to śmietnik, tradycja to stare dekoracje. Poezja traci swoją moc. Język jest bezradny. Religia to już tylko wspomnienie. Co zostaje? Łatwo byłoby powiedzieć, że przez Różewicza przemawia nihilizm. Tak jednak nie jest, skoro mimo wszystko on usilnie pisze, język religijny wraca u niego natrętnie, w tle pojawia się cała kultura ze swoim pełnym bagażem (mnóstwo u Różewicza odniesień do rozmaitych tradycji). Zresztą w istocie nihilizm najczęściej jest rewersem moralizmu, tym gorętszego, że o niepewnych podstawach; to – paradoksalnie – rozpaczliwe wołanie o ład.
Tak, Różewicz był moralistą. Jego zniechęcenie i widzenie współczesnego świata w ciemnych barwach wynikało z ogromnej potrzeby wartości. Gorzki śmiech, przepojony rozpaczą patos, brutalność, demaskowanie języka brały się z niezgody na świat XX wieku pozbawiający sam siebie niewinności. U Różewicza skupiło się wiele z tego, z czym cała kultura musiała się zmierzyć. Praca nad traumą i doświadczenie ostrego kryzysu metafizyki, poczucie rozbicia form i tęsknota za ocalającą funkcją kultury, ostre stawianie ostatecznych pytań i prześmiewcze rozbrajanie wzniosłości. Sytuuje się on między Gombrowiczem a Miłoszem, między Wajdą a Nowosielskim, między Kantorem a Białoszewskim, w każdym z wyrażanych wprost lub zawartych w ich utworach immanentnych sporów. W ciągłej debacie o sprawach najważniejszych.
Osobność
Różewicz zaistniał w literaturze tuż po wojnie. Od razu zwrócił na siebie uwagę, powitał go Czesław Miłosz w wierszu „Do Tadeusza Różewicza, poety”: „Chwała stronie świata która wydaje poetę!”. Krytyka uznała go za wyraziciela pokolenia. Tak było przez dziesięciolecia. W tym czasie poeta jednak usunął się na margines życia literackiego, na długo zamieszkał w Gliwicach, a potem przeprowadził się do Wrocławia, miasta wielkiego i ważnego dla polskiej kultury powojennej, ale jednak niebędącego Warszawą ani Krakowem (z wszystkimi towarzyskimi tego konsekwencjami).
Różewicz pilnował swojej osobności. Był w głównym nurcie literackim, a zarazem się od niego dystansował. Niechętnie ulegał polityce, owszem, w jakimś stopniu poddał się socrealizmowi, ale potem już starał się być daleko od wszelkich politycznych uwikłań, co skądinąd spowodowało znaczne zmarginalizowanie go w latach 80., gdy nie chciał się jednoznacznie opowiedzieć po żadnej ze stron konfliktu. To był zresztą dla niego czas swoistego czyśćca poetyckiego; za poetę pokolenia i autorytet był wtedy uznawany Herbert. Różewicz wrócił z nową siłą zaraz na początku lat 90., dużo publikował, był aktywny do końca życia. Zarazem nigdy nie stał się postacią tak potężną i wpływową jak choćby Miłosz.
Moja lektura Różewicza nigdy nie była jednoznaczna. Bywało, że mnie irytował. Nawet nie diagnozami, bo w sumie podobne można było znaleźć u Miłosza, Herberta czy Szymborskiej. I nie pesymizmem czy brutalnością, bo to było częste w kulturze drugiej połowy XX wieku, a w naszym stuleciu jest jeszcze częstsze. Raczej czymś, co na własny rachunek nazwałem „szantażem emocjonalnym” – czułem się w jakiś sposób przymuszony przez niego do odczucia przerażenia i rozpaczy. Asceza języka nie wystarczała, żeby ukryć silne afekty.
Kiedy jednak wchodziłem w tę twórczość głębiej, coraz wyraźniej jawiła mi się wyjątkowa pozycja Różewicza w literaturze polskiej, a równocześnie to, że w nim, jak w soczewce, skupiało się wszystko, do czego nasza kultura czuła się powołana – opisanie współczesnego świata w całej jego komplikacji. Oczywiście, jest Różewicz jednym z wielu, bo dorobek kultury polskiej po 1918 roku musi imponować. Jak inni wielcy domaga się ciągle nowej lektury, bo stawia nam najtrudniejsze pytania, które wynikają z doświadczenia współczesnej cywilizacji.
Kultura polska minionych stu lat sprostała wyzwaniu. Opisała świat. Toczyły się bardzo ważne spory o rzeczywistość, historię, traumę i wyrażający je język. Nie ma rozstrzygnięć, bo nie może ich być. To ciągły dialog, w którym wyrażane są rozmaite, niekiedy sprzeczne stanowiska. Wspólny jest jednak niepokój. Choć życiowe doświadczenia poszczególnych twórców się różniły, to łączyło ich odczucie zagrożenia wartości i niepewności w świecie wytrąconym z tradycyjnych kolein. Ociosanie traumy w dużej mierze pomogło, choć terapia trwa, bo doznanego cierpienia nigdy nie da się do końca ukoić. Przed kulturą stoją kolejne wyzwania.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź” nr 3/2018
[i] K. Wyka, „Dwa razy Różewicz”, w: Tenże, „Rzecz wyobraźni”, Warszawa 1977, s. 377.
a skąd wiadomo, że nie zostana zbawieni?