Nie ma już nawet na poziomie formalnym zgody co do tego, kto jest władny wydawać wyroki w imieniu Rzeczypospolitej, kto ma prawo rozpatrywać kasacje od kilkunastu milionów orzeczeń, jakie corocznie zapadają w naszym kraju, oraz stwierdzać ważność wyborów, a więc w skrócie – kto ma mieć ostateczny głos przy nadawaniu realnego znaczenia literze prawa, która na papierze jest martwa.
4 lipca 2018 r., 19 grudnia 1981 r. i 23 marca 1929 r. Zapewne gdyby zadać nawet wybitnemu znawcy współczesnej historii Polski pytanie, co wspólnego mają ze sobą te trzy daty, miałby kłopoty z odpowiedzią. Z pozoru dzieli je bowiem wszystko – epoka historyczna, panujący w Polsce ustrój, a nawet pora roku. A jednak każdą z nich można uznać za newralgiczną w historii sporu o kształt kluczowej instytucji niepodległej Polski – sądownictwa. Sporu, o którym od trzech lat coraz głośniej w polskiej debacie publicznej, a w ciągu ostatniego roku stał się w niej właściwie tematem numer jeden. Sporu, któremu często nadaje się kontekst PRL-owski, zapominając jednocześnie, że zaczął się już wiele wcześniej, w II Rzeczypospolitej. Ale po kolei.
Czarne chmury nad sądami
Wydarzenia z 4 lipca 2018 r. są najlepiej znane, bo najświeższe. Tego właśnie dnia weszły w życie niekonstytucyjne przepisy ustawy o Sądzie Najwyższym, przenoszące w stan spoczynku licznych sędziów tej najważniejszej instytucji wymiaru sprawiedliwości, nie pomijając pierwszej prezes Małgorzaty Gersdorf, której sześcioletnia kadencja jest wprost zagwarantowana przepisem konstytucyjnym. Tego dnia rozpoczął się najgorętszy etap kryzysu konstytucyjnego wokół problemu niezawisłości sądownictwa III Rzeczypospolitej. Od tej chwili nie ma już nawet na poziomie formalnym zgody co do tego, kto jest władny wydawać wyroki w imieniu Rzeczypospolitej, kto ma prawo rozpatrywać kasacje od kilkunastu milionów orzeczeń, jakie corocznie zapadają w naszym kraju, oraz stwierdzać ważność wyborów, a więc w skrócie – kto ma mieć ostateczny głos przy nadawaniu realnego znaczenia literze prawa, która na papierze jest martwa.
W przeciwieństwie do gorącego dnia z lipca tego roku, kiedy tłumy Polaków asystowały profesor Gersdorf wchodzącej do gmachu Sądu Najwyższego, mroźnego styczniowego dnia 1982 r. nikt nie czekał na drobnego mężczyznę w średnim wieku zmierzającego do Ministerstwa Sprawiedliwości. Kiedy w drzwiach zatrzymał go strażnik i odmówił mu wejścia do środka, mężczyzna musiał przełknąć gorycz w samotności. Dopiero co rozpoczął się stan wojenny, aktywiści „Solidarności” siedzieli w obozach internowania albo ukrywali się, a wszelkie manifestacje polityczne kończyły się represjami.
4 lipca 2018 r. rozpoczął się najgorętszy etap kryzysu konstytucyjnego wokół problemu niezawisłości sądownictwa III Rzeczypospolitej
Mowa o Adamie Strzemboszu, liderze sądowej „Solidarności”, do niedawna sędzi delegowanym do pracy naukowej w instytucie badawczym mieszczącym się w gmachu ministerstwa. Jak się dowiedział, sędzią nie był już od dwóch tygodni, czyli od 19 grudnia 1981 r., kiedy to Rada Państwa uznała, że znajduje się on wśród czterech szczególnie niebezpiecznych przedstawicieli judykatywy, którzy w warunkach stanu wojennego „nie dają rękojmi prawidłowego wykonywania zawodu sędziego w Polsce Ludowej”. Dziś twierdzi żartobliwie, że było to dla niego największe wyróżnienie państwowe[1].
Jedną z kluczowych cech ustroju PRL była wynikająca z Konstytucji z 1952 r. jednolitość władzy państwowej. Stanowi ona antytezę trójpodziału i równoważenia się władz. Sądownictwo miało być (i w dużym stopniu było) instrumentem w ręku aparatu partyjnego, nie zaś odrębną władzą sprawującą nad nim kontrolę. Nauczeni dramatycznym doświadczeniem funkcjonowania w takim systemie polscy prawnicy podjęli próbę jego zmiany, tworząc w latach 1980-1981 liczne projekty ustaw i program sądowniczy „Solidarności”, który dążył do zapewnienia sądom samorządności i gwarancji niezawisłości. Jak pięknie to wyrażono w programie „Samorządna Rzeczpospolita”, konieczne jest „podporządkowanie prawu wszystkich czynników życia publicznego” (Teza 23 pkt. 3). Do „S” zapisał się niemal co czwarty sędzia w kraju[2]. Tego było zbyt wiele dla rządzących, przyzwyczajonych do instrumentalnego traktowania prawa i jego sług. Zaraz po 13 grudnia postanowili wziąć sądy pod but, choć nie do końca im się to udało.
[1] Więcej o okolicznościach zwolnienia z pracy prof. Strzembosza, czytaj w „Między prawem i sprawiedliwością. Z Profesorem Adamem Strzemboszem rozmawia Stanisław Zakroczymski”, Warszawa 2017, s. 134–135.
[2] Klasyczną pracą na temat prawnych postulatów „S” jest odpowiedni rozdział w książce A. Rzeplińskiego „Sądownictwo PRL”, Warszawa 1990. Warto również zajrzeć do bardzo rzetelnego studium K. Niewińskiego „PZPR a sądownictwo w latach 1980-1985. Próby powstrzymania solidarnościowej rewolucji”, Oświęcim 2016.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, jesień 2018.
„Poważny problem z niezawisłością i odrębnością „trzeciej władzy” mieli i piłsudczycy po 1926 r., i komunistyczni włodarze PRL, i partia obecnie rządząca.”
Tak łatwo przychodzą porównania. Piłsudczyków i obecny rząd dotyczy problem z niezawisłością sądów w większym stopniu niż poprzedników, ale definiowanie stosunku PRL do sądów podobnymi słowami jest przykrym nadużyciem. A.Strzembosza państwo uznało za nie dającego rękojmi wspierania systemu, w przypadku p.Gersdorf to „tylko” sprawa wieku emerytalnego. Może radykałowi nie sprawia to różnicy, ale prawdzie już tak.