Jesień 2024, nr 3

Zamów

Adam Strzembosz: W życiu nie ma tak prosto

Tomasz, Teresa i Adam Strzemboszowie. Fot. z archiwum rodzinnego Adama Strzembosza

Lekarze stwierdzili, że będę garbaty, a brat przeżyje najwyżej kilka tygodni. Najwyraźniej byliśmy mocni genetycznie – mówi prof. Adam Strzembosz w rozmowie Stanisława Zakroczymskiego. 

Fragment wywiadu rzeki „Między prawem i sprawiedliwością”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2017

Stanisław Zakroczymski: Rodzice się spodziewali, że urodzi się was trójka?

Adam Strzembosz: Nie. Myśleli, że będą bliźniaki. Przy ówczesnym stanie medycyny do końca ciąży nie miało się pewności. Niepokojące było ponoć to, jak bardzo matka była osłabiona i odwapniona. Zaczęła tracić zęby. Proszę sobie wyobrazić, musiała wytworzyć trzy kręgosłupy! Dziś z pewnością byłaby hospitalizowana znacznie wcześniej i leczono by ją zapobiegawczo. Kiedy się w końcu urodziliśmy, jedna tylko Teresa ważyła tyle, ile trzeba, około dwóch i pół kilograma, ja półtora kilo, a Tomasz tylko kilogram z groszami. Lekarze stwierdzili, że będę garbaty, a brat przeżyje najwyżej kilka tygodni. Karmiono go pipetą, bo podobno, gdyby pociągnął z piersi matki, mógłby umrzeć. Po pewnym czasie babcia ze strony matki stwierdziła, że jeśli tak, to niech umiera w domu. I zabrano go do nas. Wszyscy przeżyliśmy i jak pan widzi, nawet garbu nie mam. Najwyraźniej byliśmy mocni genetycznie.

To musiał być dla rodziców także szok finansowy.

– Oczywiście. Proszę wziąć pod uwagę, że mój ojciec był wówczas w trakcie aplikacji adwokackiej i pracował w sekretariacie Najwyższego Trybunału Administracyjnego. Aby rodzina mogła się utrzymać przez pierwsze lata aplikacji, mama musiała sprzedać fortepian. Żeby zapewnić nam wykwalifikowaną opiekę lekarską, rodzice się zadłużyli. Ich sytuacja majątkowa zaczęła się poprawiać dopiero w ostatnich latach przedwojennych, kiedy ojciec otworzył praktykę adwokacką w naszym mieszkaniu przy Mokotowskiej 19.

Znakomity adres!

– Mieszkanie oczywiście nie było własnościowe, tylko wynajmowane. W ogóle przed wojną nie było takiej jak dziś mody na posiadanie nieruchomości na własność. Na pewno jednak do wybuchu wojny niczego nam nie brakowało, choć nie mogło być mowy o życiu w luksusie. Nasze mieszkanie składało się z pięciu pokoi, kuchni, służbówki i dużego hallu, w którym oczekiwali klienci ojca. Do jego gabinetu wchodziliśmy tylko wyjątkowo. Pamiętam obrazy świętych Piotra i Pawła wiszące tam nad wielkim dębowym biurkiem. Pochodziły jeszcze z Oleksińca Polnego.

Waszego rodzinnego majątku pod Kamieńcem Podolskim…

– W tym majątku mój ojciec spędził dzieciństwo i lata przed i wojną światową. Z jej wybuchem został wzięty do wojska rosyjskiego, stryj Tomasz zapisał się na medycynę, aby się przed tym uchronić, a najstarszy z braci, Jan, przebywał już w Paryżu. Wyjechał tam pod pozorem ciężkiej choroby po tym, jak na skutek aresztowania za działalność konspiracyjną wydalono go ze studiów. Ciotka Wacława, ich siostra, wtedy chyba mieszkała w Kijowie. Dziad też znalazł się w tym mieście – opuścił Oleksiniec przy pomocy ukraińskich chłopów po powtórnym najściu maruderów z frontu na dwór. Z majątku prawie nic się nie zachowało. Trzech braci rozpoczynało życie w wolnej Polsce właściwie od zera.

Czyli przyszedł Pan na świat w zubożałej rodzinie szlacheckiej.

– Wolę mówić o rodzinie inteligenckiej o szlacheckich korzeniach.

A jakie ma Pan najlepsze wspomnienia z okresu przedwojennego?

– Może dobrze, żeby to tu padło z całą mocą: aż do wybuchu wojny mieliśmy bardzo udane dzieciństwo. Wzrastaliśmy w bezgranicznej miłości obojga rodziców. Matka była przy nas całe dnie, ale i ojciec spędzał z nami od maleńkości niezwykle dużo czasu. To nie było wówczas typowe! Mówiono ponoć, że „adwokat Strzembosz miał szansę na karierę polityczną, ale potem to on się tylko zajmował dziećmi”. Kiedy tylko mógł, chodził z nami na spacery, do muzeów, przyjeżdżał do nas na wakacje, uczył pływać…

Wyczuwam w Pana głosie nutkę nostalgii za „starymi dobrymi czasami”.

– Proszę pana, ja sobie zdaję sprawę, że to był anachronizm, ale jednak na swój sposób pociągający. Powiem więcej – po wojnie byliśmy z Tomaszem niezwykle krytyczni wobec spuścizny II RP. Był w tym zapewne pewien wpływ propagandy komunistycznej, ale odwoływaliśmy się przecież także do własnych doświadczeń. Pamiętaliśmy, jak nasz kochany parobek Antek, któremu towarzyszyliśmy w oraniu i sianiu na fałkowickich polach, zwracał się do nas per „panicze”. Kiedyśmy się go, zdziwieni, pytali, czemu używa takiego słowa, odpowiadał „bo jesteście kuzynami jaśnie pana”. Z perspektywy jest oczywiste, że ten ustrój społeczny był nie do utrzymania i trzeba było go zmieniać. Pewnie też II Rzeczpospolita zbyt mało zrobiła w tym kierunku, ale ja pamiętam autentyczny szacunek, z jakim chłopi zwracali się do dziadka Edmunda.

Szacunek podszyty feudalnym strachem…

– Pewnie do jakiegoś stopnia tak… Z drugiej strony mam też w pamięci szacunek mojej matki w stosunku do mieszkańców Fałkowic. Nigdy nie dawała się wiejskim kobietom całować po ręku, z każdą zagadywała przez chwilę, gdyż zwykłe przywitanie się uważano by za zachowanie aroganckie.

Był Pan jeszcze kiedyś później w Fałkowicach?

Wesprzyj Więź

– Tak, spędziliśmy tam zimę i wiosnę 1945 roku. Nasi gospodarze wykupywali się od czerwonoarmiejców produkowanym w piwnicy bimbrem. Do dziś zachodzę w głowę, jakim cudem przetrwaliśmy tam wszyscy, z żyjącym jeszcze dziadkiem Ginwiłł-Piotrowskim, którego raz na jakiś czas radzieccy oficerowie kazali sobie pokazywać i oglądali niczym eksponat muzealny. Po prostu chcieli zobaczyć prawdziwego, sędziwego polskiego „pomieszczika”. Dziad wyglądał niezwykle dostojnie. Mój ojciec dla odmiany toczył z sowieckimi żołnierzami długie rozmowy polityczne i filozoficzne, jako że znakomicie znał rosyjski i ukraiński.

Po sporze teologicznym z jednym z nich, deklarującym się jako starowier, powiedział: „No, ten by mnie już tak od razu bagnetem nie pchnął”. Dlaczego pan się tak na mnie dziwnie patrzy?

Proszę wybaczyć, ale te opowieści wydają mi się aż nierealne.

– A pan by wolał, żeby wszyscy panowie byli bezwzględnymi krwiopijcami, a sowieccy oficerowie bezwzględnymi mordercami? W życiu nie ma tak prosto. W 1946 roku zmarł stary Ginwiłł-Piotrowski. Miejscowi chłopi w strojach krakowskich nieśli trumnę na ramionach do oddalonego o dwa kilometry kościoła w Gdowie. Do gospodarującej w mająteczku najmłodszej córki, Felicji, zgłosili się dwaj parobcy, oświadczając, że dziękują za służbę. Gdy zaproponowała podniesienie tzw. ordynarii, odpowiedzieli, że służyli tylko dla jaśnie pana…

Podziel się

8
5
Wiadomość