Filmy „Dywizjon 303” i „303. Bitwa o Anglię” ścigają się na „prawdy historyczne”. To kino przeciętne, do bólu zachowawcze, czytankowe i z artystycznego punktu widzenia po prostu zawstydzające.
Wielkie emocje, wielki patriotyzm, narodowa duma. Jest coś okrutnie naiwnego w uporze polskich decydentów, żeby kino traktować przede wszystkim jako maszynkę pedagogiczną. Kształtować, formować, urabiać, gnieść, rzeźbić właściwe postawy – tak jakby patriotyzm był czymś, co wypala się w umyśle na zasadzie podprogowej: wystarczy obejrzeć kilkukrotnie serię odpowiednio dobranych obrazków i voilà! Mamy nowego Polaka. Zamiast przytrzymywać powieki na siłę, metalowymi szczypcami – jak w „Mechanicznej pomarańczy” Stanleya Kubricka – można zamknąć całe pokolenie w ciemnej sali kinowej – i już srebrny ekran, podobnie jak kanon lektur szkolnych, będzie się po wsze czasy kojarzył z torturą.
Kino patriotyczne oznacza rząd dusz, ale jest także wyrazem pewnego zbiorowej potrzeby, dość typowej dla europejskich peryferiów. Nie wystarczy, żeby kształtowało nas samych – o nie, kino patriotyczne musi jeszcze przekazać „prawdę historyczną” dalej, rozszerzyć grono odbiorców na tych, którzy o Polsce nie myślą ani na co dzień, ani od święta, pozostawić w niemym zachwycie zarówno przyjaciół, jak i wrogów. To nie tyle cegiełka położona pod budowę jakiejś narodowej czy ponadnarodowej wspólnoty pamięci, co cegła rzucona w stronę Londynu, Paryża, Waszyngtonu. Pocisk, który najczęściej trafia w próżnię.
„Dywizjon 303” miał być właśnie taką dydaktyczną kulą armatnią. Film wszedł do kin w ubiegły piątek, ale sam projekt wyłaniał się, klarował i przepoczwarzał od wielu lat. Władysław Pasikowski i producent Michał Kwieciński planowali zekranizować historię polskich lotników walczących w bitwie o Anglię już w 2008 roku – i mimo obecności Bogusława Lindy w obsadzie, pieniędzy od PISF-u nie dostali. Zwyciężył projekt Jacka Samojłowicza – producenta, który niedługo później wydał na świat perłę w postaci „Kac Wawy”, a następnie – kompromitując siebie i część środowiska filmowego – pozwał do sądu Tomasza Raczka za nazwanie filmu „nowotworem złośliwym”.
Polskie kino patriotyczne to nie tyle cegiełka położona pod budowę ponadnarodowej wspólnoty pamięci, co cegła rzucona w stronę Londynu, Paryża, Waszyngtonu. Pocisk, który najczęściej trafia w próżnię
Realizacja „Dywizjonu…” pod batutą Samojłowicza okazała się prawdziwą serią niefortunnych zdarzeń. Jak w kalejdoskopie zmieniała się obsada i deklarowany budżet. Najpierw reżyserował Łukasz Palkowski, ale zaangażował się w pracę nad „Najlepszym”; zastąpił go Wiesław Saniewski, który po kilku dniach zdjęć dostał udaru i całkowicie wycofał się z aktywności zawodowej. Ostatecznie film dokończył Denis Delić, Chorwat po łódzkiej filmówce, znany przede wszystkim z komedii romantycznej „Ja wam pokażę!”. Dwa lata temu umowę dystrybucyjną z producentem „Dywizjonu…” zerwała firma Kino Świat, powołując się na „niezgodność realizowanego filmu ze scenariuszem i prawdą historyczną”, co miało podobno potwierdzić Muzeum Lotnictwa Polskiego w Krakowie. Pieniędzy znowu ubyło, nowym dystrybutorem została związana z Polsatem firma Mówi Serwis, a za projektem zaczął się ciągnąć długi ogon porażek i konfliktogenności.
O trudnościach z realizacją filmu nie wspominam bynajmniej ze zwykłej krytycznofilmowej złośliwości, ale dlatego, że losy „Dywizjonu 303” skupiają jak w soczewce głęboki problem polskich elit polityczno-intelektualnych z kinem patriotycznym. Jako wiodący projekt przede wszystkim prawicowej pedagogiki kulturowej, kino patriotyczne ugrzęzło na etapie Wielkiej Fantazji – krąży nad polską kinematografią niczym widmo, skacze od jednej politycznej deklaracji do drugiej i pomaga kolejnym rządom – jako chwyt retoryczny i fenomen czysto dyskursywny – patrzeć na kino w kategoriach użytecznej socjotechniki. Wszędzie, gdzie się pojawia, wywołuje silne zbiorowe afekty – nadzieję, dumę, lęk, wstyd – i jednocześnie rozmywa elementarną regułę, na której opiera się współczesny biznes filmowy: „ile pieniędzy włożysz, tyle jakości wyciągniesz”.
W kampanii promującej „Dywizjon…” Samojłowicz – wyczuwając już właściwą koniunkturę polityczną – czerpał pełnymi garściami z pojemnej retoryki dumy i nostalgii narodowej. Z pierwszych zapowiedzi wyłaniały się wizualne Himalaje: „lokalny produkt eksportowy”, „polski film do pokazywania za granicą”, kręcony jednocześnie w dwóch językach, po polsku i angielsku, z aktorami-celebrytami w rolach głównych. Jeszcze w 2016 roku Jacek Szczerba pisał w „Gazecie Wyborczej”, że Carnaby International – międzynarodowy dystrybutor filmu – wiąże z „Dywizjonem…” wielkie nadzieje i „podtrzymuje gotowość do uzupełnienia zagranicznej obsady o Jude’a Lawa, Ewana McGregora, Jasona Stathama i Benedicta Cumberbatcha”.
W tym samym czasie budżet filmu sukcesywnie się kurczył, zatrzymując się ostatecznie na „zawrotnej” kwocie 14 mln złotych (3,5 mln dolarów). Za tyle w Stanach Zjednoczonych realizuje się kameralne kino gatunków, ostatnio na przykład zaangażowane społecznie horrory (oscarowe „Uciekaj!” Jordana Peele’a kosztowało 4,5 mln).
Nieciekawa sytuacja budżetowa projektu jest o tyle paradoksalna, że od kilku lat mamy w Polsce do czynienia z sankcjonowanym przez państwo wzmożeniem patriotycznym – i w polityce, i w kulturze. Kolejni decydenci, jak wicepremier Gliński czy prezes Kaczyński, zapewniają nas, że – już za chwilę, już za momencik – doczekamy się „superprodukcji historycznej”, na jaką nasz niedoceniany, zawstydzany i spychany na margines dziejów naród po prostu zasługuje. Mimo tych buńczucznych deklaracji rząd nie podjął ostatecznie żadnych konkretnych kroków, żeby uratować to, co już od dawna siedziało w producenckiej wirówce i czekało tylko na dopływ gotówki. Z mikrym budżetem, gawęda o „superprodukcji” pozostała wyłącznie gawędą.
Z taśmy zjechała niedopracowana patriotyczna pocztówka, film chaotyczny, nieukierunkowany i błahy, utrzymany dodatkowo w manierze taniej telewizji popołudniowej. Cała finansowa para poszła w efekty specjalnie – rzeczywiście, na tle podobnych polskich telenowel historycznych, zupełnie udanych.
Tylko że, biorąc pod uwagę silne zbiorowe emocje narosłe wokół „Dywizjonu 303” oraz ostateczną porażkę filmu, w tej patriotycznej, z pozoru mało szkodliwej bladze widać pułapkę zastawioną na polskiego widza. Producenci i dystrybutorzy jakimś cudem dostrzegli, że obecny klimat polityczny – oparty na silnej polaryzacji elektoratów – może przynieść wymierne korzyści finansowe. A skoro kino patriotyczne nie ma w polskich warunkach budżetowych szans na sukces artystyczny, skuchę można przynajmniej przekuć w zwycięstwo ideologiczne. Powolutku robi się więc tak, jak w polityce: pozytywnego programu brak, można natomiast skutecznie zbijać kapitał na dzieleniu społeczeństwa, graniu na emocjach, tropieniu wroga i licytowaniu się kto bardziej „nasz” i „prawdziwszy”.
Tak właśnie wyglądała kampania reklamowa „Dywizjonu…”, a w zasadzie – maskowane walką ideologiczną starcie dwóch kapitałów, które w ostatecznym rozrachunku najpewniej przysłuży się po równo obu graczom. Kino Świat, dawny dystrybutor filmu Samojłowicza, dwa tygodnie temu wypuściło polsko-brytyjską koprodukcję, zrealizowaną na zlecenie japońskiego serwisu VOD Rekuten Television i z częściowo polską obsadą – „303. Bitwa o Anglię”. Mówi Serwis – ten od „Dywizjonu 303” – odpowiedział kuriozalnym sloganem „Nie pomyl filmu”.
Jeśli strategia dystrybutorów przełoży się na satysfakcjonujące wyniki finansowe, mamy jak w banku patriotyczne status quo na lata: małe budżety, dużo hałasu, słabe kino
Chodziło oczywiście o licytację na polskość i prawdę historyczną – ponieważ obie kampanie w znacznym stopniu się ze sobą zazębiały (identyczne plakaty, bardzo podobne scenariusze), wybrano strategię otwartego konfliktu patriotyzmów. Film Samojłowicza i Delicia zyskał podtytuł „Historia prawdziwa” – to on miał być tym „właściwym”, bardziej polskim, mówiącym „całą prawdę” o historii lotników, zgodnym z książką Arkadego Fiedlera z 1940 roku itd.
Kino Świat nie pozostało dłużne i sfinansowało serię bilbordów z wielką, biało-czerwoną flagą i wyeksponowanym zawołaniem „Chwała bohaterom!”. Sytuacja zaczęła przypominać agresywną kampanię wyborczą – kiedy różnice między kandydatami są kosmetyczne, przechodzimy w tryb przechwałek i oskarżeń: kto stał i bronił na barykadach, a kto spał do południa. W salwach rozjuszonych dystrybutorów zniknęło samo kino – w obu przypadkach przeciętne, do bólu zachowawcze, czytankowe i z artystycznego punktu widzenia po prostu zawstydzające. Na wokandzie pozostała wyłącznie kwestia prawdy: komu udało się to zrobić BARDZIEJ. Innymi słowy: logo i plakat którego filmu będzie można bez posądzenia o zdradę umieścić na patriotycznej koszulce, a kogo należy wykluczyć z gry.
Tym samym patriotyzm został zmonetyzowany na nowym polu – już nie tylko „Orzeł może” kontra „Historia o nich głucho milczy” na bokserkach, trampkach i przypinkach, ale też „prawda” kontra „bardziej prawda”. Pół-żartem, pół-serio: na dłuższa metę efekt może być taki, że widzowie zaczną się dzielić – podobnie jak elektoraty PiS i PO – na dwa plemiona, kupujące zasadniczo ten sam produkt, lecz w nieco odmiennych opakowaniach. Już teraz, niedługo po obu premierach, ustalił się pewien wyraźny trend odbiorczy, na który chyba jako pierwszy zwrócił uwagę Michał Oleszczyk – ludzie nie wybierają jednego „Dywizjonu…”, ale chodzą na dwa, żeby je ze sobą porównać, sprawdzić, który lepszy, bardziej polski, prawdziwszy.
To przede wszystkim wielkie zwycięstwo dystrybutorów, podobno toczących między sobą krwawe i ostateczne boje. Eksponując wojnę podjazdową „prawd historycznych”, udało się zwrócić uwagę na dwa półprodukty filmowe, które w innym wypadku zostałyby prawdopodobnie całkowicie zignorowane przez widzów.
Czy taka strategia przełoży się na równie satysfakcjonujące wyniki finansowe? Chciałbym wierzyć, że nie. Jeśli tak się stanie, mamy jak w banku patriotyczne status quo na lata: małe budżety, dużo hałasu, słabe kino. Nikomu nie będzie się opłacało choćby pomyśleć o „superprodukcji narodowej”, skoro wystarczy zbudować makietę, wzniecić sztuczną wojną, a zyski zaczną generować się same. W takiej sytuacji kino patriotyczne pozostanie tym, czym jest i dzisiaj – fantazją, gdybaniem o „niewyczerpanym potencjale” polskiej historii, o narodowym skarbcu „wielkich opowieści”.
Tylko jak długo można żyć fantazjami? Czy rzeczywiście nie mamy większych problemów, niż nieustanne taplanie się w megalomanii narodowej? Wciąż czekamy, panie i panowie decydenci. I już chyba nie chce nam się dłużej.