Wiedział, że polska religijność bywa podszyta megalomanią, triumfalizmem, kompleksami i zamknięciem na inaczej myślących. Przydałby się dziś, gdy odżywają kościelne sny o potędze i mesjanistyczne fantazje o przedmurzu chrześcijaństwa.
Nie zdążyłem osobiście poznać arcybiskupa. Kiedy umierał, miałem 19 lat. Gdy dziś, po siedmiu latach, czytam wznowione wydanie książkowego wywiadu Aleksandry Klich „Świat musi mieć sens”, uderza mnie głębia i aktualność refleksji lubelskiego metropolity.
Swoją rolę postrzegał jako tego, który stoi na przecięciu światów wiary i niewiary, chce towarzyszyć ludziom, by dać im nadzieję, której źródłem jest Bóg. Nie było w nim jednak prozelityzmu, który wciąż ma się dobrze w kościelnej mentalności: „Ważny jest każdy człowiek. Wierzący czy niewierzący – to nie ma znaczenia”. Wszyscy przecież jesteśmy bezradni wobec trudów życia, cierpienia, przemijania. Takie podejście w praktyce pozostaje w Kościele towarem deficytowym.
Brakuje abp. Życińskiego, gdy nacjonaliści rosną w siłę pod ochronnym płaszczem wielu księży i biskupów, straszą przed „lewacką zarazą” oraz atakują papieża Franciszka za niedopuszczanie kary śmierci
Arcybiskup Życiński przydałby się dziś, gdy odżywają kościelne sny o potędze i mesjanistyczne fantazje o przedmurzu chrześcijaństwa. Doskonale wiedział, że polska religijność bywa podszyta megalomanią, triumfalizmem, kompleksami i zamknięciem na inaczej myślących. „Początkiem dramatu jest przekonanie, że jesteśmy lepsi, więcej wiemy. Chrystus powiedział: »Wy jesteście światłem świata«. Ale nie sugerował, że reszta to mrok” – tłumaczył redaktorce „Wyborczej”. Przestrzegał przed zmilitaryzowanym chrześcijaństwem, w którym króluje język buńczucznego pomachiwania szabelką.
Brakuje go, gdy nacjonaliści rosną w siłę pod ochronnym płaszczem wielu księży i biskupów, straszą przed „lewacką zarazą” oraz atakują papieża Franciszka za niedopuszczanie kary śmierci. Warto pamiętać jego diagnozy dotyczące – jak sam określał – „prawicy antychrześcijańskiej”, dla której „wzmianki o Bogu pojawiają się głównie przy pochwałach tradycjonalizmu”. „Cywilizację życia należy budować za pomocą innych środków niż zabijanie” – pisał do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego.
Na pytanie Aleksandry Klich, czy liczy się z tym, że za kilka lat w kościołach będzie jeszcze mniej ludzi, arcybiskup odpowiadał realistycznie: „Ja nie tylko liczę się z tym. Wiem, że tak będzie. Trzeba jednak tę sytuację traktować jak wyzwanie, a nie biadolić, że nadciąga apokalipsa”. W Episkopacie szedł pod prąd pesymistycznym wizjom, które uważał za przeciwne chrześcijaństwu. Zdawał sobie sprawę z tego, że żywotności Kościoła nie można mierzyć liczbami, zaś sama instytucja może się okazać kolosem na glinianych nogach. Powtarzał, że największym wyzwaniem, przed jakim stoi polski katolicyzm, jest nauka pluralizmu i demokracji. Polskich biskupów, którzy myślą w podobnym duchu, mógłbym policzyć na palcach jednej ręki.
Przypominam sobie jego słowa, że „trzeba wyzwolić się z łatwej tęsknoty za dniem wczorajszym i z paraliżujących lęków przed jutrem”, gdy z biskupich ambon słucham pełnych lęku kazań o tym, że w Polsce „ożywiają struktury zła, środowiska ateistyczne, masoneria, samoskompromitowane środowiska feministyczne”. Albo gdy słyszę, że „związki homoseksualne są szyderstwem z Boga”. On na łamach „Więzi” pisał coś zupełnie innego: „Jezus uczy nas tu, byśmy w obliczu obecnych wyzwań nie dzielili świata na dobrych i złych, lecz abyśmy poszukiwali środków duszpasterskich niosących szansę przemieniania niedawnych opętanych w apostołów, Szawłów w Pawłów, jawnogrzesznic w święte”. To powinna być obowiązkowa lektura w polskich seminariach.
Otwarcie mówił o tym, że państwo teokratyczne jest nieszczęściem. Jak by się odnalazł dziś, kiedy ministrowie chcą odgrywać rolę ministrantów, a wybory wygrali przy wydatnej pomocy „katolickiej” rozgłośni? Co by powiedział współbraciom biskupom, którzy naiwnie cieszą się z „renesansu wartości konserwatywnych”, chcieliby „konstytucyjnych zabezpieczeń w obliczu ataków na rodzinę, małżeństwo, świętość ludzkiego życia” i śnią o tym, by prawodawstwo cywilne podporządkować przykazaniom kościelnym? Za życia był w Kościele osamotniony i nierozumiany, taki pozostałby i dzisiaj.
Dziś, gdy „nowa ewangelizacja” kończy się najczęściej na masowych infantylnych akcjach stadionowych, zaś kolejni tropiciele demonów widzą je na każdym kroku, abp Życiński – ze swoją próbą pogodzenia wiary z rozumem i przestrogą przed antyintelektualizmem – trafiłby do jeszcze głębszej niszy. Był przecież wyczulony na pokusy uczynienia z chrześcijaństwa emocjonalnego widowiska. Zakazał na terenie swojej archidiecezji liturgii charyzmatycznych i tzw. mszy o uzdrowienie. Jak mówił w diecezjalnym radiu, ich „spektakularny charakter kojarzy się z magią, a mdlejące panie, które wznoszą pobożne okrzyki – bardziej z teatrem niż z modlitwą”.
Przedwcześnie zmarli biskup Chrapek i ksiądz Kaczkowski. Nie ma już księdza Tischnera i kardynała Macharskiego, a ksiądz Boniecki kolejny raz musi się zmagać z zakazem wypowiedzi. W tym kontekście brak abp. Życińskiego to pustka, której nie można łatwo wypełnić. Z Kościoła hierarchicznego całkowicie nie zniknął otwarty, życzliwy ludziom, ewangeliczny głos. Wyraźnie jednak przycichł.
Tekst ukazał się pierwotnie na Wyborcza.pl 1 września 2018 r.
Przeczytaj też: Józef Życiński – humor naukowca i pasterza
Dzięki Bogu! Już się bałem, że ta książka już jest obowiązkową lekturą w seminariach. Całe szczęście to tylko marzenie autora.
Olbrzymia to postac. Wspomnienie o nim napawa otucha.