Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Wewnętrzna młodość Brata Rogera

Brat Roger w 2003 r. Fot. João Pedro Gonçalves / Wikimedia commons / na licencji CC

Promieniował radością życia i pogodą ducha. O innych ludziach mówił tylko pozytywnie. W najgorszych i przygnębiających okolicznościach ludzkiej egzystencji znajdywał zawsze jakąś iskierkę dobra i przesłanie nadziei. Przy tym wszystkim był chodzącym po ziemi, trzeźwym realistą.

Bóg spodziewa się, że zrobimy wszystko, by nieść radość i pokój

16 sierpnia 2005 roku, nazajutrz po uroczystości Wniebowzięcia Matki Bożej, odszedł z tego świata trzeci z wielkich proroków naszych czasów, brat Roger z Taizé. W osiem lat po błogosławionej Matce Teresie z Kalkuty i zaledwie w cztery miesiące po papieżu Janie Pawle II. Miał dziewięćdziesiąt lat, był więc po ludzku biorąc sędziwym starcem, ale jego nagła śmierć zaskoczyła i zabolała wszystkich. Zginął od ciosów nożem zadanych przez niezrównoważoną psychicznie młodą kobietę, na oczach współbraci i setek młodych pielgrzymów zgromadzonych na wieczornej modlitwie w kościele Pojednania, gdzie każdy zawsze mógł bez przeszkód do niego podejść. Ta gwałtowna śmierć, poniesiona w następstwie ślepego aktu przemocy, będącego jakimś signum temporis naszej epoki, oświetliła błyskiem to, co w moim przekonaniu było najbardziej znamiennym rysem założyciela wspólnoty ekumenicznej w Taizé – pokój i łagodność, bezgraniczną ufność Bogu i dobroć serca, które było otwarte dla każdego człowieka.

Było mi dane widzieć wielokrotnie z bliska brata Rogera, a także parę razy rozmawiać z nim osobiście. Po raz pierwszy w roku 1970. Po skończonych studiach wybrałem się w poszukiwaniu przygód na wakacje do Francji, mając w kieszeni oficjalnie dozwolone zwykłemu obywatelowi PRL pięć dolarów. Najpierw więc, żeby zarobić na życie, przepracowałem miesiąc w Paryżu jako pakowacz w fabryce ubrań, a potem, w końcu sierpnia, dotarłem autostopem do Taizé. O tej protestanckiej wspólnocie monastycznej w Burgundii, przyciągającej jak magnes tysiące młodych ludzi ze zlaicyzowanej Europy, wiedziałem już co nieco z tekstów Anny Morawskiej.

Na wzgórzu

Przeżyłem wtedy w Taizé jeden tydzień, ale to wystarczyło, abym zachwycił się duchem prostej, żarliwej i pięknej modlitwy, atmosferą braterstwa i zaufania, autentycznym spotkaniem młodych chrześcijan różnych narodowości, ras i wyznań. Było to świeżo po ogłoszeniu idei soboru młodych. Każdego dnia trzykrotnie zbieraliśmy się w surowej hali kościoła Pojednania na wspólną modlitwę z braćmi. Brat Roger, podczas sobotniej adoracji wieczornej, składającej się ze śpiewu kanonów, czytań i długich momentów ciszy, zwykle wygłaszał krótkie rozważanie. Mówił do trzymanego w ręku mikrofonu, cichym głosem, pośpiesznie i niewyraźnie, językiem dość poetyckim i nie wszystko wówczas rozumiałem, ale docierało do mnie przejmujące przesłanie: Chrystusowi można zaufać – On rozumie każdego człowieka, przebacza, ożywia, jest współczującą Miłością.

W Taizé nikt z młodych pielgrzymów nie czuł się zagubiony w anonimowym tłumie, ponieważ od początku spotkania podzieliliśmy się na siedmioosobowe grupy, których uczestnicy byli poniekąd zmuszeni do bliższego poznania się.

W mojej grupie był młody lekarz z Nikaragui, Ricardo, który zabrał mnie kiedyś na specjalne spotkanie brata Rogera z młodzieżą latynoamerykańską. Po powitaniu, ku memu zaskoczeniu, Ricardo wziął mnie za ramię i głośno powiedział do brata Rogera: „Jest tu z nami także jeden Polak”. Brat Roger spojrzał na mnie z uwagą i zapytał, skąd przybywam. „Z Warszawy” – odpowiedziałem speszony. Z tego, co wówczas mówił do nas zapamiętałem śmiałą metaforę: że Jezus Chrystus jest niczym okulary, przez które możemy rozpoznać Boga… A na pytanie jakiegoś chłopca: „Czym jest święto dla ciebie, Rogerze?” – odpowiedział: „Dla mnie święto to zdziwienie i zachwyt”.

Byłem jedynym bodaj przybyszem z Europy Wschodniej i dlatego kiedyś poproszono mnie, abym po porannej modlitwie podzielił się swoimi wrażeniami wobec wszystkich zgromadzonych. Mówiłem o wzajemnym zaufaniu.

Sam byłem wówczas u progu dorosłego życia, z niejasnymi pragnieniami i tęsknotami, bez żadnego pomysłu na to, co miałbym robić, i całą masą lęku. Wiele godzin spędzałem w starym romańskim kościółku, przeznaczonym na miejsce cichej adoracji Najświętszego Sakramentu. Nie wiedziałem, o co mam prosić. Pragnąłem znaleźć drogę przez życie, która miałaby jakiś sens i była pożyteczna dla ludzi. Dodawała mi otuchy i niosła pokój obecność innych młodych, nieznanych mi osób, zatopionych w milczącej modlitwie. Zdarzało się, że niektórzy z nich zasypiali na podłodze ze zmęczenia. Przy każdym kolejnym pobycie w Taizé odwiedzam zawsze romański kościółek, do bezradnej niemej modlitwy dodając teraz słowa pokornej wdzięczności.

Po powrocie z Francji napisałem swój pierwszy w życiu reportaż – właśnie o Taizé – zatytułowany „Wiatr wieje od wzgórza”, który został wydrukowany w „Więzi”. Zostałem dziennikarzem, człowiekiem pióra. W 1976 roku Tadeusz Mazowiecki przyjął mnie do „Więzi” – i jestem w niej do dzisiaj.

W następnych latach brałem udział w kilku spotkaniach europejskich Taizé – zwanych pielgrzymką zaufania na ziemi – w Bredzie, Katowicach, Paryżu i Wrocławiu, gdzie znów miałem okazję zetknąć się z bratem Rogerem.

Gwałtowna śmierć Rogera oświetliła błyskiem to, co było jego najbardziej znamiennym rysem – pokój i łagodność, bezgraniczną ufność Bogu i dobroć serca, które było otwarte dla każdego człowieka

Ze spotkania w Katowicach, w maju 1978 roku, szczególnie utkwiły mi w pamięci dwie sceny. W piątek wieczorem w katedrze katowickiej miało miejsce spotkanie modlitewne z udziałem księdza biskupa Herberta Bednorza i brata Rogera. Wraz z kilkoma młodymi osobami, między innymi dwiema Niemkami, jedną z NRD, drugą z RFN, przez szereg tygodni przygotowywaliśmy katowickie spotkanie. Dzięki temu miałem możność poznać księdza, który wówczas w parafii katedralnej pełnił funkcję duszpasterza akademickiego. Trzeba przyznać, że był bardzo życzliwy i chętnie pomagał nam rozwiązywać różne problemy organizacyjne. Kiedy jednak spotkanie już trwało i katedra wypełniła się tłumem młodzieży, usadowionej na podłodze na specjalnie w tym celu rozłożonych dywanach, ksiądz nie potrafił się włączyć. Zastałem go w salce obok, jak siedział samotnie, zagubiony i wyraźnie przygnębiony. Pomyślałem ze współczuciem, że zapewne źle się czuje wytrącony z roli przywódcy, tego, który kieruje innymi i poucza.

Po serdecznym powitaniu zebranych przez sędziwego biskupa Herberta rozpoczęła się adoracja krzyża, jak w Taizé w piątkowy wieczór. Śpiew kanonów, przeplatany momentami zupełnej ciszy, trwał potem bardzo długo, z udziałem brata Rogera, kilku innych braci oraz kilkudziesięciu osób, głównie chłopców i dziewcząt, klęczących na podłodze przed ikoną Krzyża otoczoną powoli dogasającymi świeczkami. W pewnym momencie podszedł do mnie ów ksiądz, odwołał mnie na bok i powiedział, że zrobiło się już późno i trzeba kończyć. Przekazałem jego uwagę jednemu z braci. Ten żachnął się i odpowiedział mi dość ostro: „To nie sklepik, który można zamknąć i wyprosić klientów. Modlitwa jest jak płomień, który musi się sam wypalić”… Odszedłem zawstydzony.

Nazajutrz wstaliśmy skoro świt, by wyruszyć w pieszą pielgrzymkę z Katowic do Piekar Śląskich. Z różnych miast, miasteczek i osad Śląska, ulicami, polnymi drogami i ścieżkami wędrowały do tego samego celu dziesiątki tysięcy mężczyzn. Po drodze miałem niezapomnianą rozmowę z parą młodych Finów, którym po angielsku usiłowałem wyjaśnić różne sekrety polskiego życia. Wreszcie znaleźliśmy się w Piekarach, u stóp Madonny. Młodzi uczestnicy międzynarodowego spotkania Taizé (obojga płci) byli małą gromadką w nieprzeliczonym tłumie mężczyzn. Siedziałem dość blisko ołtarza, patrząc z góry na wielką robotniczą rzeszę, którą zgromadziła wiara. Po Eucharystii, z płomiennym, twardym dla władzy słowem biskupa, zabrał głos brat Roger, nienawykły z pewnością do przemawiania w takich okolicznościach, do tak wielkich tłumów. Mówił o wspólnocie, o pojednaniu, o Chrystusie i Maryi. Tłumaczył go na żywo – któż by inny, jak nie brat Marek. Brat Roger miał jednak sposób wypowiadania się, jak już wspomniałem, niełatwy do tłumaczenia: jego francuszczyzna była dość wyrafinowana, a wymowa niewyraźna. I w pewnym momencie brat Marek pogubił się. A tu słuchają wielotysięczne tłumy, dostojnicy kościelni, dziennikarze! Aż się spociłem z wrażenia. Kiedy brat Roger dostrzegł, co się dzieje, przerwał swój wywód, uśmiechnął się i zaczął bardzo prostymi zdaniami mówić… o bracie Marku. Że go podziwia i kocha; że jest pierwszym Polakiem w Taizé, radością dla całej wspólnoty; że ze swoimi trudnymi zadaniami radzi sobie coraz lepiej… Kłopotliwa dla brata Marka sytuacja została zupełnie rozładowana, a jego pozorna porażka zamieniła się w ogólną radość. Tak to naocznie w Piekarach Śląskich mogłem się przekonać o dobroci serca brata Rogera i jego szczerej miłości do współbraci.

Starzec Zosima

Brata Rogera spotykałem już jako starszego mężczyznę, o siwych włosach i coraz bardziej pomarszczonej twarzy – tym bardziej uderzająca była dla mnie jego wewnętrzna młodość, niemalże dziecięctwo. Promieniował radością życia i pogodą ducha. O innych ludziach mówił tylko pozytywnie. Z tradycji, często bardzo dawnej, wydobywał to, co mądre i dobre. W najgorszych i przygnębiających, zdawałoby się, okolicznościach ludzkiej egzystencji – na przykład podczas krótkich odwiedzin w opanowanych przez przemoc i deprawację dzielnicach skrajnej nędzy w wielkich aglomeracjach Azji, Afryki czy slumsach Nowego Jorku – znajdywał zawsze, w spotykanych zwykłych ludziach, jakąś iskierkę dobra i przesłanie nadziei. Podziwiałem też świeżość języka, jakim starał się nieustannie mówić o Bogu i o człowieku, a także zaskakującą nieraz inwencję w poszukiwaniu tego, co nowe, bardziej twórcze, co lepiej może oddawać tajemnicę komunii. Przy tym wszystkim był chodzącym po ziemi, trzeźwym realistą.

W grudniu 1978 roku, przy finansowym wsparciu pani Anieli Urbanowiczowej z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, wielkiej orędowniczki pojednania, pojechałem do Paryża na europejskie spotkanie młodych. Bezpośrednio potem spędziłem jeszcze tydzień w Taizé. Miałem tam do wykonania zadanie dziennikarskie: uzyskać od brata Rogera specjalną wypowiedź dla „Więzi” po wyborze kardynała Wojtyły na papieża. Postanowiłem też poprosić o analogiczne wypowiedzi kilkoro spośród międzynarodowej ekipy młodych mężczyzn i kobiet, przebywających w Taizé i wspomagających braci w przyjmowaniu młodych pielgrzymów (niektórzy z nich wstąpili potem do wspólnoty, jak brat Jean-Jacques). W noc sylwestrową nagle zmieniła się aura i zrobiła się mroźna, śnieżna zima.

Po kilku dniach zostałem zaproszony do brata Rogera. Przyjął mnie w swoim skromnym pokoiku. Na powitanie wręczyłem mu przywiezioną z Polski prostą ikonę: była to naklejona na desce reprodukcja cudownego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. „My nie przyjmujemy żadnych podarunków” – zaprotestował w pierwszej chwili brat Roger. Wytłumaczyłem mu, że nie kupiłem tego obrazka, lecz zrobił go własnoręcznie mój uzdolniony starszy brat, Andrzej. „Jeśli tak, to mogę przyjąć” – odparł brat Roger, wziął ikonę i ucałował ją. Przedstawiłem najpierw krótko moją prośbę o tekst (wypowiedź otrzymałem na piśmie w dniu wyjazdu, została potem wydrukowana jednocześnie w „Więzi” i „Tygodniku Powszechnym”), a potem zaczęliśmy rozmawiać.

Opowiedziałem o niedawnej śmierci mego taty, który odszedł bez przyjęcia świętych sakramentów. Był uczciwym, dobrym człowiekiem, wiele w życiu wycierpiał, a koniec przyszedł dość nagle, na skutek zawału. Będąc wychowany jeszcze w tradycyjnej, rygorystycznej religijności, obwiniałem się o zaniedbanie. Kiedy tak leżał cierpiący na szpitalnym łóżku, z rozkrzyżowanymi rękami, przygwożdżony aparaturą medyczną, nie miałem odwagi poruszyć z nim kwestii wezwania księdza. Tym bardziej, że tata nie chodził do kościoła, zrażony w młodości (miał wtedy 17 lat!) jakimś niedelikatnym zachowaniem proboszcza po śmierci swego ojca. Brat Roger wysłuchał mnie, wziął za rękę i powiedział, że mogę być o swego tatę zupełnie spokojny.

Nie wszystko rozumiałem, ale docierało do mnie przejmujące przesłanie Rogera: Chrystusowi można zaufać – On rozumie każdego człowieka, przebacza, ożywia, jest współczującą Miłością

Rozmawialiśmy też o polskim Kościele. Wskazując samokrytycznie na różne jego słabości, wyraziłem żal, że nie można jeszcze u nas przyjmować komunii na rękę, co tak mnie zachwyca w Taizé. Brat Roger nie podjął tematu, wręcz przeciwnie – zgasił mnie, mówiąc: „Trzeba widzieć rzeczy w odpowiedniej hierarchii”.

Pewnego dnia zostałem zaproszony na obiad z całą wspólnotą. Brat Roger, odmówiwszy krótkie błogosławieństwo, sam rozdzielał jedzenie wszystkim siedzącym, a było nas ze dwadzieścia parę osób. Czynił to bez celebracji, dość niedbale, i zdarzało się, że trochę ryżu lub gotowanej marchewki lądowało na stole zamiast na talerzu… Po posiłku zaczął dzielić się głośno różnymi przemyśleniami.

Nazajutrz miała się odbyć profesja, czyli przyjęcie nowego brata. „Do tej pory – mówił brat Roger – to ja w imieniu całej wspólnoty kładłem ręce na nowego brata. Teraz zrobimy to inaczej: wszyscy położymy na niego ręce”. Byłem ciekaw, jak to się odbędzie. Ponieważ braci obecnych akurat w Taizé było kilkudziesięciu, nie było fizycznej możliwości, by każdy dosięgnął dłonią do składającego śluby (w Taizé mówi się: obietnice). Jedni stali więc tuż przy nim, inni dotykali go tylko wyciągniętą ręką, jeszcze inni kładli swoją dłoń na ramionach współbraci. Utworzyła się w ten sposób wielokształtna ludzka bryła, przypominająca trochę grupę obejmujących się piłkarzy, którzy na meczu po udanej bramce rzucają się wspólnie na kolegę, autora sukcesu, by wyrazić w ten sposób swoją wielką radość i poczucie wspólnoty.

W przeddzień mego wyjazdu z Taizé, po wieczornej modlitwie w kościele Pojednania ustawiłem się w bocznej nawie, by pożegnać się z bratem Rogerem. Stał jak zwykle pod ikoną Matki Bożej, w otoczeniu kilku braci, i kto chciał, mógł do niego podejść. W tej scenie przypominał trochę starca Zosimę z „Braci Karamazow”, rozmawiającego z pobożnymi pielgrzymami. Podziękowałem za gościnę i za wypowiedź dla „Więzi”, a brat Roger kazał mi powtórzyć kardynałowi Wyszyńskiemu, że się za niego modli.

W domu

Minęły lata. W październiku 2000 roku, będąc wówczas naczelnym redaktorem „Więzi”, udałem się do Paryża na międzynarodowy kongres z okazji 50. rocznicy śmierci Emmanuela Mouniera. Po zakończeniu obrad miałem jeszcze trzy dni wolne i, zamiast chodzić po Paryżu, bez namysłu złapałem pociąg na Gare de Lyon, by po kilku godzinach podróży, przesiadłszy się na stacyjce w Macon do lokalnego autobusu, znaleźć się w Taizé. Zostałem przyjęty z tak naturalną gościnnością, że poczułem się jak w domu. Spędzałem czas w samotności i ciszy, tak jak pragnąłem, wspominając mimo woli swój pierwszy pobyt na Wzgórzu sprzed trzydziestu lat.

I tym razem spotkał mnie szczególny gest przyjaźni: zostałem zaproszony na obiad ze wspólnotą. Przywitałem się z sędziwym bratem Rogerem, po czym siedliśmy do stołu, przy którym zgromadziło się grono kilkunastu osób, w tym kilkoro gości. Miałem zaszczytne miejsce, niemal naprzeciw gospodarza i mogłem go obserwować z bliska. Zauważyłem, że obok niego siedzi młoda Hinduska. Uderzyło mnie to, że wprawdzie nie włącza się w rozmowę, ale zachowuje się bardzo naturalnie, a do brata Rogera odnosi się z wyraźną zażyłością, okazując mu różnymi drobnymi gestami swoją czułą troskę. Jeden z braci nachylił się nade mną i wyjaśnił, że to Marie, przybrana córka brata Rogera, która od dziecka wychowywała się w Taizé, a teraz jest dorosłą kobietą i ma już swego narzeczonego.

Na pytanie jakiegoś chłopca: „Czym jest święto dla ciebie, Rogerze?” – odpowiedział: „Dla mnie święto to zdziwienie i zachwyt”

W wydanej ostatnio przez księży marianów, już po śmierci brata Rogera, jego książce „Bóg może tylko kochać” (znakomity przekład Marii Prussak!) natrafiłem między innymi na taki fragment:

„Szczęśliwy ten, kto zmierza od zwątpienia do jasności pokornego zaufania Bogu! Mroki duszy rozjaśniają się, zupełnie tak, jak o poranku rozprasza się mgła. Nie chodzi o złudne zaufanie, lecz o zaufanie przejrzyste, które pomaga działać w konkretnych sytuacjach, pomaga rozumieć i kochać.

Przed laty razem z kilkoma moimi braćmi mieszkaliśmy jakiś czas w Kalkucie, w bardzo biednej dzielnicy. Popołudniami Matka Teresa prosiła czasem, aby iść z nią do umieralni, gdzie odwiedzała trędowatych, którzy czekali już tylko na śmierć. A co rano z jednym z braci, lekarzem, chodziliśmy pielęgnować najbardziej chore dzieci. To było doświadczenie, które wyryło ślad na całym naszym życiu. Zdarzało się, że dzieci umierały w naszych ramionach.

Od pierwszego dnia pielęgnowałem małą czteromiesięczną dziewczynkę, której mama umarła wkrótce po jej urodzeniu. Zapewniano mnie, że najprawdopodobniej zostało jej niewiele życia. Matka Teresa położyła ją w moich ramionach i poprosiła, nalegając, żeby zabrać ją do Taizé i tam leczyć. Powiedziałem więc do siebie: jeśli ta dziewczynka odczuje niepokój, jaki przeżywam na myśl o tym, że może umrzeć, kim się stanie?

Powiedziałem więc sobie znowu: pozwól, aby twój niepokój przemienił się w ufność wiary. Póki to dziecko żyje, oddaj je Bogu. Spoczywając na twoim sercu, w swoim krótkim życiu pozna przynajmniej szczęście zaufania.

Po naszym przyjeździe do Taizé bracia zebrali się w moim pokoju, żeby zobaczyć dziecko. Położyłem małą, która miała na imię Marie, na moim łóżku i pierwszy raz zaczęła gaworzyć, jak zwykłe szczęśliwe dziecko.

Wesprzyj Więź

I przeżyła, dorastała w domu mojej siostry Geneviève. Dziś jest już dorosła. Jestem jej ojcem chrzestnym i kocham ją jak ojciec”.

Myślę, że teraz wiem, co było tajemnicą brata Rogera. Tą tajemnicą, która gromadziła ludzi i sprawiała, że odchodzili obdarowani.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/2005 pt. „Na pożegnanie Brata Rogera”. Obecny tytuł pochodzi od redakcji.

Podziel się

Wiadomość