Decyzja o wybuchu powstania była zła, ale nie nazwałbym jej błędną. Dobrej w tym momencie nie było. Spośród kilku złych, które były do wyboru, ta była stosunkowo najmniej zła.
Z pamiętników Winstona Churchilla wyraźnie wynika, jak przełomowym wydarzeniem w II wojnie światowej był atak na Pearl Harbor. Do tego czasu nie ma u tego polityka śladu rozważań, jak powinien wyglądać świat po wojnie. Wielka Brytania walczyła o przetrwanie. Większe miała szanse na przegraną niż na zwycięstwo. W tej sytuacji premier tylko marnowałby czas, zajmując się tak abstrakcyjnym tematem jak świat powojenny. Po Pearl Harbor sytuacja zmienia się zupełnie. Churchill uznał, że wojna jest już wygrana, należy więc zacząć myśleć o tym, jak powinien wyglądać świat powojenny.
Zaraz potem udał się do Waszyngtonu, żeby porozmawiać o planach wojennych z prezydentem Franklinem Rooseveltem. Z naszego punktu widzenia ważny był jeden wątek tych planów. Churchill chciał po opanowaniu Afryki Północnej rozpocząć wyzwalanie Europy od Bałkanów. Na własny użytek nazywał go planem „miękkiego podbrzusza” Europy. Chodziło o to, żeby wylądować na Bałkanach i stamtąd szybko opanować Europę Wschodnią. Zwieńczeniem planu miało być powstanie wywołane w Polsce przez Armię Krajową, odcinające wojska niemieckie na Wschodzie od Niemiec. Taki koniec wojny miał tę zaletę, że chronił Europę Wschodnią przed zajęciem przez Związek Radziecki.
Z brytyjskiego punktu widzenia było to logiczne. Dla Wielkiej Brytanii II wojna światowa była kolejną wojną o równowagę europejską. Niemcy stały się zbyt silne, dlatego Wielka Brytania zmontowała przeciw nim koalicję i walczyła o ich osłabienie – tak jak kiedyś przeciw Napoleonowi. Wojna o równowagę nie powinna jednak skończyć się w ten sposób, że Związek Radziecki zajmie pół Europy – w takim przypadku o równowadze europejskiej będzie można zapomnieć na dłuższy czas. Stąd plan „miękkiego podbrzusza”, który polegał na zgarnięciu Europy Wschodniej sprzed nosa ZSRR. Polska była żywotnie zainteresowana realizacją tego planu, ponieważ dawał nam on gwarancje niepodległości, a w optymistycznym wariancie nawet odzyskania granic z 1939 roku.
Plan Churchilla nie zyskał aprobaty Roosevelta, ale nie wywołał też – na razie – stanowczego sprzeciwu. W roku 1942 sprawa pozostawała w zawieszeniu. Był to jeden z poważnie branych pod uwagę scenariuszy. W tym kontekście należy na przykład rozumieć ewakuację armii Andersa ze Związku Radzieckiego na Bliski Wschód. Wynikało to nie tylko z pragnienia Polaków, żeby opuścić Związek Radziecki jak najprędzej – chodziło również o przesunięcie wojsk w kierunku pozycji wyjściowych do desantu na Bałkanach.
Były powody do obaw
Rok 1943 przyniósł zmiany niekorzystne dla Polski. Na początku roku odbyła się konferencja w Casablance. Spotkali się tam Roosevelt i Churchill, bez Stalina. Postanowili, że po opanowaniu Afryki Północnej nastąpi desant na Sycylii i próba doprowadzenia do kapitulacji Włoch. Nie będzie to jednak drugi główny front wojny – powstanie on we Francji, chyba że – i tutaj Roosevelt zostawił furtkę Churchillowi – uda się wciągnąć do wojny Turcję. Dlatego przez cały 1943 rok Churchill gorączkowo (i bezskutecznie) zabiegał o wciągnięcie Turcji do koalicji.
W Casablance postanowiono też wydać deklarację o żądaniu bezwarunkowej kapitulacji przeciwników. Nie było ono bynajmniej oczywiste – trzeba pamiętać, że I wojna światowa nie skończyła się w ten sposób, Niemcy nie skapitulowały bezwarunkowo. Żądanie bezwarunkowej kapitulacji przedłużyło opór Niemiec, osłabiając tamtejszą opozycję i umacniając Hitlera mówiącego, że żaden kompromis nie jest możliwy i Niemcom nie pozostaje im nic innego, jak bić się do końca. Wykluczało to w praktyce taki koniec wojny, jak w 1918 roku, kiedy to Niemcy załamały się kontrolując ogromne obszary. Po Casablance stało się jasne, że Niemcy będą bić się do końca. Wraz z równoczesnym upadkiem koncepcji „miękkiego podbrzusza” oznaczało to, że pod koniec wojny cała Polska znajdzie się w rękach Armii Radzieckiej. Dotychczasowe plany powstania, przygotowywane przez Armię Krajową, stały się zatem nieaktualne. Przez Polskę będzie się przetaczał front wschodni i AK musi mieć jakiś plan uwzględniający taką sytuację.
Gdy do koalicji, do której należy Polska, przystępuje Rosja, koalicja zabiega o względy Rosji, stara się ją pozyskać, czyniąc koncesje naszym kosztem
Wieści nadchodzące z Casablanki były bardzo złe dla Polski, dobre natomiast – dla Stalina, który odtąd mógł liczyć na opanowanie po wojnie Europy Wschodniej. Zaraz potem stosunki polsko-radzieckie bardzo się pogorszyły, a w kwietniu 1943 roku zostały zerwane w związku ze sprawą katyńską.
Przypieczętowaniem niekorzystnych zmian w tym roku były rezultaty konferencji w Teheranie. Postanowiono tam, że granica wschodnia Polski będzie na linii Curzona, ale na prośbę Roosevelta, który nie chciał się narażać Polonii Amerykańskiej, nie podano tego do publicznej wiadomości. Ostatecznie też pogrzebano tam ideę „miękkiego podbrzusza”, postanawiając, że drugi front będzie utworzony we Francji.
Po Teheranie przywódcy anglosascy naciskali na Stalina, żeby nawiązał ponownie stosunki z rządem polskim. Stalin stawiał jednak warunki: nie tylko uznanie linii Curzona, ale również usunięcie z polskiego rządu polityków, których uznawał za antyradzieckich. Dyktowanie stronie polskiej, kto powinien zasiadać w polskim rządzie, a kto nie – to już był zamach na suwerenność.
Tak zaczął się rok 1944. Nowy plan przygotowany przez AK, noszący kryptonim „Burza”, polegał na tym, by powstanie rozpoczynać strefami, w miarę przesuwania się frontu. Chodziło więc o to, by najpierw bić Niemców razem z Armię Radziecką, a potem występować w roli gospodarzy terenu i sojuszników wdzięcznych za wyzwolenie. Ale szanse planu „Burza” były nieduże, zwłaszcza że do pierwszych takich spotkań polsko-radzieckich musiało dojść na Kresach Wschodnich, czyli w miejscach, których Związek Radziecki nie uważał za polskie. Dlatego szanse, że ZSRR uzna tam polskie władze za gospodarza terenu, były praktycznie zerowe.
Warto też pamiętać o tym, w jaki sposób funkcjonowała Wielka Koalicja. Najważniejsze decyzje były podejmowane w gronie trzech głównych mocarstw. Większość państw walczących mogła spokojnie zaufać Wielkiej Trójce. Było oczywiste, że zwycięstwo Koalicji zaspokaja równocześnie w pełni aspiracje narodowe np. Holandii, Belgii czy Norwegii. Nasza sytuacja była inna, mieliśmy więc powody do obaw.
Zaczął też działać mechanizm, który od czasu do czasu daje o sobie znać. Gdy mianowicie do koalicji, do której należy Polska, przystępuje później Rosja, koalicja zabiega o względy Rosji, stara się ją pozyskać, czyniąc koncesje naszym kosztem. Taka sytuacja rodzi złą koniunkturę dla polskiej polityki zagranicznej – wtedy zawsze tracimy. Już Sobieski po bitwie pod Wiedniem doświadczył tego jako pierwszy i narzekał na „jarzmo Świętej Ligi”, które nie pozwoliło Rzeczypospolitej wykorzystać owoców zwycięstwa. Podczas II wojny światowej mechanizm ten znów zaczął funkcjonować.
Inaczej, kiedy indziej, w ogóle nie?
Po wojnie dyskusja na temat powstania była zablokowana, i to na dwóch poziomach. Po pierwsze, oficjalna propaganda nie pozwalała chwalić powstania. Można było oddawać hołd bohaterstwu jego uczestników, nie można było natomiast aprobować samej decyzji jego wywołania. Z kolei prywatnie wiele osób miało naprawdę krytyczny stosunek do tej decyzji, ale wolało to zatrzymać dla siebie – właśnie ze względu na oficjalną propagandę, a oni nie chcieli wyglądać na jej sojuszników w tej sprawie. Właśnie z tymi prywatnymi poglądami chciałbym podjąć dyskusję. One – w odróżnieniu od oficjalnych – na pewno na to zasługują.
Powinniśmy sobie uświadomić to, co ostatnio słusznie wyeksponował Norman Davies. Otóż zwolennikami powstania byli polscy politycy, którzy uważali, że można się dogadać ze Związkiem Radzieckim. Można oczywiście powiedzieć, że powstanie było rodzajem moralnego szantażu wobec Związku Radzieckiego, ale mimo wszystko było jakimś otwarciem, jakimś aktem zaufania, że mimo różnic politycznych Związek Radziecki w imię wspólnej walki z Niemcami zrobi to, co powinien. Naprawdę niezłomni jastrzębie po polskiej stronie, np. generał Kazimierz Sosnkowski, byli powstaniu przeciwni – właśnie dlatego, że całkowicie nie ufali Związkowi Radzieckiemu. Zobaczmy, czy mieli rację.
Prywatna krytyka powstania dokonywana była w dwóch warstwach. Pierwsza, bardziej powierzchowna, sprowadzała się do dwóch zarzutów: że powstanie było źle przygotowane i że wybuchło w nieodpowiednim momencie. Jest faktem, że było źle przygotowane. Oczywiście lepiej byłoby je zaczynać będąc uzbrojonymi po zęby, trzeba jednak było sobie jakoś radzić z tym, co było do dyspozycji. W kwestii momentu wybuchu trzeba pamiętać, że karty na froncie wschodnim rozdawał Stalin, który nie był zainteresowany tym, żeby powstanie nam się udało. W związku z tym śmiem twierdzić, że w kiedykolwiek powstanie by wybuchło, po fakcie okazałoby się, że był to moment nieodpowiedni – albo za wcześnie, albo za późno.
Jest też głębsza warstwa krytyki: samo wywołanie powstania było błędem. Proponuję nie patrzyć na Powstanie Warszawskie jak na katastrofę lotniczą, analizując, w którym momencie piloci popełnili błąd. Takie rozumowanie zakłada założenie, że istniała jakaś „bezpieczna ścieżka lądowania” i tylko na skutek błędu pilotów samolot zszedł z niej i się rozbił. Otóż moim zdaniem dla Polski w 1944 roku nie istniała żadna „bezpieczna ścieżka lądowania”. Między naszymi aspiracjami niepodległościowymi, które dla nas były absolutnie oczywiste, a zamiarami Związku Radzieckiego wobec Europy Wschodniej istniała zasadnicza sprzeczność. Na dodatek ZSRR miał nad nami miażdżącą przewagę pod każdym względem. Te tendencje musiały się zderzyć. Jakaś katastrofa musiała nastąpić. My mogliśmy sobie wybrać jej kształt.
Wyobraźmy sobie inny wariant rozwoju wydarzeń: powstanie nie wybucha i biernie pozwalamy się wyzwolić Armii Radzieckiej. I co się dzieje dalej? Mniej więcej to, co się stało we Lwowie i w Wilnie. Władze polskie ujawniają się i są aresztowane, a Armia Krajowa jest rozbrajana i internowana, tyle że w Warszawie stawka byłaby wyższa. Można było jakoś znieść to, jak AK jest traktowana we Lwowie i w Wilnie, bo tam stawką były Kresy Wschodnie. Podobnego traktowania w Warszawie nie bardzo można było tolerować – tutaj stawką była niepodległość. Z tej pozycji już nie było dokąd się cofnąć. W tej sytuacji AK nieuchronnie, po prostu w samoobronie zaczęłaby walczyć z armią radziecką. Moim zdaniem Związkowi Radzieckiemu takie rozwiązanie byłoby nawet na rękę. Nasi niezłomni jastrzębie zakładali, że w takiej sytuacji nastąpiłoby otrzeźwienie opinii publicznej na Zachodzie, która zrozumiałaby prawdziwy sens ekspansji radzieckiej i zwróciła się ku nam. Według mnie w tym punkcie wykazywali oni naiwność. Mała wojna polsko-radziecka w 1944 roku miałaby ten skutek, że to my, a nie Rosjanie zostalibyśmy wyrzuceni poza nawias Wielkiej Koalicji.
Najmniejsze zło
Skutki takiego rozwoju wydarzeń byłyby straszne. Zmarnowany byłby w ten sposób cały kapitał polityczny zgromadzony w walce od 1939 roku. Jeśli chodzi o rozmiary strat – trudno powiedzieć, czy byłyby mniejsze. Być może Warszawa byłaby mniej zburzona – rzeczywiście w tej sprawie zbieg okoliczności był wyjątkowo niefortunny, ale czy straty ludzkie byłyby mniejsze? Po Powstaniu akowcy idący do niewoli niemieckiej mieli zagwarantowany status regularnych żołnierzy i stosowano wobec nich konwencję genewską. Pół roku później byli wolni. Otóż śmiem twierdzić, że gdyby ci sami żołnierze zmuszeni byli walczyć z Rosjanami i potem szli do niewoli radzieckiej, to nie mieliby zapewnionego takiego statusu i z całą pewnością nie byliby wolni w następnym roku.
Z pewnością realny zakres niepodległości Polski po takich wydarzeniach nie byłby szerszy niż zakres swobody, jaką miała PRL. Można sobie wyobrazić, że byłby węższy. Wypadając w tym momencie z koalicji, z pewnością przegralibyśmy jeszcze jedno: Kresy Wschodnie tak czy inaczej byśmy stracili, tyle że w takim przypadku nikt nie widziałby powodu, żeby dawać nam za to rekompensatę na Zachodzie. Gdyby nasz status byłby taki, jak Węgier czy Rumunii, nie dostalibyśmy nic.
Zwolennikami powstania byli polscy politycy, którzy uważali, że można się dogadać ze Związkiem Radzieckim
Moim zdaniem w ówczesnej sytuacji nie było bezpiecznego wyjścia, a powstrzymanie się od wywołania powstania przeciw Niemcom było w sumie bardziej niebezpieczne. Decyzja o wybuchu powstania oczywiście była zła, ale nie nazwałbym jej błędną. Dobrej w tym momencie nie było. Spośród kilku złych, które były do wyboru, ta była stosunkowo najmniej zła. Przede wszystkim utrzymywała nasz status członka Wielkiej Koalicji, a groźba, że zostaniemy z niej wypchnięci, była naprawdę realna. Na tym polegał tragizm sytuacji, że były do wyboru wyłącznie złe decyzje. Dlatego sprawa ta porusza nas do dziś i ciągle o niej mówimy. Tragizm ma w sobie taki pierwiastek wielkości, który nie pozwala pozostać obojętnym. Błąd, nawet bardzo nieszczęśliwy w skutkach, nie zawiera tego elementu.
Na koniec chciałem coś powiedzieć w imieniu mojego pokolenia, oczywiście nie całego – to byłoby uzurpacją – ale dużej jego części. Otóż wyrastaliśmy pod wpływem legendy powstania, ona była najważniejszym elementem, kształtującym naszą świadomość historyczną. Ten czynnik dochodził do głosu od czasu do czasu – myślę, że najwyraźniej w epoce pierwszej „Solidarności”. Stąd wziął się jej zewnętrzny sztafaż, na przykład opaski na rękawach.
Dziś uświadamiam sobie, że była w tym pewna niezręczność. Otóż w ten sposób stawialiśmy całą drugą stronę ówczesnego konfliktu (co prawda tylko w symboliczny sposób) poza nawiasem wspólnoty narodowej. A to było niesprawiedliwe, bo był to jednak konflikt zupełnie innego rodzaju.
Ale myśmy wtedy o tym tak nie myśleli. Byliśmy pod ciśnieniem legendy AK. Wsłuchiwaliśmy się w to, co mieli do powiedzenia weterani tamtej konspiracji i walki, uczyliśmy się od nich różnych rzeczy, które mogły się przydać. Nie zapomnę na przykład lekcji, jakiej udzielił nam wówczas profesor Aleksander Müller: jak w razie potrzeby zjeść kartkę papieru formatu A4. Proszę się nie obawiać, nie zamierzam tego demonstrować. Ale chciałem zapewnić profesora, że pamiętamy.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 12/2004. To zapis wykładu inauguracyjnego wygłoszonego w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie 29 września 2004 roku.
[Za Solidarności] „stawialiśmy całą drugą stronę ówczesnego konfliktu poza nawiasem wspólnoty narodowej.”
No ale to prawda! I słusznie. Popierający PZPR lub mający stosunek obojętny do tamtego konfliktu byli tak samo członkami wspólnoty narodowej, jak większość chłopów pańszczyźnianych za Powstania Styczniowego. Czyli nie byli. Co najwyżej byli Polakami jeśli polskość zdefiniujemy jako wspólnotę zamieszkania. Owszem, to też ważna wspólnota, wobec której chrześcijanin ma zobowiązania. Ale wspólnota narodowa jest wiązana przez wspólnego ducha, a oni poza skomplikowanymi wyjątkami nim nie żyli. Polakami to dopiero mogli się stać, jak właśnie chłopi, którzy obronili Polskę w 1920 roku. Ale, jakkolwiek to zabrzmi strasznie, wtedy Polakami nie byli. Nie jest to ocena etyczna tamtej postawy (wielu nie było temu winnych, jak swojemu stanowi ducha nie byli winni chłopi pańszczyźniani), tylko stwierdzenie faktu.
W 1980 r. PZPR miała ok. 3 mln członków, jeśli dodać rodziny to będzie 5-6 mln osób, które wg p. Ciompy nie były Polakami (co najwyżej w Polsce mieszkały).
To bardzo wygodne, ale fałszywe.
Polakami (nie tylko w sensie zamieszkania) byli i przedwojenni antysemici, i szmalcownicy, i szabrownicy, i ci, którzy wypędzali Łemków, i komuniści, i oportuniści, i zomowcy, i esbecy. Polakami są dzisiejsi kibole, i narodowcy obchodzący urodziny Hitlera, i zwykli przestępcy – nawet mordercy pedofile.
Zamiast wykluczać, rozważmy raczej w sumieniu, czy jako należący do tej samej wspólnoty, nie ponosimy aby jakiejś cząstki współodpowiedzialności?
To, że chłopi w połowie XIX w. w większości nie czuli się Polakami jest faktem niekontrowersyjnym, podtrzymywanym także przez lewicujących historyków, nie mówiąc o patriotycznej lewicy XIX-wiecznej. Czy ta prawda kogoś wyklucza? Mój ojciec należał do PZPR. Czy siebie wykluczyłem? Stwierdziłem fakt, że polskość to coś więcej niż zamieszkiwanie na terenie Polski. Zaprzecza Pan? W każdym jednak wychowanym w tej kulturze może polskość obudzić się z dnia na dzień, jak w Sierpniu ’80. Szabrownicy, szmalcownicy, mordercy pedofile en mass nie specjalnie żyją polskim duchem, chociaż upadki wśród Polaków z pewnością się zdarzały. Polskość to nie jest dla mnie kategoria etyczna, jak Pan przypuszcza i rusza do obrony. Można nie być Polakiem i być człowiekiem przyzwoitym. Czy ja jestem Polakiem niech inni oceniają, natomiast sam czuję się bardziej chrześcijaninem, niż Polakiem, gdyby miało dojść do dramatycznego wyboru.
Gdyby Polacy – jak wspomniano pod koniec artykułu – walczyli z Rosjanami – może byłyby mordy na jeńcach – co jest zbrodnią – ale może nie doszłoby do takiego ludobójstwa i miastobójstwa.