Kościelnym przełożonym wydaje się często, że wszelki kryzys załatwi wzmożona modlitwa. Obawiam się, że ona jedynie problem zagłuszy, zepchnie do duchowego i psychicznego podziemia, ale go nie rozwiąże. Jezus już się tym czy innym kryzysem zajął – teraz trzeba, żeby zajęli się nim ludzie.
Homilię na niedzielę 29 lipca pisałem na dworcu Wrocław Główny, czekając na spóźniającego się IC Siemiradzkiego z Przemyśla. Wracałem z wycieczki, na którą wybrałem się do stolicy Dolnego Śląska, by zobaczyć choć trzy filmy w ramach Festiwalu Nowe Horyzonty.
Jednym z tych filmów były irańskie „Trzy twarze” (reż. Jafar Panahi). Nie będę opowiadał fabuły, bo nie o nią tutaj chodzi. Rzecz dzieje się w północno-zachodnim Iranie, na pograniczu kultury perskiej i tureckiej, na odludziu. Na ekranie oglądamy ciekawą scenę rozmowy aktorki z Teheranu z miejscowym starcem, któremu urodził się syn. Rozmawiają o przyszłej karierze chłopca. Mężczyzna przedstawia dosyć oryginalną metodę – szczegółów zdradzać nie będę – zapewnienia synowi błogosławieństwa. „Czy wtedy nie musi się już uczyć?” – pyta kobieta. „Musi – odpowiada starzec – Bogu trzeba pomóc”. To właśnie zdanie towarzyszyło mi przy pisaniu homilii.
Bóg robi swoje
Przyjmijmy niedzielną perykopę o cudownym rozmnożeniu chleba za pewien model duszpasterski. Jest tutaj wszystko, co trzeba – Chrystus, Apostołowie i tłum, czyli – przyjmijmy – Pan Bóg, Kościół urzędowy i wierni. Pan Jezus wie, co ma czynić, ale tego, co ma czynić, wcale nie chce robić sam. Stawia swój rodzący się Kościół przed problemem: trzeba wyżywić cały ten lud.
Andrzej, brat Szymon Piotra, już dokonał rozeznania i szybko policzył możliwości („jest tu jeden chłopiec, który ma pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby”), ale wcale go one nie napawały optymizmem (cóż to jest dla tak wielu?). Rzeczywiście, możliwości wydają się być kompletnie nieadekwatne do potrzeb i oczekiwań. Jezus modli się, a następnie rozdaje chleb i ryby, ile kto chciał. Mówiąc inaczej – swoje zrobił. Ale jest jeszcze trzeci element tej układanki: trzeba zebrać pozostałe ułomki, żeby nic nie zginęło.
I teraz zapewne ściągnę na siebie oburzenie wszystkich fanów o. Dolindo Ruotolo. Otóż Jezus miał mu podyktować podczas prywatnego objawienia modlitwę: „Jezu, Ty się tym zajmij”. Muszę przyznać, że ta postawa nieco mnie drażni. U źródeł tej modlitwy – takie odnoszę wrażenie – jest jakaś niewiara, że Jezus już się tym zajął. A przecież – to już z objawienia publicznego – Jezus „wiedział […], co ma czynić”. I wie. Zresztą „wie Ojciec wasz, czego wam potrzeba, wpierw zanim Go poprosicie”. Bóg wie, co do Niego należy. Ale czy my wiemy, co należy do nas?
Pomoc okazana Bogu
W tym właśnie kontekście pomyślałem sobie o toczącej się właśnie dyskusji o kryzysie powołań. Rzeczywiście, kleryków jest coraz mniej i coraz mniej wyświęcanych jest w Polsce księży. Są też i pierwsze recepty na ten kryzys. Jedną z nich są różnego rodzaju inicjatywy modlitewne. I znów odnoszę wrażenie, że trochę są one podszyte niewiarą, że Pan Jezus troszczy się o swój biznes. Czyżby nie wiedział, że ciągną za Nim tłumy i że także dzisiaj trzeba je nakarmić? A „pięć chlebów jęczmiennych i dwie ryby” powołań to przecież tak niewiele dla tak wielu.
Bóg wie, co do Niego należy. Ale czy my wiemy, co należy do nas?
Ale – jak mówił bohater filmu, o którym wspominałem na początku – „Bogu trzeba pomóc”. To stwierdzenie – oczywiście dosyć metaforyczne – pozwala na odwrócenie perspektywy. Co to znaczy „pomóc Bogu”? W przedstawionym tutaj kontekście ta „pomoc” okazana Bogu oznacza wszystko to, co może i powinien zrobić człowiek w tej niezwykłej bosko-ludzkiej kooperatywie, jaką jest Kościół. Ewangelia nam podpowiada, co mamy zrobić. Po pierwsze, Jezus nie miałby czego rozmnażać, gdyby Mu nie przyniesiono. Tak, On wiedział, co ma robić, ale trzeba Mu było „pomóc”: rozpoznać potrzeby i możliwości. Tak, te pierwsze istotnie przekraczają te drugie, a więc bez Bożego zaangażowania ani rusz. Po drugie, trzeba pozbierać to, co zostało z tego, co rozmnożone i rozdzielone. A nagle się okaże, że jest tego nadmiar. Pozwolę sobie na stwierdzenie, że jakakolwiek modlitwa – nie tylko ta o powołania – bez tych dwóch elementów jest wystawianiem Boga na próbę: bez dokładnego zdiagnozowania sytuacji, bez policzenia i doceniania tego co się ma oraz – co równie ważne – bez troski o pozostałe ułomki.
Boży nadmiar
W tej ostatniej kwestii powiem dwa gorzkie słowa. Jakoś tak się ostatnio dzieje, że zdarza mi się rozmawiać z klerykami, osobami konsekrowanymi, księżmi, których dopadają trudne chwile w powołaniu. Nie chcę nikogo oskarżać, ale wielu z nich mówi o niewystarczającej trosce i zainteresowaniu ze strony wspólnoty Kościoła, wspólnoty kapłańskiej czy zakonnej.
Powiedzmy sobie szczerze. Jest coraz trudniej, a nie mamy wypracowanych systemów wsparcia. Często – niestety – przełożonym się wydaje, że wszelki kryzys załatwi wzmożona modlitwa. Niestety, obawiam się, że ona jedynie problem zagłuszy, zepchnie do duchowego i psychicznego podziemia, ale problemu nie rozwiąże. Pan Jezus już się tym czy innym kryzysem zajął, trzeba aby się teraz nim zajęli ludzie. Myślę sobie, ile takich duchownych i zakonnych „ułomków” można by jeszcze zebrać z tego, co zostało. Całych dwanaście koszów.
W sytuacji nadwyżki podaży nad popytem nikt się zbytnio o ułomki nie troszczy. I może właśnie ta wysoka podaż powołań trochę nas uśpiła. W niektórych rejonach Polski tego „chleba powołań” bywało aż nadto, można było sobie pozwolić nawet na rozrzutność.
Ale sytuacja się szybko zmienia. Przychodzi czas „pięciu chlebów i dwóch rybek”. Czas pokornej świadomości niemocy – „cóż to jest dla tak wielu?”. I czas zbierania ułomków. Ewangelia daje nam pociechę: ludzkie niewiele może się okazać Bożym nadmiarem. A Pan – tak jak wtedy Filipa – wystawia nas na próbę.
PS. To nie jest homilia na 29.07.2018 r.
Tak. Myślę, że tu trzeba się odwołać do ignacjańskiej zasady „ufaj Bogu, jakby wszystko zależało od Niego, działaj tak, jakby wszystko zależało od ciebie”. Nie podważając konieczności i wspaniałości modlitwy, potwierdzam zjawisko zagłuszania modlitwą cierpienia. „Modlisz się? Tak, ale cierpię tak samo. Aaa, bo się modlisz za mało” (polecam film „Jubilerka” o młodym, przeżywającym kryzys chasydzkim małżeństwie z Nowego Jorku gdzie koncertowo pokazano takie podejście rabinów do problemu, ale u nas też takich postaw nadmiar). Też obserwuję szerzenie się kultu o.Dolindo. Myślę, że jego „Jezu, Ty się tym zajmij” zostało wypowiedziane po niepowodzeniu ludzkich działań, ale rzeczywiście, czasem jest przez wyznawców używane do zwalniania się odpowiedzialności złożonej w rękach człowieka przez Boga. Kiedyś miałem okazję przebywać kilka dni z seminarzystami i ich rektorem. Wszystkie poszlaki wskazywały na to, że się go boją, a przynajmniej w jego obecności zmieniali swoje zachowanie, byli innymi ludźmi, a on nimi „administrował”. Gryzło się to z figurą ojca, serdeczności/empatii było w tym za mało, by dały się dostrzec. Rozumiem rektora – gdy ma seminarzystów więcej, niż potrafi każdego z nich naprawdę blisko poznać, musi „administrować”. Może przyszedł czas na reformę seminariów – przecież przed Trydentem ich poza zakonami nie było, proboszcz brał wyróżniającego się ministranta i go przysposabiał do „zawodu” zostawiając następcę jeśli biskup go potwierdził udzielając święceń. Wzorzec seminarium „wymyślonego” przez św.Karola Boromeusza był lepszy od poprzedniego modelu kształcenia księży, ale dziś już może też go trzeba dostosować. Np. czy seminarium nie powinno liczyć mniej seminarzystów, niż rektor, który podejmuje decyzje co do życia innych ludzi nie miał ich więcej, niż może blisko poznać – np. 20-30? Diecezja miałaby wtedy wiele rozproszonych seminariów, dla których prowadziłaby naukę „przedmiotu” centralnie, ale duch byłby kształtowany w małych wspólnotach. Owszem, rozrzucone po parafiach seminaria nie dałyby się odizolować od świata, co dziś jest ważnym elementem metodyki formacji seminaryjnej, ale z tym wiązałyby się nie tylko zagrożenia. Może pomysł na zmiany głupi, ale chciałbym mieć pewność, że władze kościelne nie są zadowolone i pracują nad jakimiś zmianami. Niestety, nie jestem pewien. Tak samo jak namysł nad parafią – w dużych miastach, gdzie ludzie często zmieniają miejsca zamieszkania, jeszcze w innej parafii pracują, kupują, bawią się czy posyłają zwłaszcza dzieci w wieku gimnazjalnym+ do szkół w innych parafiach, przestaje działać parafia „trydencka”, w której człowiek rodził się, wychowywał w tym samym środowisku rodzinno-sąsiedzkim, brał ślub, pracował, wychowywał dzieci i umierał. Nie słyszę jednak dostatecznie silnego echa namysłu władz kościelnych nad zmianami, jakby było dobrze. Słyszę tylko co jakiś czas o akcjach typu „budzenie olbrzyma”, która ma uaktywnić parafie. A olbrzym śpi. Tak samo jak aktualizacja brewiarza – już jakieś 15 lat temu słyszałem, że Rzym prowadzi nad tym prace i nadal prowadzi, lada stulecie będzie owoc tego namysłu. A niektóre poza bibilijne czytania z Godziny Czytań, owszem godne szacunku, bo kształtowały wiarę naszych rodziców i dziadków, dziś są w znacznej części jałowe, nie pomagają odczytywać współczesnych znaków czasu. Także niektóre hymny mają wartość prawie wyłącznie historyczną. No właśnie, kto jak nie ludzie ma się tym zająć? Bóg już zrobił wszystko byśmy mogli działać, a tu nic. Może jak dopuści na nas jakieś nieszczęście, które zatrzęsie murami naszej świątyni, przymusi nas do przemyślenia wielu spraw.
Lubię postać ks. Ruotolo, chociaż nie nazwałabym się jego fanką, to jednak mam inne od księdza zdanie. Myślę, że w modlitwie „Jezu, Ty się tym zajmij”, nie ma tej niewiary, lecz chodzi głównie o to, że zapominamy w codziennych wyborach i zadaniach, że On jest i to właśnie On powinien nas prowadzić w każdym aspekcie życia, nawet od poniedziałku do soboty… Myślę, że chodzi o to, że nie ufamy Bogu permanentnie, całkowicie i ta modlitwa jest właśnie zachętą do tego. Gdy ją słyszę, to ciągle myślę, że chodzi w niej bardziej o nas niż o Niego, o naszą postawę, która jest niewłaściwa. Przynajmniej tak to sobie tłumaczę…czy ma to sens?
Pozdrawiam!
P.S. Artykuł z ułomkami „w dechę”.