Zima 2024, nr 4

Zamów

Te, które z nimi zostały

Kobiety wsiadające do wagonu na warszawskim Umschlagplatzu w sierpniu 1942 r. Fot. Wikimedia commons / na licencji CC

„Przecież ich nie zostawię” to nie tylko książka o kobietach, ale także głos przypominający, że o cichym, codziennym bohaterstwie, które „przed snem całuje w czoło i podaje lekarstwa, a jak boli to pociesza”, może być głośno.

Były pielęgniarkami, lekarkami, wychowawczyniami, nauczycielkami. Przyszło im praktykować swoje zawody w rzeczywistości gett, głodu, braku podstawowego zaopatrzenia. Pozostały na swoim stanowisku aż do końca. Niektóre z nich musiały podejmować decyzje o wydzielaniu „numerków życia” dla swoich współpracowniczek, czyli musiały decydować o tym, kto przeżyje, a kto nie. Żydowskie opiekunki, których historie zostały opisane w książce „Przecież ich nie zostawię”, były w czasie wojny „niemniej potrzebne od działaczy podziemnych organizacji, żołnierzy, przywódców, dużo głębiej ukryte. Niektóre tak bardzo, że dziś trudno je wydobyć z niepamięci”.

Dlaczego tak trudno je z tych odmętów niepamięci wydobyć? To jedno z pytań, które zadają sobie autorki. Z fragmentów dokumentów, wspomnień i wyblakłych fotografii osiem reporterek (Beata Chomątowska, Sylwia Chutnik, Patrycja Dołowy, Magdalena Kicińska, Karolina Przewrocka-Aderet, Karolina Sulej, Monika Sznajderman oraz Agnieszka Witkowska-Krych) mozolnie odtwarza sylwetki kilkunastu kobiet. Niektóre z nich zajmowały kierownicze stanowiska, były znanymi postaciami, jak na przykład Zofia Zamenhof, a jednak „pozostała tylko przypiskiem do historii jej ojca”. W przypadku opiekunek z lubelskiego getta, jak relacjonuje Magdalena Kicińska, znamy tylko ich imiona i nazwiska: Anna Taubenfeld, Chana Kuperberg, a w jednym przypadku wręcz tylko nazwisko: pani Rechtman. Czy można to tylko złożyć na karby wojennej zawieruchy?

Książka stawia pytanie, na ile fakt, że były kobietami przyczynił się do zapomnienia o nich. Jak zauważa Patrycja Dołowy, poszukiwanie informacji o kobietach w archiwalnych dokumentach przebiega inaczej niż w przypadku mężczyzn: „nawet w tych wybrakowanych świstkach mężczyźni mają imiona i nazwiska, a kobiety tylko imiona”.

„Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny” pod red. Magdaleny Kicińskiej i Moniki Sznajderman, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018

Z kolei Karolina Sulej zwraca uwagę, że w przypadku kobiet nie zawsze zadajemy sobie trud stawiania pytań. O śmierci Zofii Zamenhof wiadomo tyle, że „była lekarką i wsiadła do wagonu z pacjentami”. Nikt nie pytał, dlaczego się na to zdecydowała, co nią kierowało. Pisząc o Annie Reginie Feuerstein, dyrektorce żydowskiego domu sierot w Krakowie, Karolina Przewrocka-Aderet stawia hipotezę, że w jej przypadku mógł to być świadomy wybór pozostania w cieniu. Nie zachowały się listy ani pamiętniki, a we wspomnieniach wychowanków Anna pojawia się sporadycznie „jak dopisek do innej historii”. Czy było tak, bo „nikt nie liczył się bardziej niż dzieci, a przeźroczystość nie była kwestią przypadku, lecz całkiem świadomym wyborem”?

Źródła, na jakich budowana jest pamięć, również budzą wiele pytań. Co zrobić, kiedy brak jest dokumentów, a dostępne relacje świadków są rozbieżne? I czy wszystkie relacje mają taką samą wagę? Monika Sznajderman poszukuje odpowiedzi na pytanie, kto towarzyszył dzieciom w ich ostatniej podróży ze słynnego sanatorium Medema w Miedzeszynie. Z początku szefowa „Czarnego” chciała zająć się postacią Toli Minc, ale pisma Marka Edelmana naprowadziły ją także na trop Róży Ejchner i Hendusi Himelfarb. Próbuje odpowiedzieć na pytanie, kim były opiekunki i czy wszystkie towarzyszyły wychowankom w ostatniej drodze do Treblinki, bo to przecież ważne „kto ponad własne ocalenie wybrał towarzyszenie śmierci kilkuset osieroconym dzieciom”. Nie tylko trudno jest dojść, kto był z dziećmi, ale też jakie były ostatnie słowa wypowiedziane przez kobiety. Można tutaj przytoczyć co najmniej kilka wersji tej samej opowieści.

Autorki nie boją się odsłonić swojego związku emocjonalnego z bohaterkami. Dzielą się uczuciem zagubienia i przytłoczenia, którego doświadczyły w trakcie zbierania materiału

O samych bohaterkach możemy dowiedzieć się, że były to świetnie wykształcone, wysokiej klasy profesjonalistki. Do instytucji, w których pracowały, wprowadzały nowoczesne idee medycyny i pedagogiki. Na przykład Łucja Gold (pani Lunia) przyjechała do domu sierot w Łodzi „niosąc idee swoich drogich nauczycieli Stefanii Wilczyńskiej i Janusza Korczaka: szacunku, odpowiedzialności i partnerstwa w relacjach z dziećmi”. Zorganizowała samorząd, gazetkę, stworzyła przestrzeń, w której twórczość i talenty dzieci mogły się rozwijać. Przede wszystkim jednak kobiety te były ogromnie oddane swoim podopiecznym. „Sieroty były i są moją jedyną pociechą, bo to ja zastępuję im matkę”. To jedyne zdanie, jakie zostało po Annie Reginie Feusterstein, pochodzi z oficjalnego pisma, w którym prosiła, aby jej nie przesiedlano.

Bohaterki „Przecież ich nie zostawię” były świetnymi organizatorkami. Po kapitulacji Warszawy, mimo masowego napływu dorosłych rannych i chorych, dr Anna Braude-Heller wraz z personelem potrafiła dalej zapewnić w dziecięcym szpitalu im. Behrsonów i Baumanów miejsce dla dzieci. Po zamknięciu getta w szpitalu dalej odbywały się codzienne odprawy lekarskie, a dwa razy w tygodniu obchody z udziałem naczelnej. Sanatorium Medema szybko przekształcono w dom sierot, który w tamtej brutalnej rzeczywistości wydawał się oazą spokoju.

W obliczu pogarszającej się sytuacji w gettach żydowskie opiekunki praktykowały to, co Sylwia Chutnik nazywa „ćwiczeniami z normalności”. Dążyły do zachowania najwyższych standardów opieki i profesjonalizmu bez względu na wszystko. Luba Bielicka-Blum, która prowadziła szkołę dla pielęgniarek w warszawskim getcie, „przede wszystkim pilnowała, żeby uczennice miały czepki czyste i wykrochmalone na sztywno. Jakby od tego wszystko zależało”. Zresztą takie zachowanie nie zawsze zyskiwało zrozumienie wśród współpracowniczek. O Lubie Blum Sylwia Chutnik pisze: „Dziewczęta nie rozumiały jej zachowania, wkurzała je tym ciągłym przypominaniem o obowiązkach i powinnościach. Przezywały ją krową”.

Wraz z akcjami wysiedleńczymi gett, trzeba było podejmować najcięższe decyzje, a opieka „która do tej pory szła ku życiu”, teraz stała się opieką w obliczu śmierci. Autorki z dużą wnikliwością, ale i roztropnością zadają pytanie, co motywowało bohaterkami do pozostania ze swoimi podopiecznymi, nawet kiedy miały szansę się uratować. Niektóre z nich miały własne dzieci, ukrywające się po aryjskiej stronie. Nie zawsze mamy bezpośredni dostęp do ich własnych słów. Można ten wybór oceniać na podstawie tego, jakimi były ludźmi, jakie miały nastawienie do swoich pacjentów i wychowanków, jak podchodziły do pracy. „Nie mogąc w żaden sposób uratować tych, z którymi dzieliła ostatnie chwile, najprawdopodobniej uznała, że zrobi najwięcej, jeśli po prostu zostanie z nimi do końca. W jednodniówce Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w 1925 roku pisała, że nie może być dzieci niczyich, że dzieci muszą być czyjeś, nawet jeżeli brak im opieki rodziców. Te, które wiosną 1943 roku były w szpitalu zarządzanym przez Naczelną, mogły mieć przynajmniej poczucie, że nie zostawiono ich samym sobie” – pisze Agnieszka Witkowska-Krych o Annie Braude-Heller.

Te wśród bohaterek, którym udało się przeżyć wojnę, nie przestają sprawować zadań opiekuńczych. „Jak kończy się wojna, to trzeba posprzątać. Położyć obrus na chwiejący się stół, a z resztek desek zbić łóżeczko, ze spadochronu uszyć sukienkę” – zauważa Sylwia Chutnik, opisując powojenne losy Luby Blum, która natychmiast rozpoczęła pracę w Domu Dziecka w Otwocku. Ocalone z Zagłady pielęgnują również pamięć o tych, którzy zginęli. Jest to zresztą kolejny przyczynek do ich przeźroczystości. Z jednej strony ma ona wymiar stawiania na pierwszym miejscu osób, które były dla nich najważniejsze. Jak pisze Patrycja Dołowy: „w swoich powojennych relacjach Łucja Gold chce być przede wszystkim świadkiem życia dzieci. Każde jej zeznanie to opowieść o kimś”. Może to być także gorzki posmak niechcianej pamięci. Felicja Czerniaków, wdowa po zmarłym prezesie warszawskiego Judenratu, Adamie Czerniakowie, przeżywa rozgoryczenie, kiedy Żydowski Instytut Historyczny nie chce odkupić notatek po jej zmarłym mężu. Twierdzi, że spotyka się wyłącznie z negatywną oceną męża. Beata Chomątowska zwraca uwagę na fakt, że została zapamiętana w roli „wdowy depozytariuszki”, jak gdyby nie było jej bogatej działalności pedagogicznej i filantropijnej zarówno przed wojną, w getcie, jak i w pracy w Centralnym Komitecie Żydowskim po wojnie.

Dzisiaj echa pamięci odbijają się w przestrzeni materialnej miasta. „Myślałam o niej [Felicji Czerniaków] często, przechodząc niemal codziennie obok kamienicy przy Chłodnej 20, sąsiadującej z moim pierwszym adresem w Warszawie”– pisze Beata Chomątowska. Autorki nie boją się odsłonić swojego związku emocjonalnego z bohaterkami. Dzielą się uczuciem zagubienia i przytłoczenia, którego doświadczyły w trakcie zbierania materiału: „Ten urywek i inne skrawki, gromadzone, nagrywane, zapisywane, porzucane jako nieprzydatne (znów jakaś ślepa uliczka) i odnajdywane od nowa, rozkładam teraz po pokoju: na łóżku, parapecie, podłodze” – opisuje swój warsztat pracy Patrycja Dołowy. Autorki „Przecież ich nie zostawię” pokazują, że proces rekonstruowania pamięci jest płynny, otwarty. Czytelnik nie ma wrażenia, że dostaje gotowy owoc ich pracy, a raczej że jest zaproszony do bycia świadkiem ich wątpliwości i zmagań.

Te wśród bohaterek, którym udało się przeżyć wojnę, nie przestają sprawować zadań opiekuńczych. „Jak kończy się wojna, to trzeba posprzątać. Położyć obrus na chwiejący się stół, a z resztek desek zbić łóżeczko, ze spadochronu uszyć sukienkę” – zauważa Sylwia Chutnik

Te zmagania dotyczą także wzorców kobiecego heroizmu, który Sylwia Chutnik określa „chromosomem P jak pomoc”. „Po co nam kolejna opowieść o kobiecie, która zajmuje się bardziej innymi niż sobą? – pyta reporterka – Najchętniej bym wydrapała te chromosomy, dość mam już cierpiętnictwa, poświęcania się”. Jednocześnie przyznaje, że historie o tym, że można było działać nawet w czasach niewyobrażalnych dodają jej siły do działania. Autorki konfrontują nas także z sentymentalnym obrazem opiekunki o anielskim usposobieniu. Karolina Sulej przywołuje określenie, jakim obdarzył Zofię Zamenhoff przyjaciel rodziny: „malglata”, czyli charakterna. „Zofia nie jest typową słodką kobietką. Jest energiczna, pełna życia”. Nie chodzi jednak tylko o usposobienie, ale o to, jak można być postrzeganym przez otoczenie. Agnieszka Witkowska-Krych przywołuje surową ocenę na temat dr Hellerowej, jaką zawarł Korczak w jednym ze swoich listów: „histeryczna flądra, leń o mentalności pomywaczki szpitalnej”. Pisarka zauważa mądrze, że ocena Korczaka więcej mówi o jego stosunku do otaczającej ich rzeczywistości, niż o dr Hellerowej.

Wesprzyj Więź

To, że same autorki nie są przeźroczyste, że słyszymy ich głos, jest wielką zaletą książki. Każdy z ośmiu tekstów uwypukla indywidualny styl piszącej. Jednocześnie zamieszczone w książce teksty zachowują spójność. Spinającą je klamrą jest wrażliwość reporterek na to, żeby mówić nie tylko o śmierci, ale o całym życiu bohaterek; na to, żeby mówić jak najprawdziwiej i najpełniej o tych, o których wiadomo tak niewiele. W pięknym posłowiu Hanna Krall nie tyle podsumowuje zawarte w „Przecież ich nie zostawię” historie, ale opowiada kolejne. To niejako odpowiedź na uwagę redaktorek tomu Magdaleny Kicińskiej i Moniki Sznajderman, które zaznaczają we wstępie: „Chciałybyśmy, żeby nasza książka była tylko strażą przednią i by w ślad za nią powstały dalsze, poświęcone jeszcze innym spośród tych, o których nie wolno zapominać”.

„Przecież ich nie zostawię” to ważna pozycja z prężnie rozwijającego się nurtu pisania o historii z perspektywy kobiet, czyli herstorii. Jest to nie tylko książka o kobietach, ale także głos piszących o nich kobiet, przypominający nam, że o cichym, codziennym bohaterstwie, które „przed snem całuje w czoło i podaje lekarstwa, a jak boli to pociesza”, może być głośno.

Oddzielną wartością tej niezwykłej książki jest również to, że obnaża wciąż pokutujące stereotypowe wyobrażenia, jakoby w gettach ludzie znosili swój los w sposób bierny. Bogactwo i różnorodność organizacji i tradycji społecznikowskich polskich Żydów znalazły tam swoją kontynuację. Działały prężne struktury oraz ofiarne jednostki. Wśród nich były kobiety, które „chciały być sobą bez względu na konsekwencje, i uznały, że to ważniejsze niż przeżycie za wszelką cenę”. Zasługują na naszą pamięć.

Podziel się

Wiadomość