Po lekturze „Młynów Bożych” jest więcej pytań, niż odpowiedzi. Wydaje mi się, że taka też była intencja książki.
Po książkę Jacka Leociaka „Młyny Boże – zapiski o Kościele i Zagładzie” sięgnąłem z zainteresowaniem i nadzieją. Z zainteresowaniem, ponieważ nieczęsto się zdarza, że intelektualista i badacz takiego formatu dzieli się z czytelnikami bardzo trudnymi refleksjami – otwiera przed nimi bolesne rany. Już we wstępie czytamy, że „jest to zapis subiektywny, a wybór stronniczy”.
Nie spodziewałem się pracy naukowej, bo też nigdzie nie jest to czytelnikom obiecane. Uważam, że sposób prowadzenia narracji przez autora jest spójny z zapowiedziami odnośnie charakteru książki. Napisanie subiektywnej pracy, po uprzedzeniu czytelnika, że taka właśnie będzie, uważam za uczciwe. Szorstkość narracji i – będąca jej konsekwencją – myśl czytelnika, że czasem „to może jednak przesada”, jest skutkiem subiektywności właśnie. Jej przyczyna leży zaś w uzasadnionym bólu na obojętność chrześcijan lub – w niektórych przypadkach – wręcz stanięcie przez nich po stronie zła tuż przed, w trakcie i po Zagładzie Żydów.
Po „Młyny Boże” sięgnąłem również z nadzieją, ponieważ autor – osoba która od wielu lat pracuje nad najtrudniejszymi kartami historii Polaków i Żydów – oddaje w ręce czytelnika bardzo osobiste refleksje. W przeciwieństwie do prof. Bożeny Szaynok nie miałem oczekiwań warsztatowych ani metodologicznych. Książka miała poruszyć sumienie, serce i zmusić do refleksji. W moim odczuciu tę rolę spełnia. Jest źródłem wielu inspiracji. Prof. Leociak podaje przykłady bohaterstwa czy świętości, których nie znajdziemy w innych popularnych opracowaniach. Podaje też przykłady wielu podłości, które osobom zainteresowanym tematyką Zagłady są mniej lub bardziej znane. Pytanie, które wydaje się wybrzmiewać z całej książki– czy ta dysproporcja podłości wobec świętości rzeczywiście jest aż tak duża, czy jest pochodną subiektywizmu autora? Nie muszę mieć odpowiedzi na to pytanie. Każdą historię, której nie znałem, a która mnie poruszała, zanotowałem i zamierzam do nich wrócić. Zarówno te o podłości, jak i te o bohaterstwie, wymagają refleksji, nie tylko historycznej, ale i etycznej.
Prof. Leociak podaje nieznane wcześniej przykłady bohaterstwa czy podłości wobec Żydów
Podobnie jak prof. Szaynok, zwróciłem uwagę na błąd dotyczący modlitwy za naród żydowski, sprzed reformy liturgicznej, której autor poświęcił sporo miejsca. Nie do końca potrafię powiedzieć, czy z perspektywy skutków miało znaczenie to, że słowo „perfidny” w modlitwie był czytany raz w roku – w Wielki Piątek, a nie jak napisano w książce – co tydzień. Owszem, z punktu widzenia liturgiki, autor istotnie się pomylił. Ale też oczekiwanie wobec autora, któremu sprawy wewnątrzkościelne nie są tak bliskie, że będzie znał nieobowiązujące już rubryki Mszału, to nieporozumienie. Z drugiej strony, ta „jedna” liturgia w roku ze słowem „perfidny” była odmawiana w samym środku Triduum Paschalnego, które – jak mówi dzisiejszy Mszał – „jaśnieje jako szczyt roku liturgicznego”. Trzeba sobie jasno powiedzieć: pomimo błędu autora i tak była to jedna liturgia rocznie z niegodziwym słowem w modlitwie. Jedna za dużo.
W książce pewne kwestie prof. Leociak tylko sygnalizuje i wydaje się, że go dziwią lub zaskakują. Przykładowo obecna we współczesnym polskim katolicyzmie afirmacja kard. Hlonda, w perspektywie niegodziwych słów z homilii wielkopostnej z 1936 roku dotyczących Żydów, autora „Młynów Bożych” dziwią. Daje on wyraz temu zdziwieniu w postaci bardzo mocnej ironii. Ale dzisiaj – gdy w Kościele mamy za sobą dekret o heroiczności cnót kard. Hlonda – a zarazem gdy czytamy kolejne źródła, relacje ilustrujące stosunek prymasa do Żydów – powstaje słuszne pytanie, które nie jest już tylko pytaniem autora „Młynów Bożych”. Czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z chrześcijańskimi cnotami, a tym bardziej z heroizmem, godnym ołtarzy i kultu?
Po lekturze „Młynów Bożych” jest więcej pytań, niż odpowiedzi. Wydaje mi się, że taka też była intencja. I dlatego jestem autorowi za tę książkę wdzięczny.
Autorem tekstu jest Łukasz Małecki-Tepicht – doktorant politologii oraz członek Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów.
Wcześniej na naszych łamach ukazały się teksty Bożeny Szaynok: „Utrwalanie uproszczeń” i „Niepełne «Młyny Boże»” oraz polemika „O marnowaniu czasu” Jacka Leociaka.
Budowana przez autora opozycja pomiędzy „warsztatem naukowym” a „poruszaniem sumień, serc i zmuszaniem do refleksji” przemyślnie odsuwa w cień pytanie o odpowiedzialność za słowo i rzetelność intelektualną, od których nie zwalnia żadna przyjęta konwencja literacka. Trudno odebrać to inaczej niż jako próbę odsunięcia zaistniałej dyskusji od merytorycznych zastrzeżeń wysuniętych w obu tekstach prof. Szaynok, do których prof. Leociak w swojej odpowiedzi nie zechciał się bezpośrednio odnieść.
Stronniczość autora bije w oczy w np. w zdaniu „Owszem, z punktu widzenia liturgiki, autor istotnie się pomylił”. Taki był stan faktyczny czy nie? To tak jakby stwierdzenie o niemożliwości hodowli bananów w warunkach polskich kwitować wyważonym i powściągliwym: „Z punktu widzenia klimatologii autor zapewne ma rację”.
(Nota bene: powtarzane w kółko zarzuty dotyczące wielkopiątkowej modlitwy za „perfidnych Żydów” są chyba niesprawiedliwe względem naszej liturgii (choć zapewne nie względem ogółu chrześcijan, skoro taki zwrot rzeczywiście się przyjął); używane w liturgii łacińskie „perfides” nie ma tak obraźliwego wydźwięku i zostało przecież przetłumaczone (w liturgii) jako bardziej rzeczowe „wiarołomni”. Skłonny byłbym raczej przypuszczać, że to polskie, rzeczywiście, jak pisze autor, „niegodziwe” znaczenie słowa „perfidny” ukształtowało się na gruncie rosnącego antysemityzmu, przy powszechnym skojarzeniu łacińskiego terminu z tym jego liturgicznym kontekstem.)
Autor pisze o leżącym u źródła książki „uzasadnionym bólu”. Rzeczywiście, między jej wersami czuć ogrom goryczy, bynajmniej nie bezzasadnej, jednak, jak to bywa, często niesprawiedliwej i raniącej. Zrozumiałej w osobistej rozmowie, w zbieranym publicznie głosie, artykule czy manifeście – w dziele jednak tak wycyzelowanym, o tym poziomie literackiego kunsztu i historycznej erudycji, budzącej odruch równie uzasadnionego sprzeciwu.
p.s. Żeby było jasne: nie próbuję w najmniejszym stopniu bronić modlitwy „pro perfidis Judæis” ani jej liturgicznego tlumaczenia mówiącego o „wiarołomnych Żydach”, wydaje mi się tylko iż posługiwanie się spolszczoną formułą „perfidni Żydzi” nie ma uzasadnienia i dodaje do oryginalnego sformułowania nieobecny w nim obraźliwy akcent.
W książce omawiany fragment brzmi następująco: „W 1959 roku Jan XXIII usunął przymiotnik perfidis (niewierni, zdradzieccy, wiarołomni). Czternaście lat po II wojnie światowej i zagładzie Żydów europejskich katolicy przestali wreszcie podczas każdej mszy świętej nazywać „perfidnych” Żydów zdrajcami i wiarołomcami.” str. 21
To absolutnie nie był zarzut pod adresem książki prof. Leociaka a raczej ogólnie przyjętego – również przez autora listu przecież – sformułowania. Liturgia katolicka nigdy nie nazywała Żydów „perfidnymi”. Łaciński termin w pierwszym rzędzie miał przywoływać fakt „sprzeniewierzenia się” Żydów przymierzu z Bogiem (jeszcze raz powtórzę: nie próbuję tego bronić), polski odpowiednik jest po prostu negatywnym, na granicy obraźliwości, określeniem osoby. Sytuacja jest zapewne złożona, bo intencja z jaką wypowiadano te słowa nieraz pewnie bliższa była polskiej „perfidności” (i stąd, jak skłonny jestem domniemywać, tak a nie inaczej ukształtowało się znaczenie spolszczenia łacińskiego słowa), niemniej katolicki mszał nie jest już temu winien. Rzetelność nakazywałaby trzymać się oficjalnego tłumaczenia (tj. „wiarołomni”) – chyba że szukamy tylko pałki na katolików.