Kiedy ksiądz Mieczysław Puzewicz, twórca lubelskiego wolontariatu, był jeszcze panem Puzewiczem, przyszło mu odpowiadać na trudne pytania w szpitalu dziecięcym. – Gdzie będę, kiedy umrę? Czy będzie tam ze mną mama? – pytały dzieci. Wolontariusz Mietek chciał traktować je poważnie. Dlatego odpowiedzi nie przychodziły łatwo. Ale był z nimi i czasem tylko tyle mógł zrobić.
Stos posypanych brokatem ramek na zdjęcia. Laptop z fotografią Jacka (albo królika, w zależności od aktualnych notowań) na tapecie. Jakieś nożyczki. Jakaś smycz nie wiadomo na co. Kolorowy papier, terminarz, list do wolontariusza (wersja żeńska i męska), znaczek z flagą Gruzji, gilotyna… – O przepraszam! Gilotyna nie jest moja! – mówi Marta. I gilotyna do cięcia papieru wędruje w kąt. Nie wpływa to zbytnio na poprawę wyglądu biurka i zmniejszenie chaosu tam panującego.
To biurko i wszystko, co na nim, należy do jednej z koordynatorek wolontariatu w Centrum Duszpasterstwa Młodzieży przy kościele Ducha Świętego w Lublinie. Nie znaczy to jednak wcale, że wolontariat równa się – chaos. W ferworze działań nie ma czasu, aby rzeczy wkładać na odpowiednie półki, ale żeby to wszystko mogło się kręcić, zasady muszą być jasne. I są.
Budujemy mosty
Ci, którzy zaczynali dziesięć lat temu – zapraszani do udziału w wolontariacie podczas lekcji w szkołach albo na młodzieżowych spotkaniach w kościele – musieli spotkać się z tym obrazem: człowiek leżący na drodze. Dwaj obojętni przechodnie i jeden, który wzruszył się głęboko, a od tego wzruszenia zaczęło się jego konkretne działanie. To, opisany w ewangelicznej przypowieści, miłosierny samarytanin. Ta przypowieść służyła związanym z duszpasterstwem młodym ludziom, którzy poszukiwali chętnych do zaangażowania w wolontariat, do wyjaśnienia jego istoty – bezinteresowności.
Wolontariat w Lublinie rozwinął się z różnych form dobrowolnego zaangażowania w dzieła proponowane przez organizacje lub ośrodki, takie jak Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży czy Caritas. Pojedyncze iskry zapłonęły silnym ogniem w okolicach roku Wielkiego Jubileuszu. – Ciągle dane mi było spotykać ludzi, głównie młodych, którzy albo komuś starali się pomagać indywidualnie, albo szukali jakiejś mądrej formy zainwestowania swojego wolnego czasu – wspomina ten czas ks. Mieczysław Puzewicz, duszpasterz młodzieży, który nie dał ogniowi zgasnąć. Podsyca go do dziś, a wolontariat, którego centrum usytuowane jest w sercu Lublina, przez te lata rozrósł się i przyciąga coraz to nowych uczestników. Najmłodsi są w wieku gimnazjalnym, najstarsi – na emeryturze.
U źródeł wolontariatu w Lublinie stała też wizyta Stasia Gawrońskiego, autora książki „Ochotnicy miłości bliźniego. Przewodnik po wolontariacie”, wydanej w 1999 r. przez Bibliotekę Więzi. Od początku było jasne, że to rozumienie wolontariatu, jakiemu dał wyraz autor już w tytule swojej książki, to klucz do wszystkiego
Ks. Puzewicz uważa, że wolontariat jest szansą na odbudowanie głębokich więzi międzyludzkich. – Jeżeli wspólnie podejmujemy jakieś ważne działania, na przykład próbujemy osobie bezdomnej towarzyszyć w drodze do normalności, to tworzy się wspólnota ideałów, troska o godność człowieka. Wydaje mi się, że wspólnota ideałów jest czymś szalenie ważnym. Bo wokół czego możemy dziś tę wspólnotę nawiązać? Wspólnota miejsca zakupów, fanów jakiegoś celebryty? Wolontariat odsłania podstawowe ideały i sprawia, że jeżeli je wspólnie realizujemy – tworzy się najgłębsza wspólnota. Tu jednak chodzi nie tylko o więzi między tymi, którzy świadczą pomoc. Tu chodzi o budowanie więzi między tymi, którzy pomagają i tymi, którzy tę pomoc przyjmują. – Bardzo często nie ma między nami żadnych mostów. Oni tworzą swój świat, my swój, a przecież żyjemy w jednym świecie – mówi ks. Puzewicz. Podkreśla, że nieraz więzy, które powstają między wolontariuszami a ludźmi w różny sposób wykluczonymi, są bardzo ważne dla obu stron. – Perspektywa religijna otwiera przed nami Pawłową metaforę jednego ciała. My, chrześcijanie, nie możemy pozwolić sobie na to, aby żyć w niekompletnym ciele Chrystusa, bez naszych braci i sióstr bezdomnych, dzieci ulicy, ubogiej młodzieży. To byłoby zaprzeczenie jedności, sensu ofiary Chrystusa. Św. Paweł mówi, że kiedy cierpią poszczególne członki, cierpi całe ciało. Tutaj dokonuje się coś niesamowicie ważnego – przez zaangażowanie na rzecz innych, często słabszych, pokrzywdzonych przez los, odkrywamy tajemnicę jedności, do której budowania jesteśmy powołani.
Równia pochyła
Ewangeliczne wezwanie to jedna rzecz, a druga to umiejętność reagowania na wydarzenia wokół. Jak mówią: w jednej ręce Biblia, a w drugiej gazeta. A w tych ostatnich piszą, że gdzieś była powódź, w radio można usłyszeć, że komuś kazano się skądś wynosić, bo jest imigrantem, albo że jest coraz więcej niedożywionych dzieci. W 2002 roku to właśnie doniesienia medialne dały impuls do wszczęcia akcji „Gorący patrol” – pomocy osobom bezdomnym. Ks. Mietek zwrócił uwagę na informacje o kolejnych zamarznięciach, których tamtej zimy było na Lubelszczyźnie wyjątkowo dużo. Grupa znajomych z Centrum Duszpasterstwa, w skład którego wchodziło już wówczas Centrum Wolontariatu, postanowiła iść do ludzi, dla których zima jest zagrożeniem. Szukali ich w mieście, na dworcu, bocznicach kolejowych, po różnych zaułkach, na działkach. W końcu przestali szukać po omacku i rozpuścili wici, że będą przyjeżdżać na dworzec. I znaleźli się głodni i spragnieni, a także tacy, którym trzeba było opatrzyć rany; tacy, którzy oczekiwali rozmowy i pomocy, na przykład w dotarciu do rodziny. – Po pierwszym spotkaniu okazuje się, że to są normalni ludzie. Niektórzy mieli rodziny i osobista tragedia, na przykład śmierć żony, była doświadczeniem tak druzgoczącym, że się załamali, sięgnęli po kieliszek, a potem równia pochyła w dół. Każdemu trzeba dać szansę, przecież czasem nawet złoczyńcy zostawali świętymi. Potrzeba jednak impulsu, czyjejś dobrej obecności – opowiada Renia Dobrzyńska, w „patrolach” od początku.
Programów wolontariackich nie konstruuje się na podstawie przemyśleń nad biurkiem. Powstają, bo ktoś poczuł się pociągnięty przez drugiego człowieka lub sytuację. – Trzeba uniknąć myślenia w kategoriach, że prowadzę jakąś działalność społeczną. Nie lubię tego określenia. Pomagam innym nie dlatego, że chcę działać społecznie, ale dlatego, że godność ludzi, których spotykam w życiu, domaga się reakcji z mojej strony. Jestem wzywany do tego, by zareagować i na ile potrafię, pomóc – mówi duszpasterz wolontariuszy.
Czasem komunikat jest bardzo wyraźny: „Idź do Puzewicza, to ci pomoże” – takie mniej więcej słowa stały u początku programu wolontariackiego „Odzyskać Młodość”, adresowanego do nieletnich, którzy weszli w konflikt z prawem. Usłyszały je dwie dziewczyny z przeszłością (kradzież, pobicie, sąd rodzinny, kurator) które usiłowały uporządkować swoją trudną sytuację. Obie zostały objęte pomocą, jedna trafiła do ośrodka szkolno-wychowawczego dla dziewcząt pod Lublinem. Potrzeba wymusiła zawiązanie grupy, która zajęłaby się podobnymi do nich osobami, przebywającymi w ośrodku. Dziś wolontariusze jeżdżą do nich przynajmniej raz w tygodniu, ideę wolontariatu usiłują też zaszczepić w swoich wychowankach. Dziewczyny kilka razy prowadziły zajęcia dla dzieci ze świetlic w Lublinie, przygotowały spektakl dla pacjentów Dziecięcego Szpitala Klinicznego. A jeżeli wszystko się powiedzie, pojadą jako pomocnice na letnie obozy, oczywiście za przyzwoleniem dyrekcji Ośrodka, która na poczynania wolontariuszy patrzy życzliwie.
Ewangeliczne wezwanie to jedna rzecz, a druga to umiejętność reagowania na wydarzenia wokół. Jak mówią wolontariusze: w jednej ręce Biblia, a w drugiej gazeta
Urok i uzdrawiającą moc robienia czegoś dla drugiego człowieka odkryli również podopieczni innego wolontariackiego programu – pomocy więźniom. Za namową wolontariuszy, zwanych w tym wypadku eleutheriuszami – program nosi nazwę Eleutheria, od greckiego słowa wolność – postanowili nagrać bajki dla dzieci. Płyty mają trafić do dzieci osób zaangażowanych w projekt, ale także do wychowanków domów dziecka, szpitali dziecięcych czy świetlic. Tak chcieli sami osadzeni w więzieniu, uznając, że poprzestanie na symbolicznym zadośćuczynieniu wobec własnych, kiedyś zaniedbanych dzieci, byłoby za mało.
Renia – ta od „gorących patroli” – postanowiła wyprowadzić się od rodziców, ale ciągle nie ma na to czasu. Ostatni termin przepadł, bo zadzwoniła Anka – trzeba ją ratować, bo sobie krzywdę zrobi, potnie się, połknie igłę. Renia wsiadła w samochód, pojechała za Lublin, znalazła Ankę, odstawiła w dobre ręce i wróciła po północy, żeby od rana czekać na esemesy, co dalej. – Gdy powierzchownie patrzeć na wolontariat, może się wydawać, że to kolejne hobby. Dwie, czy cztery godziny tygodniowo – taki kolejny dodatek do życia. Ale moim zdaniem prawdziwy wolontariat to profil osobowości – uważa ks. Puzewicz. – Jeśli ktoś doświadczy otwarcia na drugiego człowieka, zainteresuje się jego problemami, zaczyna to w zasadniczy sposób kształtować jego odniesienie do świata, zwiększa wrażliwość. Wykształca się pewna cecha osobowości, co może znaleźć odzwierciedlenie również w innych dziedzinach. Taki człowiek staje się „osobą reaktywną”.
Ks. Puzewicz wierzy, że tacy właśnie ludzie mogą mieć wpływ na rzeczywistość. Zaczyna się od zaangażowania na rzecz bezdomnego, dziecka ulicy, a potem tych ważnych problemów widzi się coraz więcej i człowiek zastanawia się, jak je rozwiązać.
Wolontariuszem jest się dwadzieścia cztery godziny na dobę, a to sprawia, że przed pewnymi smutkami nie ma dokąd uciec. „Każdy, kto znał Waldemara, wiedział, że był to człowiek o gołębim sercu. I każdy, kto go znał, wiedział, jak mocno pragnął walczyć z własną słabością, jak wiele osiągnął, jak dużym kosztem i wysiłkiem. Szczególnie pamiętam ostatnią wiosnę, kiedy codziennie przyjeżdżał, siadał na krzesełku na dziedzińcu kościoła Św. Ducha. Dla mnie był wtedy jednym z najwyraźniejszych znaków tego, jak magiczne jest to miejsce. Strasznie mi smutno, jak o tym piszę” – napisał jeden z wolontariuszy po śmierci bezdomnego Waldka, podopiecznego programu.
Ale oprócz smutków są przecież także radości. Cudze radości, które stają się własnymi. Może szczególnie widać to w przypadku dzieci. Dziecięcy zespół taneczny „Gwiazdy Czeczenii” ma już za sobą wiele występów, choć powstał niecały rok temu, a prowadzący go w lubelskim Ośrodku dla Cudzoziemców wolontariusze sami musieli się sporo nauczyć, zanim zabrali się do pracy z dziećmi. Na szczęście Czeczeni taniec mają we krwi. Dzieci, ambasadorzy tej pięknej kultury, opanowały kilka tanecznych układów, mają stroje wzorowane na narodowych i grono wiernych fanów spośród wolontariuszy, którzy na rzecz zespołu urządzają zbiórki czy charytatywne dyskoteki w lubelskich klubach.
Kiedy ksiądz Puzewicz był jeszcze panem Puzewiczem, a Dziecięcy Szpital Kliniczny szpitalem dziecięcym, przyszło mu, właśnie w tym miejscu, odpowiadać na trudne pytania. Gdzie będę, kiedy umrę? Czy będzie tam ze mną mama? – pytały dzieci, beznadziejnie chore po awarii elektrowni w Czarnobylu. Wolontariusz Mietek chciał traktować je poważnie. Dlatego odpowiedzi nie przychodziły łatwo. Ale był z nimi i czasem właśnie tylko tyle mógł zrobić. Czasem wolontariusze mogą właśnie tyle – po prostu być. Na oddziałach DSK albo Kliniki dla osób psychicznie chorych, nie wyleczą, nie zlikwidują problemu, ale porozmawiają. Nie uwolnią z więzienia ani nie przemycą grypsu, ale swoją obecnością dadzą do zrozumienia, albo umocnią przekonanie, że jesteś ważny, człowieku. – Wielkie mi coś, takie tam akcje, wożenie zupki na dworzec – krzywił się kiedyś pewien kleryk. Gdzieś w natłoku przeczytanych na zaliczenie tekstów umknął mu jeden krótki: „ Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść;[…] byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie” Mt25, 35.
Róże i wino
Nasłuchiwać należy nastawiwszy uszy na wszystkie strony. Należy łowić nienachalny poszum skrzydeł, bliski tak, że trzeba by uruchomić raczej uszy wewnętrzne. Wtedy On się odezwie, Duch Święty, przewodnik. I słuchać należy tych wszystkich, do których się idzie, bo jak ich inaczej poznać? Słuchać należy też siebie nawzajem, z tego słuchania rodzą się bowiem dobre rzeczy. Dorota Bajczyk, zadziorna z racji niepozornego wzrostu i silnego charakteru, słuchała ludzi na dworcu i dowiedziała się, że wielu z nich było kiedyś w więzieniu. Wyszli i nie mieli dokąd wrócić. Jej pomysłu, co w związku z tym można zrobić, wysłuchał ks. Mietek. I tak z programu pomocy osobom bezdomnym wyrósł program pomocy osobom opuszczającym zakłady karne.
Wolontariusz, koordynator każdego działania, każdej grupy, musi potrafić słuchać. Szef wszystkich szefów zna wszystkich koordynatorów kilkunastu programów działających obecnie przy Centrum Duszpasterstwa Młodzieży i Centrum Wolontariatu. Wie, co dzieje się w każdym z programów, być może nie zna osobiście każdego z kilkuset wolontariuszy, ale większość przynajmniej z widzenia. Stara się być co jakiś czas na ich spotkaniach, wspiera pomysły, pomaga szukać pieniędzy na ich realizację. Po udanym wydarzeniu kupuje róże i zaprasza na wino. Oddaje swój największy pokój dla grupy, która akurat nie ma gdzie się pomieścić. Odprawia dla wolontariuszy Msze święte i rekolekcje, wysłuchuje przez telefon, nawet jeśli rozmówca jest akurat w Nairobi, a w Polsce jest środek nocy. Jest jednym z nich. – To, co robię sam i do czego zapraszam innych, wynika z tego, że ja po prostu lubię ludzi. Nigdy nie planowałem robić czegoś niezwykłego albo wyjątkowego. Dzięki Bogu, jeśli widzę, że sam czegoś nie potrafię, staram się angażować do tego innych.
Nikt nie chciał się przyznać do bezdomnych, byli niczyi. To ks. Mietek powiedział: oni są moi
Jedną z podstawowych zasad w kodeksie wolontariusza jest stałość – jeśli możesz przychodzić do świetlicy raz w tygodniu, niech to będzie zawsze ten sam dzień. Inaczej ten, który na ciebie czeka, będzie zawiedziony, a może nawet poczuje się oszukany. Nawet, jeśli masz wyjątkowo dużo egzaminów w tej sesji, nie możesz zrobić sobie wolnego. Jeżeli twoja osobowość jest już wyprofilowana i nachylona ku drugiemu człowiekowi, to nie będziesz się bał głębi, która może się nagle przed tobą otworzyć. – To zagadkowe i piękne, że wolontariat czasami przeradza się we wspólnotę życia. Klasyka zachowań wolontariackich, w którą ja nie wierzę, mówi o pewnej separacji, nieprzekraczaniu granic między wolontariuszem a tak zwanym beneficjentem. Ja uważam za piękne przypadki, kiedy między wolontariuszem i beneficjentem tworzy się wspólnota realizująca się na przykład adopcją dziecka, które było podopiecznym albo zawarciem związku małżeńskiego z kimś, kto też był podopiecznym. Przez tę wspólnotę życia rozerwana tkanka świata zaczyna się z powrotem zrastać – mówi ks. Puzewicz.
Praktyka pokazuje, że wolontariuszowi w pojedynkę jest trudno. Musi mieć grupę osób o podobnych doświadczeniach, żeby mieć komu opowiadać o tym, co go spotyka, co przeżywa. Musi mieć wsparcie, by organizować zajęcia, wydarzenia, obozy. Dlatego wolontariusze nie są rozległym zbiorem mijających się punktów, ale działają w programach, grupach, od małych, kilku- i kilkunastoosobowych do dużych, w których bywa ich kilkadziesiąt osób. Spotykają się raz w tygodniu, żeby omówić to, co dzieje się w programie i co powinno się jeszcze zadziać, rozmawiają o planach. Zapraszają teoretyków i praktyków, którzy pomagają im dowiedzieć się więcej o kwestiach, z jakimi stykają się w pracy. Uczestniczą w szkoleniach i warsztatach, ale także w wyjazdach integracyjnych, bo ludzie będą pracować solidnie i z pożytkiem dla innych, jeśli oprócz wspólnych ideałów połączy ich sympatia. Dlatego czymś normalnym są wyjścia na piwo, wieczory filmowe czy wspólne grillowanie, organizowane oddolnie i spontanicznie. Wyjazdy integracyjne, nawet na dwa dni, są ważnym momentem budowania albo odbudowywania grupy, bo dzięki przebywaniu ze sobą, rozmowom, posiłkom, spacerom, ogniskom albo karaoke nawiązują się owocujące później relacje.
Bez granic
– To jedna z ważniejszych powinności: jeśli jest możliwe, by zrobić cokolwiek dla wolności tych ludzi, powinniśmy to czynić. Misja Chrystusa polegała na wyzwalaniu z grzechu, zła do pewnego projektu życia. My, pamiętając dziś o naszych siostrach i braciach, uczestniczymy w Chrystusowej misji niesienia wolności. Dziękuję, że zechcieliście przyjść, pamiętać, modlić się – mówił ks. Mieczysław Puzewicz 20 maja. Siostry i bracia to Kubańczycy, a 20 maja – Dzień Solidarności z Kubą. Solidarność wolontariusze z Lublina okazują także bardziej bezpośrednio – jeżdżąc na wyspę i wspierając tamtejsze młodzieżowe środowiska działające przy Kościele katolickim.
Wrażliwość jest nie tylko całodobowa – ona także nie zna granic. Dlatego nie można odmówić pomocy uchodźcom przybywającym do Lublina i zagubionym w niezrozumiałej i często nieprzychylnej rzeczywistości. Dlatego także nie wolno zaniechać gestu solidarności względem rodzin ofiar masakry na Tiananmen. 4 czerwca wieczorem w Lublinie lał deszcz, ale skoro oni mogli tam przed dwudziestu laty umierać, to teraz ci młodzi musieli, w imię pamięci tamtych, wyjść na deptak. Deszcz był mało ważny. W końcu przestał padać i można było wypuścić w niebo dwadzieścia czerwonych lampionów.
W imię solidarności działa przy Centrum Duszpasterstwa Młodzieży grupa misyjna – w tym roku kolejni wolontariusze pojadą do Afryki, do dzieci w szkołach i slumsach. Inni pojadą do Gruzji, do ośrodków dla uchodźców wewnętrznych, których wcześniej wspierali finansowo, praktycznie od początku ostatniego konfliktu, zbierając dla nich pieniądze. Ten program to także przykład działania wymuszonego przez samo życie: natychmiastowa zbiórka, zajęcia w szkołach na temat Gruzji, wizyta szefowej gruzińskiej organizacji pozarządowej w Lublinie, wizyta młodych lublinian w Tbilisi i Gori… I na tym nie można poprzestać, bo w Gruzji z dnia na dzień nie zrobiło się lepiej i ta solidarność długo jeszcze będzie potrzebna.
Otwarcie na innych narodowościowo i wyznaniowo podopiecznych ma analogię w otwarciu na wolontariuszy. Nie muszą być katolikami. Nie muszą być wierzący. Muszą chcieć być dla drugiego człowieka.
To, co robię sam i do czego zapraszam innych, wynika z tego, że ja po prostu lubię ludzi. Nigdy nie planowałem robić czegoś niezwykłego – mówi ks. Puzewicz
Wolontariusz dzieli się tym, co ma: swoją obecnością, talentami, pasjami, swoim samochodem, gdy trzeba kogoś podwieźć, czasem pieniędzmi. Jeżeli je ma i naturalnie może i chce się nimi podzielić. Ale okazuje się, że swoimi pieniędzmi chce się dzielić wielu ludzi. Studenci z różnych wydziałów lubelskich uniwersytetów kupują na kiermaszach kubańskie korale, żeby wesprzeć ofiary huraganów na Kubie, albo ręcznie robione kartki, z których dochód pomaga zorganizować zajęcia dla dzieci w lubelskich zaniedbanych dzielnicach. Sponsorzy ofiarowują cukierki na Dzień Dziecka. Wierni kościoła Ducha Świętego kupują buty dla gruzińskich dzieci albo kawałek babki podczas kiermaszu ciast. Dyrekcja szkoły chętnie wypożycza siatkę maskującą na Noc z Afryką. Przechodnie na deptaku kupują losy na loterii w Dzień Walki z Trądem, albo prace wykonane w fantazyjnej technice przez jedną z dziewczyn z Ośrodka Szkolno-Wychowawczego w Podgłębokiem.
Ks. Puzewicz wie, że wolontariat to niezastąpiony środek wychowawczy. – Gdzie jeszcze cokolwiek robimy bezinteresownie? Jeśli cały system edukacji jest zorientowany na zdobywanie pozycji, punktów, dopiero gdzieś w tle jest wiedza, to gdzie młody człowiek może uczyć się całkowitej bezinteresowności? Piękno, prawda, dobro to wartości, których nie da się osiągnąć w wyścigu. Trzeba ich poszukiwać, otwierać się na nie. Wolontariat jest tu absolutnie niezastąpiony – przekonuje.
Z wolontariuszami również trzeba pracować. Temu służą spotkania i warsztaty, także regularne spotkania rady koordynatorów. Wolontariat działa w cyklu rocznym: nabór na uczelniach w październiku i marcu, dla juniorów z gimnazjum i liceum – od września. Do zaangażowania weń zapraszają plakaty, komunikaty w mediach, ogłoszenia na portalach internetowych związanych z miastem i życiem studenckim. Niezastąpioną metodą pozostaje poczta pantoflowa – najskuteczniej zapraszają ci, którzy sami przeżyli coś wartościowego. W wakacje działania trwają tam, gdzie jest to możliwe, wolontariusze pracujący z dziećmi starają się organizować dla nich wypoczynek w mieście lub poza nim. Czasu na zdobywanie doświadczeń, do których będzie się potem wracać i wypracowywać nowe rozwiązania, jest dość.
– Do jakiegoś stopnia rozwój zaangażowania w wolontariat to proces samoistny: jeśli w kimś ta struna się odezwie, to już dźwięczy – uważa ks. Puzewicz. – Ale myślę też, że pracować trzeba w ten sposób, by pokazywać szerszy kontekst problemów, z którymi się mierzymy. Czasami nasza konkretna służba nie rozwiąże jakiejś kwestii, natomiast potrzeba zabrać głos – tłumaczy. Modelowym przykładem była walka o ogrzewalnię dla bezdomnych. Przy Urzędzie Miasta powstała grupa ds. bezdomności, w której pracach uczestniczyli Jacek Wnuk, prezes Centrum Wolontariatu i ks. Puzewicz, byli tam też przedstawiciele miasta, MOPR, PKP, policji. Nikt nie chciał się przyznać do bezdomnych, byli niczyi. To ks. Mietek powiedział: oni są moi. Skoro zlikwidowano w mieście izbę wytrzeźwień, to potrzeba miejsca dla nietrzeźwych bezdomnych, których nie chcą noclegownie. W końcu kolej przekazała barak na ogrzewalnię, miasto dało budynek do użytkowania organizacji pozarządowej, wolontariusze robili swoje.
Na początku był dom
– Jako dziecko byłem wysyłany z mlekiem do sąsiadów, to była bardzo liczna rodzina. Myśmy tego mleka mieli trochę więcej, moim zadaniem było je zanieść. To dzielenie się było dla mnie oczywiste, nauczyła mnie tego mama – opowiada lubelski duszpasterz. Mama-sołtys podejmowała wiele ciekawych inicjatyw, które kiełkowały w rodzinnym domu księdza Mietka i uwewnętrzniały w nim przekonanie, że warto troszczyć się nie tylko o to, co moje, ale też o to, co na zewnątrz mnie.
– Wolontariatem nazwałbym też świadome uczestnictwo w życiu społecznym. Jeszcze w czasach komunistycznych była to działalność pozarządowa: roznoszenie ulotek, propagowanie biuletynów KOR pod koniec lat siedemdziesiątych. To była służba społeczna, chcieliśmy uświadamiać ludziom, że żyjemy w zakłamaniu. Ale coś, co okazało się rzeczywistym wolontariatem zaczęło się od spotkania z osobami niepełnosprawnymi, głównie ruchowo. Pierwsze zdarzenie, które pamiętam – dzisiaj przestrzegałbym wszystkich, by nie szli tą błędną drogą – to wyścigi wózków inwalidzkich. Kompletny idiotyzm, gdyby ktoś się przewrócił, to nie wyobrażam sobie skutków. Zdaje się, że nawet wygrałem ten wyścig… Później zaczęły się bardziej sensowne rzeczy, pierwsze grupy spotkaniowe, rozmowy, spektakle teatralne, przedstawienia kabaretowe, wakacje… Wreszcie wyjazdy do Lourdes z niepełnosprawnymi. W okresie stanu wojennego było to niełatwe zadanie, bo trzeba było zdobyć wszystkie wizy tranzytowe i niebagatelne środki finansowe na wyjazd. Szacuję, że udało się zawieźć do Lourdes ponad 200 osób. Dla wszystkich było to niezwykłe przeżycie – wspomina ks. Puzewicz.
Na co dzień ważny jest konkret, ale ten konkret ma swój fundament. Fundament przypomniał patron całego przedsięwzięcia, Jan Paweł II. Jego przykład nieodmiennie pociąga. W 1991 roku w Częstochowie wyraźnie postawił kwestię budowania cywilizacji miłości jako realne zadanie i misję. Wracał do tej idei, wyrażonej wcześniej przez Pawła VI, w ciągu całego pontyfikatu. W 2002 roku, podczas Światowego Dnia Młodzieży, ostatniego z tym papieżem, zostawił to zadanie młodym jak testament.
Cywilizacja miłości – spadek, legenda założycielska… Jej wizja prześwieca przez wszystkie działania, spotkania i akcje, przez rozmowy i odkrycia, przez codzienne zamieszanie, którego centrum mieści się przy Krakowskim Przedmieściu w Lublinie.
Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2009.