Bożena Szaynok nie podważa ani jednego faktu przywołanego przeze mnie w książce „Młyny Boże”. Ona postanowiła bronić bliskiej jej sercu wizji Kościoła.
Nie recenzuję recenzji z moich książek, ale przypadek dr hab. Bożeny Szaynok, prof. Uniwersytetu Wrocławskiego, jest inny. Jej konkluzja recenzencka wybiega poza merytoryczną ocenę i dotyka mnie osobiście. Nie mogę pozostawić tego bez odpowiedzi.
Chciałbym przede wszystkim podziękować Bożenie Szaynok, że zechciała zmieścić w jednej recenzji – opublikowanej w letnim numerze kwartalnika „Więź” – moje „Młyny Boże” i książkę Joanny Tokarskiej-Bakir „Pod klątwą”. Już samo to zestawienie jest dla mnie nobilitujące.
Autorka recenzji zapewnia wprawdzie, że zdaje sobie sprawę, iż omawiane książki należą do innych gatunków wypowiedzi, ale są to tylko deklaracje. Recenzentka czyta pamflet, jakim są „Młyny Boże”, jak solenną monografię o postawach Kościoła wobec Żydów i Zagłady. To zabawne nieporozumienie. Dlatego zapewne nie podoba się jej manifestacyjna fragmentaryczność mojego eseju, jego sarkazm i ironia, przewrotne metaforyzacje, stylistyczne i interpretacyjne prowokacje. Wszystko to jest dla niej jedynie dziwactwem, czasem – jak można sądzić – godnym politowania, czasem oburzającym.
Przypomina mi to reakcję belfra na wypracowanie ucznia kpiącego sobie ze szkolnej poprawności. Doskonale rozumiem, że mój sposób pisania może się Bożenie Szaynok nie podobać. Trudno. Musi jakoś z tym żyć. Szkoda tylko, że nie zastanowiła się, dlaczego „Młyny Boże” napisane są właśnie tak, a nie inaczej.
Recenzentka czyta pamflet, jakim są „Młyny Boże”, jak solenną monografię o postawach Kościoła wobec Żydów i Zagłady
Szaynok słusznie prostuje moją pomyłkę dotyczącą modlitwy za „perfidnych Żydów”. Z satysfakcją stwierdza, że pojawiała się ona nie podczas każdej mszy świętej, a jedynie w liturgii wielkopiątkowej. Tak, była w tej liturgii powtarzana przez setki, setki lat. Jakie to miało skutki dla formowania mentalności wiernych – to już recenzentkę nie interesuje.
Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego nie podważa ani jednego przywołanego przeze mnie faktu, nie kwestionuje ani jednego źródła, nie wchodzi w merytoryczną polemikę z żadnym z moich sądów czy interpretacji. Fragmenty, które na taką polemikę wyglądają, okazują się efektem nieporozumienia bądź nieuważnej lektury, jak kuriozalny zarzut, że „upraszczam” historię chrześcijaństwa w średniowieczu, sprowadzając ją do nawracania pogan – tak jakbym rzeczywiście pisał traktat o historii chrześcijaństwa.
Wydaje mi się, że Bożena Szaynok postanowiła bronić bliskiej jej sercu wizji Kościoła. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby jednocześnie nie sprawiała wrażenia, jakby jej poglądy były czymś oczywistym i naturalnym. To jest błędne przeświadczenie.
W konkluzji swojej recenzji autorka wyraża żal, że zmarnowałem swój czas na pisanie książki pełnej uproszczeń i obrazów nieprawdziwych. Zarzut pisania nieprawdy to bardzo mocne stwierdzenie. Szkoda, że nie zostało ono poparte rzetelnymi dowodami. Ale jak się można na recenzentkę denerwować, skoro tak troszczy się o mój czas. Dziękując za tę troskę, życzę pani Bożenie Szaynok, aby marnowała czas tak, jak ja go marnuję. Myślę, że dobrze na tym wyjdzie.
Odpowiedź Bożeny Szaynok – już wkrótce.
“Jakie to miało skutki dla formowania mentalności wiernych – to już recenzentkę nie interesuje.” – na jakiej podstawie formułuje Pan taki wniosek? Powtarza Pan w ten sposób właśnie to, co zarówno Recenzentka, jak i ja Panu zarzucamy, a co nie bardzo Pan chce przyjąć do wiadomości. Szkoda. Jest Pan niesprawiedliwy wobec Pani Szaynok i imputuje poglądy, których nie wyraziła. Podobnie czyni Pan, niestety, w swojej książce.