Stosunki polsko-ukraińskie są w kryzysie. Do głównego nurtu życia publicznego weszli nacjonaliści, co uruchomiło skrajnie negatywne emocje.
Politolog i były wiceminister spraw zagranicznych Paweł Kowal powiedział kiedyś, że nie można sprowadzać całej polskiej polityki wschodniej do polityki wobec Ukrainy. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Niemniej trudno też mówić o jakiejkolwiek polskiej polityce wschodniej, jeżeli nie będzie w niej miejsca dla Ukrainy. Ukraina – czy to się komuś podoba, czy nie – zajmuje miejsce centralne w kontekście bezpieczeństwa i stabilności regionu Europy wschodniej. Z tego też powodu ma kluczowe znaczenie dla Polski (znów niezależnie od tego, czy nasi politycy darzą swych ukraińskich partnerów sympatią).
Niestety, trudno oprzeć się wrażeniu, że rządzące naszym krajem Prawo i Sprawiedliwość zupełnie nie ma pomysłu na politykę wobec Kijowa. Stosunki polsko-ukraińskie znalazły się w kryzysie politycznym. Do głównego nurtu życia publicznego wpuszczono nacjonalistów, co uruchomiło skrajnie negatywne emocje – w internecie i nie tylko. Kapitał dobrych relacji zgromadzony w poprzednich latach wciąż istnieje, ale łatwo go roztrwonić.
W narracji politycznej obóz władzy bliższy jest skrajnym, nacjonalistycznym politykom niż spadkobiercom dzieła Jerzego Giedroycia
Bynajmniej nie twierdzę, że „cały PiS jest antyukraiński”, albo że „cały PiS jest ksenofobiczny”. Jak w każdej dużej partii, również w Prawie i Sprawiedliwości istnieją różne nurty. Tyle tylko, że „politykę ukraińską” zdaje się dominować to skrzydło partii, które jest Ukrainie i Ukraińcom nieprzyjazne. I bardzo trudno zauważyć jakiś wewnątrzpartyjny spór na ten temat, choć w przypadkach ekstremalnych (takich jak nowelizacja ustawy o IPN) pojawiają się głosy krytyczne z wnętrza obozu władzy.
Innymi słowy: w narracji politycznej obóz władzy bliższy jest skrajnym, nacjonalistycznym politykom – w Sejmie skupionym wokół klubu Kukiz’15 – niż spadkobiercom dzieła Jerzego Giedroycia. Na łamach „Więzi” jakiś czas temu pisałam, że wejście do parlamentu antyukraińskiej formacji, jaką jest Kukiz’15 – choć daje trybunę dla poglądów skrajnych (co samo w sobie nie jest przyjemne) – nie musi jednak być końcem racjonalnej polityki wobec Ukrainy[1]. Ale pod warunkiem, że główna partia rządząca nauczy się tego rodzaju poglądy, w interesie Polski, marginalizować.
Niestety, jak się wydaje, zwycięża (przynajmniej dotychczas) model, o którym Anglosasi mówią, że „ogon kręci psem” (jeżeli przyjąć za dobrą monetę deklaracje niektórych polityków PiS o ich chęci współpracy z Kijowem).
Ustawowa mina pod stosunkami polsko-ukraińskimi
Najbardziej spektakularnym przykładem sytuacji, kiedy ten „ogon kręcił psem” jest oczywiście nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej. Propozycje zapisów w kontekście ukraińskim przedłożył mały klub Kukiz’15[2]. Charakterystyczne, że znacząca część polityków obozu rządowego bez specjalnych wątpliwości przyjęła do procedowania powyższą poprawkę (przygotowaną, co ujawniła po jakimś czasie m.in. „Rzeczpospolita”, przez prof. Włodzimierza Osadczego, który znany jest z ostrej antyukraińskiej retoryki). Gdyby ta poprawka realnie weszła w życie – w istocie zablokowałaby na dobre relacje polsko-ukraińskie.
Fakt ten wydaje mi się charakterystyczny z dwóch powodów. Po pierwsze, skali zagrożenia wynikającej z nieprecyzyjnych – najdelikatniej mówiąc – zapisów nie zrozumieli zwolennicy współpracy polsko-ukraińskiej w szeregach partii rządzącej. Po drugie, zwolennicy nowelizacji w ławach PiS nie potrafili odpowiedzieć na pytania, jakie racje stały za ostateczną formą nowelizacji ustawy o IPN w części „ukraińskiej”[3]. A w nowelizacji zdumiewające było zrównanie zbrodni nacjonalistów ukraińskich ze zbrodniami III Rzeszy i ZSRR na ludności polskiej (które przecież diametralnie różniły się od siebie pod względem prawno-międzynarodowym). Zupełnie kuriozalne było wprowadzenie okresu 1925–1950 jako podlegającego penalizacji na mocy nowelizacji w wpisanie do ustawy terminu „Małopolska Wschodnia”.
Po nowelizacji ustawy o IPN z Izraelem podjęto rozmowy, Ukrainę zaś właściwie zignorowano
Charakterystyczna była też reakcja na skandal, który wybuchł po nowelizacji: z Izraelem podjęto rozmowy, podkreślano otwartość obozu rządowego na wrażliwość żydowską w odniesieniu do historii Holokaustu; Ukrainę zaś właściwie zignorowano. Nawet jeżeli przyjąć, że nowelizacja ustawy o IPN była rodzajem odpowiedzi na jedną z ustaw dekomunizacyjnych przyjętych przez Radę Najwyższą Ukrainy wiosną 2015 r. (zgodnie z nią m.in. OUN-UPA zostały uznane za organizacje narodowo-wyzwoleńcze, a kwestionowanie tego faktu podlega penalizacji), to, niestety, polski parlament wygrał wyścig w konkurencji niemądrej aktywności legislacyjnej. Nie mówiąc już o tym, że przyjęcie tej nowelizacji podważyło wcześniejsze polskie postulaty o zmianę ustawy ukraińskiej.
[1] Zob. B. Berdychowska, „Zanim nastąpi polsko-ukraiński koniec świata”, „Więź” 2016, nr 4.
[2] Treść „ukraińskiego” artykułu brzmi następująco: „Zbrodniami ukraińskich nacjonalistów i członków ukraińskich formacji kolaborujących z Trzecią Rzeszą Niemiecką, w rozumieniu ustawy, są czyny popełnione przez ukraińskich nacjonalistów w latach 1925-1950, polegające na stosowaniu przemocy, terroru lub innych form naruszenia praw człowieka wobec jednostek lub grup ludności. Zbrodnią ukraińskich nacjonalistów i członków ukraińskich formacji kolaborujących z Trzecią Rzeszą Niemiecką jest również udział w eksterminacji ludności żydowskiej oraz ludobójstwie na obywatelach II Rzeczypospolitej na terenach Wołynia i Małopolski Wschodniej”.
[3] Szczegóły „ukraińskiej” części nowelizacji ustawy o IPN na bieżąco komentowali w serwisie internetowym Wiez.pl: Ola Hnatiuk („Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”, 4 lutego 2018 r.) i Paweł Kowal („Nie można traktować na równi zbrodni nazistowskich, sowieckich i ukraińskich”, 8 lutego 2018 r.).
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2018.