Zima 2024, nr 4

Zamów

H – jak hostes

Michał Zioło OCSO. Fot. Jakub Szymczuk/Gość Niedzielny

Podziwiałem ich za te pół kroku przede mną: pojawiam się gdzieś, desantuję, spuszczam, ląduję, a oni już tu byli. Dzielni, bez cienia wątpliwości, bo musieli udźwignąć nie tylko obcość odwiedzanych krain, ale i późniejszą obcość wśród swoich.

Żyli dawno temu, a ja podziwiałem ich zaradność, przedsiębiorczość i ciekawość – ten popęd rasowych podróżników, popęd osobny, jak wykłada Kołakowski, do innych niesprowadzalny przez swoją bezinteresowność. Podziwiałem ich za te pół kroku przede mną: pojawiam się gdzieś, desantuję, spuszczam, ląduję, a oni już tu byli. Dzielni, bez cienia wątpliwości, bo musieli udźwignąć nie tylko obcość odwiedzanych krain, ale i późniejszą obcość wśród swoich – wyzywających ich od Niemców lub, co gorsza, od Francuzów, którzy, jak podaje definicja rasowa Bartka Zwycięzcy, są Niemcami o zabójczo zmodyfikowanym genie podłości. Jednym słowem to psiajuchy.

Najmniej nacierpiał się pradziad Maliborski w Ameryce. Choć tu i tam przyciskany sakramentalnym „How do you spell your name”, to tylko przez chwilę dane mu było doświadczyć w praktyce nostalgicznych – jak je później nazwał Barańczak – „przedrostków wyłączenia i wykluczenia” „e” i „ex” w słowach emigration, exile, expatriation. Szeptana kronika domowa wspominała półgębkiem, że został przez kogoś zastrzelony.

O wiele lepiej w pojedynkach radził sobie drugi pradziad, Andrzej, który po znajomości dostał się do jednej ze sztuk Pawła Huellego. Spławiał do Gdańska sosny i zboże, modlił się żarliwie w gdańskich kościołach, ze strachu przed żoną pił umiarkowanie w tamtejszych karczmach. Potem wracał z tej zagranicy na piechotę do Sandomierza, niosąc przy pasie trzos, a na ramieniu drygawkę – dębowe niby wiosło, czy raczej drąg do kierowania tratwą. Napadnięty w drodze przez leśnego zbója zadał mu tą kopią cios „nieodwołalnie śmiertelny”, jak – z wątpliwą językową elegancją – nie omieszkała nadmieniać przy świątecznych okazjach dumna z praszczura kronika domowa.

Michał – syn Andrzeja „Niemca” – został porwany przez wir naszego Drang nach Westen, podobno wprost proporcjonalnego do Drang nach Osten, i wyrzucony niczym Jonasz dopiero w okolicach Compiègne, gdzie ciężko pracował, nie mając już wieczorami głowy i sił do realizacji wytycznych deputowanego Charlesa Lamberta z roku 1927, dotyczących renovation de la race française przez obcokrajowców.

Razem z Michałem pracowało przed II wojną światową we Francji pół miliona Polaków, w samych kopalniach Nordu było ich 43 tysiące. Pożądani początkowo przez władze francuskie ze względu na mięśnie, kolor i wyznanie, w późniejszych raportach przedstawiani są jednak z dominującą nutą goryczy: nie chcą uczyć się francuskiego, trzymają się z dala od francuskich sąsiadów, w zamieszkiwanych okolicach bez opamiętania stawiają krzyże i figurki świętych, żądają dwóch dodatkowych dni świątecznych! Kiedy więc nadciąga Wielki Kryzys, z dnia na dzień do Polski zostaje ich odesłanych 140 tysięcy.

Kim byli ci wszyscy czterej dla mieszkańców krain, do których zagonił ich los ? Barbarzyńcami – obcymi, na których czeka się jak na wybawienie, bo rozwiążą nierozwiązywalne?

W tym czasie ojciec mojej matki, Wojciech, próbuje opowiadać o ciężkiej rosyjskiej niewoli, która była karą za jego niemrawą austro-węgierską wojaczkę, ale też i wielkim odkryciem innego świata. Jego dzieci słuchają o przejmującym zimnie, ogromnych rosyjskich lasach, łapaniu wilków. Przekaz o wilkach, według mojej matki, podejrzanie zalatywał Karolem Mayem, ale dla mnie dziadek był kimś w rodzaju Sat–Okha (polskiego Indianina).

Kim byli ci wszyscy czterej dla mieszkańców krain, do których zagonił ich los ? Barbarzyńcami – obcymi, na których czeka się jak na wybawienie, bo rozwiążą nierozwiązywalne, zdejmą z ramion jakiegoś stetryczałego senatu ciążącą odpowiedzialność? A może byli obcymi, którzy z cierpliwą determinacją drapieżnika warują już u wrót, bram, pod murami miasta, na redzie portu z jedynym pragnieniem, żeby wedrzeć się do schludnych kuchni, spiżarni, piwnicy, do szerokiego małżeńskiego łoża, podbić, przejąć, zepsuć, splugawić i nawet miejscowe psy na zawsze oduczyć machania ogonem? A może byli kompanami tych cichych, knujących, wiecznie nieszczęśliwych, zmieszanych już z miejscowymi, ale niewstrząśniętych mądrością panujących tu praw i nakazów; kompanami tych, co gwałcą, zabijają, gdy nadarza się okazja i bez okazji, gotują śmierdzące potrawy i chodzą w strojach wzbudzających estetyczny popłoch?

Wesprzyj Więź

Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2018.

KUP „WIĘŹ” w wersji papierowej lub elektronicznej!

Więź, lato 2018

Kwartalnik WIĘŹ, nr 2/2018

Podziel się

Wiadomość