Absolwent gardził robotnikiem, robotnik absolwentem, choć często przecież jeden bywał drugim, zwłaszcza pracując na emigracji. Tak jakby pozytywne uczucia wobec drugiego człowieka groziły nadkruszeniem ego.
„Trzeba umieć sobie radzić” – głosił tytuł poradnika-vademecum dla nastolatków, który znał niemal każdy mój rówieśnik; książeczka uczyła, jak gotować, dbać o kwiatki i łatać, ale tytułową zasadę zaprojektowano wówczas na wszelkie dziedziny życia. Nawet ci, którzy mieli ustawicznego pecha albo po prostu potykali się na kłodach rzucanych przez nieprzyjazny system, nie przestawali w nią do końca wierzyć.
Tymczasem wystarczyło urodzić się kilka lat wcześniej niż ja, żeby zupełnie inaczej definiować swoje doświadczenie. „Generacja Nic” Kuby Wandachowicza ukazała się w roku 2002, czyli jeszcze w czasach web 1.0 i dyskusja na jej temat siłą rzeczy toczyła się nieco wolniej, w tempie analogowym. Wandachowicz, wówczas 27-latek, wyrażał rozgoryczenie faktem, że „obietnica, którą czuło się w powietrzu”, gdy zdawał na studia, okazała się mirażem, krótkotrwałą szansą dla nieco starszych szczęściarzy. Jego rówieśnicy musieli porzucać ambicje i cieszyć się minimalnym zarobkiem w jakiejkolwiek pracy.
„Znajoma nauczycielka straciła pracę, ale zrobiła kurs zawiadowcy ruchu lotniczego, widzisz, wszystko można” – entuzjazmował się ktoś dorosły w mojej obecności
Byłam wtedy uczennicą szkoły średniej. „Klan” życiorysami bohaterów opowiadał o kryzysie i szybującym bezrobociu, wysyłając jednego z bohaterów, typowego yuppie-bankowca, do pracy w sklepie. Cieszyłam się wtedy pierwszą dorywczą pracą i tym, że jednak nie musiałam zdawać matury z matmy, a w „generację nic” nie dowierzałam do końca; wierzyłam, że „trzeba umieć sobie radzić” i że ja sobie na pewno poradzę. Wierzyli w to również nauczyciele, choć szans dla nas upatrywali, wprost lub półsłówkami, za granicą. „Znajoma nauczycielka straciła pracę, ale zrobiła kurs zawiadowcy ruchu lotniczego, widzisz, wszystko można” – entuzjazmował się ktoś dorosły w mojej obecności, jakby naprawdę był przekonany, że zawsze można zrzucić skórę, zostawić na drzwiach tabliczkę „Gone to Texas”, zacząć nowe życie jeszcze raz i jeszcze.
Gra w cykora
W 2006 roku ukazał się tekst „Pokolenie 1200 brutto” innego Kuby, Żulczyka, nieco przeoczony w chwili publikacji. Dzisiaj, kiedy już powszechniejszy jest sąd, że – jak głosiło pewne graffiti – „przemoc to żyć za 1200 złotych”, byłby manifestem typowym, głosem jakich wiele. Wówczas artykuł Żulczyka wywołał reakcje, które zazwyczaj spotykają proroków we własnym kraju – niechęć i lekceważenie. „Widać jest pierdołą i tyle”, „jak się skończyło takie studia, to nie ma się co dziwić”, „wystarczy chcieć”, komentowali w sieci trochę starsi albo przeciwnie, młodzi milionerzy in spe.
Takie komentarze wtedy nikogo nie dziwiły. To pokolenie wychowane w duchu „trzeba umieć sobie radzić”, w kulturze sarkazmu i gruboskórności – na South Parku, forach online, gdzie aktywność polegała na nieskończonej „grze w cykora” (kto pierwszy się obrazi pod gradem wyzwisk i nie zripostuje, przegrywa), przekonaniu, że trzeba dbać o swój interes i rozpychać się łokciami. Absolwent gardził robotnikiem, robotnik absolwentem, choć często przecież jeden bywał drugim, zwłaszcza pracując na emigracji. Tak jakby pozytywne uczucia wobec drugiego człowieka groziły nadkruszeniem ego. Jakieś echa, na szczęście słabnące, takich postaw widzę jeszcze w świecie Youtube czy w internetowych dyskusjach politycznych, gdzie przeciwnika trzeba „zaorać”, choć zasady gry w cykora zaczynają ulegać zmianie: coraz częściej wygrywa teraz ten, kto pierwszy się obrazi.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2018.