Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, za siedmioma rzekami, był sobie kraj zwany Rzeczpospolitą Czarnopiórską.
Długo by można opowiadać o jego dziejach; zwłaszcza wiele dni zajęłoby wyjaśnianie, jak to się stało, że w odróżnieniu od wszystkich baśniowych państw Czarnopiórami nie rządził król, ale całkiem niebaśniowy parlament. Na domiar złego istniały co najmniej trzy szkoły historyczne, których wersje należałoby tu lojalnie streścić: jedna twierdziła, że kiedyś, owszem, władzę sprawował dobry król, ale niestety umarł bezpotomnie; druga – że król był wyjątkowym łajdakiem i szczęśliwie bezpotomnie umarł; trzecia wreszcie – że król nie był ani dobry, ani zły, i nawet miał kilkoro dzieci, ale te nie interesowały się polityką i ostatecznie tak jakoś wyszło. Zostawiam tę kwestię, choć zdaję sobie sprawę, że specjaliści od dziejów Rzeczypospolitej Czarnopiórskiej nigdy mi tego nie darują.
Dla mojej opowieści ważniejsze jest co innego: mianowicie całą północ kraju zajmowała nieprzebyta puszcza, tak gęsta i bezludna, że nie było do końca pewne, gdzie dokładnie przebiega granica państwa. Cały ten region nazywano Ubidrą, co jedni wywodzili od tego, że wędrowcom, którzy by chcieli go przemierzyć, wcześniej odmówią posłuszeństwa biodra; inni upierali się, że niegdyś skrócono w ten sposób niepokojące określenie Ubi dracones; gdy jeszcze inni kojarzyli nazwę z czasownikiem „ubrdać”. Tak czy tak, nikt dokładnie Ubidry nie zbadał i na mapach stanowiła ona białą, a właściwie zieloną plamę. Plama ta oddawała zresztą dość dokładnie obraz, który malował się przed oczami czarnopiórzan, którzy z najwyższych wież stolicy kierowali swój wzrok na północ. Po horyzont widzieli oni bezkresne morze zieleni, w którym tu i ówdzie coś dymiło…
Mówiło się niekiedy, że w Ubidrze żyją po prostu smoki
Możliwe, że były to jakieś lokalne pożary, mikroskopijne wulkany albo ogniska, rozpalane przez nieujętych spisem powszechnym obywateli kraju, gdyby jacyś – wbrew przekonaniu Urzędu Podatkowego – jednak w Ubidrze mieszkali. Jeśli tak, musieliby jednak być nomadami, bo owe dymy za każdym razem pojawiały się w rozmaitych miejscach puszczy.
Powiedzmy otwarcie: istniało jeszcze jedno wyjaśnienie. Otóż mówiło się niekiedy, że w Ubidrze żyją po prostu smoki.
Wspominam o tym z wahaniem, naraziłem się już bowiem specjalistom od dziejów kraju, o którym mówię, nie poświęcając we wstępie przynajmniej stu akapitów na zrelacjonowanie historii transformacji królestwa w republikę. Teraz podpadam niemałemu gronu oświeconych czarnopiórzan, którzy byli absolutnie przekonani, że smoków jako takich nie ma w ogóle. Ironiczne pytanie: „co ty, w smoki wierzysz?” niosło w konsekwencji śmierć towarzyską; potraktowany w ten sposób musiał albo gorliwie zaprzeczyć i przez jakiś czas ostentacyjnie wyśmiewać smoczyzm jako światopogląd, albo pogodzić się z infamią, a raczej z całkowitym zapomnieniem o jego osobie. Co do mnie, nie mam wątpliwości, że nie mogę już liczyć na tłumaczenie żadnego mojego tekstu na czarnopiórski. Co prawda – wspomniana niechęć Oświeconych do słowa na „s” nie odgrywa dziś decydującej roli… Ale o tym później.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, lato 2018.