Wielu obruszyłoby się, słysząc, że katoliccy rodzice akceptują orientację homoseksualną swego syna. Kiedy jednak mam wybierać pomiędzy miłością do własnego dziecka a przerażeniem i zgorszeniem, to bez wahania wybieram miłość rodzicielską.
Minęło już ponad pięć lat od czasu, kiedy urwała się nasza intensywna korespondencja. Pomyślałem, że warto zastanowić się, co w naszym myśleniu na temat osób homoseksualnych zmieniło się, a co pozostaje niewzruszone.
Oczywiście dla mnie sednem problemu pozostaje zawsze życie mojego syna i jego pozycja w społeczeństwie, a dokładniej, rzutowanie orientacji seksualnej na jego prawa, postępowanie, wyznawane zasady i poglądy.
To, co widzę w postępowaniu Marcina, uspokaja mnie. A widzę całkowite zaakceptowanie zaistniałego stanu rzeczy. Nie ma w nim walki z samym sobą i z tym, co osoby trzecie piętnują z zasady i bez wnikania w szczegóły. Można by krótko podsumować jego filozofię powiedzeniem: jestem, jaki jestem. On to mówi z głębokim przekonaniem, że ten stan jest naturalny i żyje w zgodzie z nim.
Muszę Ci powiedzieć, że dla mnie i mojej żony to ogromnie ważne – ta jego akceptacja samego siebie. Nie ma już znaczenia nasz ból spowodowany takim definiowaniem siebie przez syna, czy naszymi rodzicielskimi oczekiwaniami.
Nie mam prawa – nikt nie ma prawa! – narzucać komukolwiek, bez względu na jego orientację seksualną, określonych form życia intymnego
Niejednokrotnie słyszałem od syna o kłopotach jego kolegów o podobnej orientacji, którzy przechodzą okresy głębokiej depresji i wewnętrzne „piekło na ziemi”, nie znajdując jednoznacznego oparcia ani w życiu, ani w swojej psychice.
Podejrzewam, że wielu moich znajomych i liczne rzesze nieznajomych obruszyłoby się, słysząc, że oto katoliccy rodzice akceptują orientację homoseksualną swego syna. Mógłbym im odpowiedzieć jedynie, że kiedy mam wybierać pomiędzy miłością do własnego dziecka, mądrego, dobrego, kochającego rodziców, a przerażeniem, zgorszeniem, tymi wszystkimi negatywnymi odczuciami, jakie przeżywają „inni”, to bez wahania wybieram miłość rodzicielską. Moja miłość ojcowska nie stawia warunków. Zachowania intymne, z jakimi kojarzona jest orientacja homoseksualna, zapewne mają miejsce w jego życiu, ale przecież także w moim życiu istnieją przeróżne zachowania, postępki, nawyki i przyzwyczajenia, które nie mieszczą się w normach społecznych i z którymi nigdy nie obnosiłem się publicznie, a których z perspektywy czasu nie akceptuję.
Nie mam prawa – nikt nie ma prawa! – narzucać komukolwiek, bez względu na jego orientację seksualną, określonych form życia intymnego, dlatego też nie chcę poruszać tego tematu w odniesieniu do mego syna.
Fakt współżycia intymnego osób tej samej płci oczywiście dla mnie jako praktykującego katolika jest problemem, ale w relacjach z synem nie stawiam sprawy na ostrzu noża, nie rozważam jej w kategoriach „być albo nie być”.
Nasz syn jest teraz w wieku, kiedy jego rówieśnicy zawierają związki małżeńskie. To trudny dla nas okres. Radość ze szczęścia młodych ludzi, przyjaciół syna, których znamy, miesza się z głęboko skrytym smutkiem, że nas to nie spotka, że nawet jeśli Marcin całe życie przeżyje w trwałym związku ze swoim partnerem, to przecież nie pozostawią po sobie potomstwa. Myślę, że to jeden z bólów, które wpisane są w życie osób homoseksualnych i ich rodziców. Takie dodatkowe naznaczenie, nie z własnej winy.
Marcin od kilku lat mieszka z przyjacielem, którego znamy i bardzo lubimy. Kilkakrotnie z radością przyjęliśmy wieść, że nasz syn razem ze swoim partnerem zostali zaproszeni na ślub znajomej czy znajomego. To swoisty znak czasu, pokazujący zupełnie inne spojrzenie młodego pokolenia na sprawę orientacji seksualnej. Inność seksualna nie stanowi dla tych młodych ludzi problemu, jest szanowana, co wypływa z szacunku dla osoby ludzkiej. Powiem więcej, byłem wręcz dumny, kiedy nasz syn z partnerem zostali zaproszeni na ślub koleżanki, pochodzącej z wyjątkowo szanowanej rodziny, z zasadami i ustalonymi normami wartości. Okazuje się, że linie podziału, jeśli chodzi o stosunek do związków homoseksualnych, przebiegają w naszym społeczeństwie w przedziwny sposób. Często ze strony osób obcych albo dalekich, tam, gdzie spodziewałbym się raczej odrzucenia z powodu Marcina, spotyka mnie postawa braterstwa, a bywa też odwrotnie – ostracyzm spotyka mnie ze strony osób bardzo bliskich.
Tak sobie myślę: a może zajadli przeciwnicy samego istnienia zjawiska homoseksualizmu, gromiący każdy jego widoczny ślad, mają jakiś problem ze sobą? Dlaczego oni tak krzyczą? Dlaczego znieważają innych i żądają wręcz, by nie poruszać tego tematu? Przez te wszystkie lata, śledząc zachowania polityków, przedstawicieli Kościoła i to, co pisze się na ten temat, wyłapuję wszelkie próby opisania zjawiska i usytuowania go w społeczeństwie. Czy coś się tutaj zmienia? Otóż mam wrażenie, że najmniej zmienia się podejście Kościoła. Z przykrością stwierdzam, że z tej strony ani mój syn nie otrzymuje wsparcia, ani ja, jako jego rodzic. Od wielu lat uczestniczę w comiesięcznych prelekcjach organizowanych przez mego diecezjalnego biskupa, człowieka ogromnej wiedzy, o nietuzinkowym umyśle. Na tych spotkaniach była już mowa o atomach, o rozbiciu jądra, o czarnych dziurach, o Kancie, Cyceronie, Nietzschem i Bóg jeden wie, o czym jeszcze! Były prelekcje z tak wysoko ustawioną poprzeczką intelektualną, że po ich zakończeniu na sali zostawali jedynie prelegent i ksiądz biskup. Ale o homoseksualizmie nigdy ani słowa! Chodzę niewzruszenie do kościoła co niedziela, a często także kilka razy w tygodniu wstępuję na poranną mszę, idąc do pracy – i nic, nie słyszę nic! Tu jest prawdziwa „czarna dziura”.
To, co czuję, to nie jest ból. Ja już po prostu niczego się nie spodziewam. Jestem jak żona alkoholika, bita co dnia przez powracającego z pracy pijanego męża – wiem, co będzie, a czego nie będzie. Nic się nie zmienia od lat.
Powiesz, że mam pretensje do Kościoła? Tak, ale tylko teraz, na kartce, kiedy wymieniamy poglądy, wrażenia. Poza tym wzruszenie ramionami i machnięcie ręką. Są we mnie jakby dwie osoby. Jedna to ja zaangażowany w życie parafii i diecezji, działający ponad przeciętność, cieszący się sukcesami lokalnego Kościoła, czujący się w nim jak w Rodzinie. A druga – to ja głęboko krytyczny wobec słów wypowiadanych z ambony, zszokowany omijaniem tak ważnego tematu w życiu kościelnej wspólnoty i jakże często zrozpaczony niewybrednymi wypowiedziami wielu ludzi Kościoła na temat osób homoseksualnych. Ta druga osoba we mnie, zdarza się, mruczy pod nosem niewybredne epitety, ale najczęściej bezradnie załamuje ręce.
Czarku, przeczytaj SMS-a, którego niedawno dostałem od Marcina, po kolejnej jego wizycie w rodzinnym domu, z lotniska, kiedy czekał na samolot do Warszawy: „Czy wiesz, że Cię kocham? Wiele osób zazdrości mi Taty. I słusznie. Czekam na odlot, za piętnaście minut. Buźka”.
Zastanawiam się, jak to zrobić, aby nigdy nie wykasować tego SMS-a z pamięci telefonu. Dobrze wiesz, że to nie przyszło samo z siebie! Tę naszą relację budowałem bardziej „po” niż „przed” ujawnieniem się problemu. Teraz podczas każdej rozmowy telefonicznej z Marcinem proszę, aby serdecznie pozdrowił swego przyjaciela, dopytuję się na bieżąco o informacje o nim, o jego troskach i sukcesach. Traktuję go jak drugiego syna – bo jest tego wart, ze wszech miar.
To nie przyszło samo przez się. Pamiętam, jak wyglądały wizyty Marcina w domu jeszcze nie tak dawno, dwa-trzy lata temu. „Siłowaliśmy się”. Prowokował mnie wzrokiem, irytującym zachowaniem, niby poprawnym, ale podszczypującym. Jakby chciał, żebym był dla niego oschły i odrzucający, tak jak kiedyś. Jakby chciał mnie sprowokować, żebym zachował się wobec niego w sposób drwiący, poniżający. Było to dla mnie bardzo trudne doświadczenie, bolesne. Dzięki Bogu, spokojnie obserwowałem te jego zachowania, uważnie „czytałem go”, starając się być w każdej chwili „w dialogu”. Jeśli wyrażałem dezaprobatę dla konkretnego zachowania, to robiłem to zwięźle i z powagą, bez zbędnego moralizowania, i szybko odchodziłem, aby nie ciągnąć sporu. Jakież musiało być w nim ogromne napięcie i brak pewności siebie, i pragnienie mojej akceptacji, skoro posuwał się do takich zachowań! Chcesz wiedzieć, jak to wyglądało? Na przykład siedzimy sobie przy stole w kuchni, a on, mając 28 lat, szczerzy zęby, robi głupkowate miny jak małe dziecko, po czym patrzy mi prosto w oczy i czeka na moją reakcję. Jak łatwo mogłem wtedy popsuć wszystko, na długo, może na zawsze? W rzeczywistości te jego prowokacyjne wygłupy to było wykrzyczane w przedziwny sposób dramatyczne pytanie: „Kochasz mnie czy nie!?”. Odpowiadam zawsze tak samo: KOCHAM!!!
Uznaliśmy kiedyś z żoną, że w granicach wszystkiego, co można określić jako dobroć i miłość, nasz stosunek do syna i jego postępowania będzie niezmienny: najczulszy z możliwych. Nie poprawny, nie! To byłoby o wiele za mało!
Jeśli troska o dorosłe dzieci i niepokój o ich codzienność są naturalnym odczuciem w „normalnej” rodzinie, to rodzice dzieci homoseksualnych przeżywają zwielokrotniony stres. Zawsze z niepokojem czytam maile od syna czy słucham jego wypowiedzi, kiedy przedstawia publicznie swoją ocenę wydarzeń. Kiedy to czyni w Internecie, gdzie jest łatwo identyfikowalny, boję się o niego podwójnie. Zdarzające się ataki słowne i pobicia osób tej orientacji przerażają nas. Żyjemy w ciągłym niepokoju, czy czasem nie spotka to kiedyś naszego dziecka. Nietolerancja wyrażająca się w przemocy i nienawiści to bodaj najgorszy przejaw braku szacunku dla osoby ludzkiej.
Ilekroć nasz syn zaczynał pracę w nowej firmie, z napięciem oczekiwaliśmy, jak ułożą się jego stosunki ze współpracownikami, jaka będzie ich reakcja, jeśli dowiedzą się o jego orientacji. Ale na tym polu nie zdarzyło się nigdy nic godnego napiętnowania. Owszem, były reakcje zaskoczenia lub zdziwienia, ale wyrażane lakonicznie. Marcin dobrą pracą i koleżeńską postawą szybko zdobywa zaufanie innych i jest akceptowany. Myślę, że mało jest osób homoseksualnych, którym zależy na obnoszeniu się ze swoją orientacją. Nasz syn podkreśla w rozmowach z nami, że pragnie być po prostu obywatelem na takich samych prawach jak każdy inny. Chodzi jednak o prawa podstawowe, w tym możliwość zawierania związków partnerskich, po to, aby móc korzystać z naturalnych uprawnień w życiu codziennym. Syn od wielu lat wynajmuje pokój, co roku idą na to ogromne pieniądze. Podobne sumy wydaje jego partner. Gdyby ich związek miał ramy prawne, mogliby uzyskać kredyt i kupić mieszkanie. Mogliby wspólnie zbudować coś trwałego.
Kiedy wyrażam taką opinię, to od razu wyobrażam sobie dezaprobatę wielu sióstr i braci w wierze: jak katolik może być za związkami partnerskimi? Właśnie tak! Może być! Nie tylko z racjonalnych powodów, ze względu na konstytucyjną zasadę równości wszystkich obywateli wobec prawa. Nie tylko z troski rodzicielskiej o stabilizację bytową mojego dziecka. Także dlatego, że nie widzę innego rozwiązania!
Zapytam wprost: co powinien zrobić katolicki ojciec? Wykląć swoje dziecko? Zerwać z nim wszelkie kontakty? Zaprzeć się ojcostwa?
Już dawno, kilka lat temu, porzuciłem wszelkie złudne nadzieje, które towarzyszyły mi z początku – że z tym można „coś zrobić”: zmienić, „wyprostować”, odczarować. Tak, teraz już wiem z całkowitą pewnością, że nie można zmienić orientacji seksualnej w żaden prosty sposób, a już w żadnym wypadku na drodze nakazu! Nie można od nikogo wymagać zmiany orientacji, nie wolno wywierać jakiejkolwiek presji w tym kierunku! Przecież gdyby to było możliwe, osiągalne w prosty sposób, to w naszej skomercjalizowanej cywilizacji już dawno kwitłby biznes specjalistów „przenicowujących” ludzi w tę czy inną stronę.
Ciągle przecieram oczy ze zdumienia, kiedy słyszę wartko płynące z ust katolickich mentorów hasło: „trzeba ich leczyć”… Tak niewiele, zdawałoby się, potrzeba wyobraźni i pokory wobec rzeczywistości, aby przyznać, że jednak – nie można. Niektórzy nie są w stanie strawić tego faktu. Najchętniej osobom homoseksualnym nakazaliby nieistnienie. Czy chrześcijański nakaz miłości bliźniego ma jakąkolwiek szansę przebić się do świadomości tych ludzi? I gdzie w tym wszystkim jest mój Kościół?!
Fragment książki pod redakcją Cezarego Gawrysia i Katarzyny Jabłońskiej „Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2013
Szczepanie, Przyjacielu, jestem dumny i szczęśliwy, że zamiast samemu się wymądrzać, po prostu w naszej książce oddałem Tobie głos. Twemu świadectwu – ojca i katolika – nie da się zaprzeczyć! Pozdrawiam Rodziców wspaniałego Syna, pozdrawiam Marcina i jego Przyjaciela.
Czy my przypadkiem nie za bardzo zostajemy „włączeni” w akceptowanie sytuacji przedstawionej w cytowanym
fragmencie??
Serio powinienem przyjąć, że miłość ojcowska/rodzicielska jest bezwarunkowa??
Kochać kogoś, nie oznacza akceptować wszystkiego co robi…z wyjaśnieniem, bo on już taki jest…
SYN pozostanie moim synem do końca życia – ale akceptacja jego życia i….grzechu… NIGDY!!
Zamieszkiwanie z innym mężczyzną, jego relacje z nim… i moje zadowolenie z tego faktu – no nie, niestety w moim przypadku NIGDY.
Jezus powiedział, mówcie TAK, TAK – NIE, NIE…i tylko tyle…