Jesień 2024, nr 3

Zamów

Kościół na wiejskich peryferiach

Boże Ciało 8 czerwca 2015 r. w Łowiczu . Fot. Mariusz Cieszewski / MSZ

Kryzys naszego Kościoła ujawni się najszybciej… na wsi i w małych miasteczkach. Wieś, która była ostoją ludowego katolicyzmu, może się stać jego cmentarzem.

Blogerzy i publicyści religijni rzadko pomieszkują na wsi. Widzą Kościół raczej z perspektywy Warszawy, Krakowa, no może Opola. Reagują na problemy zajmujące świat, komentują referendum w Irlandii, nowy gest Franciszka, wydarzenia relacjonowane w mediach, wypowiedzi rzecznika prasowego tej czy innej instytucji. Może nawet nam się wydawać, że tak właśnie wygląda kościelny świat: taki Kościół mediów i wielkich miast.

Ale jest także Kościół, który żyje na peryferiach: w małych, wiejskich parafiach, często składających się z kilku świątyń powierzonych jednemu księdzu. Niestety wielu z nas – zajętych „ważnymi problemami” Kościoła – zupełnie nie dostrzega tego, jak słaba jest kondycja tych właśnie wspólnot. A, moim zdaniem, to właśnie tam kryzys Kościoła ujawni się najszybciej.

Ksiądz bezradny

Jak to może wyglądać z perspektywy duszpasterza? Pozostawiony bez wsparcia – niejeden ksiądz poczuje się wobec tej sytuacji bezradny. Cztery Msze z rzędu, każda w innej wsi, w sobotę wieczór jeszcze jedna albo może i dwie. Torba z winem, wodą, hostiami, komunikantami, zeszytem do intencji, ogłoszeniami na kartce. I obowiązkowy przydział gazet: „Gość Niedzielny” i „Niedziela” z diecezjalnymi dodatkami.

Na Mszy w cmentarnej kaplicy bez stałego Sanctissimum – 18 osób. Nie jest źle, nawet jest dwóch ministrantów, jeden z nich przeczyta lekcje, ale: „Ksiądz zaśpiewa psalm czy recytować?”. Średnia wieku około 60 lat, dominują siwe albo łyse głowy. Jedno młode małżeństwo, dwoje dzieci w wieku szkolnym. Są, bo trzeba po Mszy podpisać indeks. Pewno przygotowują się do bierzmowania.

Zapraszam dziewczynki do sypania kwiatków. Spoglądam na kościół. Nie widzę żadnej. Ile osób pójdzie za baldachimem, a ile przed? Kilka? Kilkanaście?

W ogłoszeniach czytam, że w przyszłą niedzielę zmiana tajemnic różańcowych. Pytam się, ile mają róż. „Dwie” – pada odpowiedź, ale zaraz słyszę uzupełnienia: że w jednej już nie mówią tajemnic światła, a w drugiej prawie każda z kobiet mówi już „po dwie tajemniczki”. „Starzy umierają, młodych nie ma” – słyszę skargę wypowiedzianą z rezygnacją w głosie. Na kolejnej Mszy ogłaszam program na Boże Ciało. Proboszczowi przyjdzie znów odprawić cztery Msze i poprowadzić dwie procesje do czterech ołtarzy.  Zapraszam dziewczynki do sypania kwiatków. Spoglądam na kościół. Nie widzę żadnej. Ile osób pójdzie za baldachimem, a ile przed? Kilka? Kilkanaście?

Tak może wyglądać relacja z niejednej wiejskiej parafii gdzieś na tzw. Ziemiach Odzyskanych, gdzie już prawie nie ma wsi rolniczych – te bliżej wielkich miast stały się sypialniami, te położone gdzieś pomiędzy miastami a głównymi drogami są raczej wyludnione z dziećmi i wnukami w Anglii i Irlandii. Przyjadą na chrzest, na święta, na groby.

Tych, którzy zostali na wsi, z kościoła wygoniła… katecheza w szkole. Prawie każda wieś w innej gminie. Ksiądz uczy tylko niektórych. Nie przyjeżdża już do każdej wsi, jak przed laty, by uczyć dzieci. Więc ich nie zna. Taka prawda. Wołanie o katechezę parafialną w takiej społeczności to groch o ścianę. „Przecież już chodzą na religię w szkole” – tłumaczą ich sami rodzice. Mało kto rozumie dodatkowe wymagania.

Tak długo, jak się da

Pisałem już o tym wielokrotnie, że tradycyjna pobożność wiejska opierała się na silnych związkach struktury lokalnej. Po rozpadzie sąsiedzkich więzi społecznych ta religijność nie ma już na czym się oprzeć. Ta niegdyś samoistna maszyna parafialna chodzi już coraz wolniej, właściwie kręci się resztkami rozpędu. Żadna „nowa ewangelizacja” tutaj nie dociera. W mieście jest wciąż jeszcze jakiś religijny i organizacyjny potencjał. Da się zatrudnić organistę, skonstruować jakąś scholę, znajdą się mniej lub bardziej zaangażowani parafianie, paru chłopaków do ministrantury. Tutaj ksiądz pozostawiony jest w dużej mierze sam sobie.

Trzeba też doliczyć cowieczorną samotność duszpasterza. Łatwo nie jest. Żadnego teamu, żadnego współbrata za ścianą. Myślę sobie o jego Bożym Ciele. W mieście proboszczowie, wikarzy i kurialiści „przespacerują” się na zbiorowej, ogólnomiejskiej procesji. I będą narzekać, że gorąco… Tu trzeba będzie samemu znieść „znój srogi”, co nęka wiernych i jego samego. I to nie raz.

Pilnym zadaniem jest skoncentrowanie się na duszpasterstwie w parafiach wiejskich i małomiasteczkowych. Bez jakiegoś nowego pomysłu duszpasterskiego Kościół obumrze tam najszybciej

A z Kurii przysyłają wciąż nowe plakaty o kolejnych inicjatywach. Jeden zjazd, drugi, trzeci. Raz ministranci, raz dzieci, raz młodzież męska. Trzeba kogoś „wysłać”. I kolejne komunikaty o zbiórkach. Świątynię trzeba by malować. Jeśli kościół zabytkowy, to może jakąś kasę da wojewódzki konserwator zabytków. Trzeba będzie się rozliczyć do jednej dachówki, i to zgodnej z pierwotnym projektem. Inaczej zabiorą dotację. Od wiernych wiele nie uzbierasz. Nie ma bogatych gospodarzy, raczej emeryci.

Piszą tu i ówdzie, że tradycyjnie rozumiana parafia już się nie sprawdza. Że churching. Tu żadnego churchingu nikt nie uprawia. „Chodzimy, dopóki możemy” – mówią. Przed kilkoma laty miałem wykład dla księży chrystusowców, którzy prowadzą dużo takich jednoosobowych parafii z wieloma kościołami w archidiecezji szczecińsko-kamieńskiej. Zastanawialiśmy się wspólnie, co robić. Dyskutowaliśmy nad dwiema opcjami. Pierwsza to zamykanie kościołów filialnych i koncentrowanie się na kościele parafialnym z próbą stworzenia silniejszego centrum. Księża mówili jednak, że to się nie udaje. Próby dowożenia do kościoła nie zdają egzaminu. Ludzie nie chcą gdzie indziej, chcą „u siebie”. Taka jest logika lokalnej wspólnoty. Chce trwać u siebie, póki może. Pozostaje więc ta druga opcja: utrzymywać te małe grupy wiernych wokół swoich świątyń tak długo, jak się da. Bez pomocy jednak nie da się zbyt długo. Jeden ksiądz już nie ożywi takiej parafii. Znikąd nadziei?

W mojej diecezji zaczął się synod. Mój Kościół ma rozmawiać o nawróceniu duszpasterskim. Sądzę, że pilnym zadaniem jest skoncentrowanie się na duszpasterstwie w parafiach wiejskich i małomiasteczkowych, gdzie jest – nie ma co się oszukiwać – najgorzej. Bez wsparcia – być może także finansowego, ale na pewno personalnego –  bez jakiegoś nowego pomysłu duszpasterskiego, bez jakiegoś nowego impulsu Kościół obumrze tam najszybciej. A wieś, która była ostoją ludowego katolicyzmu, może się stać jego cmentarzem.

Na nabożeństwa majowe przychodzi kilka starszych kobiet. Nikt ich nie zastąpi. Tak, być może to już nie jest forma pobożności na dzisiaj. Być może. Tylko że żadnej nowej formy nie widać.


Wesprzyj Więź

Więcej o „samosekularyzacji po polsku” przeczytasz w kwartalniku „Więź”.

KUP „WIĘŹ” w wersji papierowej lub elektronicznej!

Więź, wiosna 2018

Kwartalnik WIĘŹ, nr 1/2018

Podziel się

1
Wiadomość

I bardzo dobrze. Czytanie budzi odruch wspolczucia wobec księży parafialnych, ale potem myśle o miliardach wpompowywanych w KK, ofiarach pedofilii, biskupach Paetzu i Hoserze i od razu nabieram właściwej perspektywy. Kościół powinien być utrzymywany jedynie z datków wiernych. Nie ma wiernych – nie ma Kościoła.

Kiedy jakieś 20 lat temu znajomi księża zaangażowali się całym sercem w budowę małych wspólnot, np. oazowych starsi, nobliwi duszpasterze pukali się w głowy i nazywali ich działania słowem „hobby”. Dziś widać wyraźnie, że owoce tego hobby są jedyną szansą dla Kościoła jutra. Tradycyjna pobożność umiera. Źle by było, gdyby okazało się, że owa tradycyjna pobożność była jedyną, na jaką stać Kościół w Polsce. Świetny tekst.

Dlaczego w Polsce nie ma diakonów?
Brak współpracy kleru KK z wiernymi w działaniach na polu społecznym i narodowym skutkuje wypełnianiem jedynie litery zamiast żywej wiary. Bez wspólnoty nie ma Kościoła.

To co ksiądz pisze bardzo dobrze wpisuje mi się w spostrzeżenia i diagnozę Roda Drehera o kościele amerykańskim i – szerzej – kościele tzw. Zachodu (Rod Dreher – Opcja Benedykta). Być może warto przyjrzeć się bliżej zarówno samej diagnozie jak i proponowanym przez niego środkom ratowniczym..

Tak naprawdę ten artykuł jest o Kościele Greckokatolickim w Polsce. Dziękuję księdzu za odwagę. Dziś nie ma dialogu 2-3 we wspólnocie a biskup. Te małe wspólnoty potrzebne tylko Bogu i pobożnemu kapłanowi

Szanuję Autora i doceniam, ale muszę powiedzieć, że konieczność odprawienia CZTERECH MSZY niespecjalnie wzbudza we mnie współczucie, nawet jeśli są to msze w różnych wsiach, oddalonych od siebie o kilkanaście kilometrów. Porównajmy to z pracą polskiego nauczyciela na tym samym terenie. Nauczyciel łączy etat niejednokrotnie w kilku szkołach. Musi być w każdej z nich codziennie, w każdej z nich prowadzi po kilka lekcji, które musiał przygotować. I nie ma służbowego samochodu, i nikt mu nie zwróci za benzynę ani nawet za bilet. Mówimy o przewożeniu wyposażenia? Zastanówmy się. Książki, często sprawdzone zeszyty całej klasy, dodatkowe materiały do skserowania. To nie jest mniej niż potrzeba do mszy, a waży zapewne więcej. Wiezie to zwykle autobusem. Po takich peregrynacjach wraca do domu, gdzie nikt za niego nie sprawdzi prac, nikt nie przygotuje gier i materiałów na jutro. Nie ma gospodyni, która poda obiad i posprząta mieszkanie.
Ja wiem, że przechodzimy kryzys wiary. Że Kościół nie ma takiej pozycji jak kiedyś. Ale, na litość, nie podniesiemy się z tego kryzysu na współczuciu wobec księdza, który odprawia AŻ CZTERY msze.

Ale to nie o współczucie idzie. Ja będąc wikarym odprawiałem cztery, a nawet i pięć. Teraz też odprawiam, gdy zastępuję któregoś z kolegów. A tam, gdzie byłem, nie ma gospodyni. Ja nie wołam o żadne współczucie, na litość! Ja pracuję jako wykładowca w czterech miejscach, też dojeżdżam, przygotowuję się do zajęć. NIE MAM gospodyni, sam gotuję, piorę i szoruję sobie łazienkę. Nie robię z tego ani dramatu, ani się nie użalam. Obawiam się, że zupełnie nie zrozumiała Pani intencji tekstu. Zaręczam, że także i tamten ksiądz się nie użala. Pisałem ten tekst, by pokazać skalę trudności duszpasterstwa wiejskiego, które – moim zdaniem – jest w bardziej skomplikowanej sytuacji niż w mieście. A tenże ksiądz też uczy religii w kilku szkołach. Wie, co to trud nauczycielski. Łączę wyrazy szacunku.

Nie potrzeba wcale żadnych nowych pomysłów duszpasterskich. Wystarczy zacząć stosować te, które są w Nowym Testamencie. Można zacząć od dotrzymywania składanych ślubów i powoli przejść do przykazania miłości. Na pewno pomogłoby poczytanie i posłuchanie papieża.

Diagnoza … może i trafna, widzimy to gołym okiem. Myślałem, że z jakiejś recepty skorzystam … niestety. Można jechać po księżach jak po rudej kobyle … że nieruchliwi, mało charyzmatyczni … Panie profesorze biret z głowy przed wieloma, którzy mimo obiektywnych trudności posługują na zapadłych wioskach, wioskach często popegeerowskich, którym przed laty, poprzez ponowną „reformę agrarną” podcięto skrzydła i zabrano nadzieję … Wioskach, które pozbawiono miejsc pracy, szkół, ośrodków zdrowia, usług. Jak miałbym powiedzieć tej garstce z kościoła filialnego, że nie dam rady, że muszą odtąd dojeżdżać do parafialnego, że tak będzie lepiej, owocniej … że tak „przeżyjemy”. Może będzie i tak, że Kościół w niejednej obumrze …. ale jestem przekonany, że ksiądz jak marynarz zejść powinien ostatni. Czy „neoprotestantyzm” miałby być receptą? Nie wydaje mi się, skoro za naszą granicą wspólnoty protestanckie i ich duszpasterze, mimo wielu ciekawych pomysłów również przeżywają kryzys. To z czym mogę się zgodzić to stwierdzenie, że jest to problem społeczny a nie wyłącznie religijny.

A kto tutaj jeździ „po księżach jak po rudej kobyle”? Ja pochodzę ze wsi i życie wiejskie jest mi bliskie. Moja rodzinna parafia ma filie i jeżdżę na nie, gdy tam bywam. Gdzie ja tutaj proponuję „neoprotestantyzm”? Napisałem ten tekst z doświadczenia, a nie chłodnej obserwacji i z troski o przyszłość tych wspólnot. A recepta? Napisałem, że ten problem powinien się znaleźć na synodzie mojej diecezji. Nie jestem od dawania recept. Napisałem o problemie i konieczności pomocy tym wspólnotom. Nie doczytał Pan tego?
Łączę wyrazy szacunku

Ja pochodzę z takiej niewielkiej wsi lubuskiej i kilka lat temu wyprowadziłam się do miasta. To właśnie w mieście udało mi się rozbudzić moją wiarę, stało się to poprzez wspólnotę (grupę modlitewną o.Pio), którą polecił mi kiedyś ksiądz na spowiedzi. Teraz w „mojej” wsi dużo się zmienia w „ich” kościele, jak donosi mi rodzina – i to zmienia na lepsze! Przyszli nowi księża, z nowym zapałem, ze świeżym spojrzeniem…Niestety każdy kij ma dwa końce…co podoba się ludziom z głębiej rozwiniętą duchowością, nie podoba się pozostałej części, przywiązanej do tradycyjnej pobożności „odziedziczonej”. Może właśnie jakaś forma wspólnotowych grup modlitewnych byłaby dobrym pomysłem…chociaż taka inicjatywa wymaga odpowiednich kapłanów, chyba nie każdy posiada odpowiednie predyspozycje, żeby „pociągnąć” ludzi. Myślę, że potrzeba rozbudzać w ludziach wiarę, taką prawdziwą, głęboką potrzebę kontaktu z Bogiem, jak to się stanie…to już pójdzie, to jak „choroba zakaźna”:) – w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Trafny tekst! Pozdrawiam.

Piszę z małego miasta, ale z tradycyjnie religijnej Małopolski. Wczoraj na procesji tłumy wiernych, mnóstwo młodych małżeństw z małymi dziećmi. Prawie każde z dzwonkiem albo koszyczkiem z płatkami, prawie zawsze w strojach regionalnych. Do Komunii Św. może i 200 osób. Jednym z 3 celebransów był neoprezbiter pochodzacy z tej parafii. Czyli trzeba przy oglądzie problemu wziąć pod uwagę komponentę regionalną.

W mojej rodzinnej parafii jest ten sam kapłan od blisko 50 lat. Jest na emeryturze, ale pełni wszystkie obowiązki, a oficjalny proboszcz mieszka w innej wiosce. Mam 30 lat, jak wspomniany kapłan udzielał mi I Komunii Świętej był już dziadkiem, i wszyscy czekali aż odejdzie do Pana i tak czekają do dziś. Kościół i jego resztki wiernych do dziś nie znają niczego poza Mszą Św, nie ma wspólnot, nigdy żadnej nie było, pielgrzymek, uwielbienia, czytania Słowa Bożego, nie ma scholi, nie ma życia. Ja odkryłam Boga i Święty Kościół jak wyjechałam na studia.Potrzeba jest pierwszego głoszenia Ewangelii, pierwszej ewangelizacji…. Czy Biskup tego nie wie? Oczywiście, że wie. To dlaczego nic nie robi?

Okoliczni ludzie są zgorszeni sytuacja, zniechęceni i nie ma co się im dziwić. Jak do nich przemówić?

Szafarze, diakoni stali czy inne „innowacje” na gruncie polskim będą lekiem opóźniającym postęp choroby, ale jej nie zatrzymają. Jak będzie brakować szafarzy, będą szafarki, ale i ich może kiedyś zabraknąć. Co stało się uczestnikami nieocenionego ruchu Światło-Życie z pierwszej połowy lat ’80? Przecież był to ruch masowy, tyle młodych osób przeszło mocną formację – i co? Może zostali tylko ci, którzy zostali powołani, niepowołani, którzy przyszli z głównym nurtem odeszli tam, gdzie i tak by się znaleźli. Wątpię, że to brak dobrych pomysłów duszpasterskich jest przyczyną uwiądu. Byłem u znajomego proboszcza na czterech parafiach na prowincji francuskiej – w niedzielę moja osoba stanowiła 10% tłoku na mszy świętej. Tam pomysłów nie brakowało, trwałych owoców nie ma. Może tak ma być by wyłoniło się coś nowego? Jak upadek Państwa Kościelnego w 1870 i koniec świeckiej władzy papieża był dla niektórych wydarzeniem, poza którym nie widzieli możliwości istnienia Kościoła, a tymczasem przysłużyło się to przetrwaniu wiary nie uwikłanej w poważne debaty teologów papieskich, czy wolno ulice oświetlać lampami gazowymi, nie mówiąc o wyrokach śmierci, jakie władza świecka czuła się zmuszona ordynować by utrzymać ład i porządek w niespokojnych czasach.

To przykre, że postawienie znaku równości między abp Paetzem a abp Hoserem przez jednego z komentatorów nie wzbudziło reakcji. Co by nie mówić krytycznego o działaniach abp Hosera (np. z powodu swojego biskupiego „imperializmu” ma ogromny udział w odrzuceniu najmniej złej w Europie ustawy o in vitro, gdy forsował ją J.Gowin kiedy jeszcze miał coś do powiedzenia w Platformie za Tuska; dziś PiS ani tknąć palcem nie chce tego problemu), jak można je etycznie zrównywać z postępowaniem abp Paetza wobec zależnych od niego kleryków? Nie będziemy bronić prawdy, bo akurat nam nie służy?

Panie Piotrze, wkurzyła mnie druga część Pańskiego komentarza i odbieram ją jako nieetyczny atak na Więziowych czytelników. Przeczytałem jeszcze raz komentarz Adama Ptasińskiego i nie dopatrzyłem się w nim „postawienia znaku równości między abp Paetzem a abp Hoserem”, a tym bardziej „etycznego zrównywania” postępowania tych abpów. To jest Pańska manipulacja. P. Ptasiński jedynie wymienił tych abpów jako przykłady dostojników kościelnych, którzy mu się źle kojarzą. Trzeba by jego zapytać, dlaczego akurat tych, i np. czemu nie wydłużył listy. Ale gdyby nawet napisał, że wg doniesień medialnych obaj abpi kojarzą mu się jako mający ciągoty do zaglądania w spodnie pod sutanną (choć z różnych motywów), to imputowanie takiej wypowiedzi etycznego zrównywania obu person byłoby z Pana strony nadużyciem. Bo miałby on do niej pełne prawo.
Dużo bardziej podoba mi się pierwsza część Pańskiego komentarza. Bo jest tam dużo b. ciekawych spostrzeżeń, nad którymi warto się zadumać, a nawet do nich wracać.
Osobiście ciekawiłoby mnie, dlaczego w swoim pytaniu tyczącym ruchu Światło-Życie ograniczył się Pan do pierwszej połowy lat 80.