„Zimna wojna” utkana została z wiary Pawła Pawlikowskiego w magię i moc kina, które potrafi choć na chwilę wskrzesić wyidealizowaną przeszłość.
W międzynarodowym sukcesie Pawła Pawlikowskiego dostrzec można pewną ironię. Choć twórca „Idy” zdobywa najważniejsze filmowe trofea na świecie, nie jest ulubieńcem polskich władz – nagrodzoną Oscarem historię młodej zakonnicy prawica uznała przecież za „film antypolski”. Szkoda, jego (zwłaszcza ostatnie) dokonania mówią o naszym kraju więcej niż wielkie obrazy historyczne, o których wciąż śnią rządowi dygnitarze. Pawlikowski jest wręcz – mówiąc Wajdą – „chory na Polskę”, to ona pozostaje najważniejszym kontekstem jego dzieł i ich cichym bohaterem, oczywiście przy zachowaniu uniwersalnego wymiaru historii. Potwierdzenie tego stanowi „Zimna wojna”.
Najnowszy film to rozpisana na piętnaście lat (1949-1964) i kilka krajów historia miłosna Wiktora i Zuli. On jest muzykiem, ona śpiewa i tańczy w zespole „Mazurek” (jego ekranowi członkowie to autentyczni tancerze „Mazowsza”). Życie ich co chwila rozłącza – kochankowie muszą radzić sobie z przeciwnościami szarej rzeczywistości, własnymi ambicjami i słabościami charakterów. „Zimna wojna” to także najbardziej osobiste dzieło twórcy „Kobiety z piątej dzielnicy” – zostało zadedykowane jego rodzicom, ekranowa para nosi zresztą ich prawdziwe imiona.
Tytułowa wojna odnosi się nie tylko do realiów żelaznej kurtyny, ale też do interakcji między bohaterami. Pawlikowski bezbłędnie portretuje związek, w którym kochankowie namiętnie się kochają, zdradzają i na zmianę opuszczają, w ich relacji nic nie jest łatwe i oczywiste. O ile „Ida” była dziełem chłodnym i intelektualnym, o tyle w „Zimnej wojnie” emocje wyśmienicie napędzają opowieść.
Nie ma we współczesnym kinie drugiego reżysera, który potrafi opowiedzieć tak złożoną historię w 84 minuty
Główna w tym zasługa konstrukcji postaci. Wiktor w wykonaniu Tomasza Kota nosi w sobie wyraźny rys tragiczny. Wygląda jak bohater wyjęty z czarnego filmu – chodzi w długich płaszczach i zaciąga się papierosami. Od dawna w polskim kinie nie widzieliśmy tak pięknie zmęczonej męskiej twarzy. Zula natomiast (rewelacyjna Joanna Kulig) jest wybuchową mieszanką niewinności i naiwności z zadziornością i wewnętrzną siłą. Potrafi całkowicie zdominować ekran (scena jej tańca do przeboju Billa Haleya to inscenizacyjny majstersztyk!), bywa jednocześnie urocza, nieokrzesana i nieznośna.
Filmową protagonistkę można zresztą odczytywać jeszcze na innym poziomie: Zula jest jednocześnie figurą femme fatale i metaforą Polski. Prowadzi kochanka do zguby (jak sama przyznaje, donosi na niego do partyjnego aparatczyka), pozostaje przy tym niezmiennie „kobietą jego życia”. Wiktor nie może bez niej żyć, być z nią jednak w praktyce nie bardzo potrafi. Analogiczny jest jego stosunek do ojczyzny – dobrze obrazuje to podszyta gorzkim humorem scena, w której bohater musi wykłócać się z komunistycznym urzędnikiem (świetny epizod Adama Woronowicza) o to, czy kocha kraj, który wcześniej opuścił.
Choć Pawlikowski zapewnia, że kręci filmy intuicyjnie, jego precyzja w operowaniu filmowymi środkami zdumiewa widza. Reżyser „Idy” wyraźnie znalazł receptę na w pełni autorski sposób opowieści, który w dodatku jest doceniany przez publiczność i międzynarodową krytykę (tegoroczna Złota Palma za reżyserię w Cannes). Dialogi pozostają oszczędne i błyskotliwe (widać w nich rękę Janusza Głowackiego, współautora scenariusza), zaś sceny sprawiają pozorne wrażenie niedopowiedzianych. Liczą się pojedyncze gesty bohaterów. I ich spojrzenia. Jeśli dodamy do tego przepiękne zdjęcia Łukasza Żala i fantastyczne muzyczne aranżacje Marcina Maseckiego, otrzymujemy estetyczną, intelektualną i duchową ucztę.
„Zimna wojna” to mały wielki film. Za pomocą poetycko eliptycznej konstrukcji opowiada nie tylko kameralną historię dwojga bohaterów. W tle obserwujemy geopolityczne napięcia, partyjne układy, zachodni snobizm, słuchamy ludowych pieśni o dwóch sercach, co „płakały we dnie, w nocy”, widzimy skąpane w dymie i jazzie paryskie bary, dostrzegamy nawet początki rock’n’rolla. A wszystko to zamknięte w 84 minutach – właściwie nie ma we współczesnym kinie drugiego reżysera, który potrafi w ten sposób prowadzić narrację.
To także film utkany z miłości do kina. Na ekranie zauważamy mniej lub bardziej świadome odniesienia do klasyki: od Franka Capry, poprzez noir i „Casablankę”, aż po „Popiół i diament” oraz francuską Nową Falę. Nie wynika to z chęci pokazania własnej kinofilskiej erudycji, ale z nostalgicznej natury reżysera, która tak wyraźnie odsłania się w dziele.
Paweł Pawlikowski subiektywnie filtruje przeszłość, chce bowiem – jak sam przyznaje w wywiadach – trochę w nią uciec, nieco naiwnie wierząc, że kiedyś było lepiej. Wie przy tym doskonale, że rzeczywistego czasu nie da się cofnąć, zaś on tęskni jedynie za wykreowanym przez pamięć kulturową idealnym obrazem tego, co minęło. To nic, że zapewne nigdy nie było tak pięknego Paryża lat 50., a stalinowska codzienność nie prezentowała się mimo wszystko tak barwnie. Zawsze można jednak sypiać z przeszłością na ekranie. Twórca „Zimnej wojny” uparcie wierzy w magię i moc kina oraz w to, że filmy potrafią choćby na chwilę przywołać nigdy nieistniejący czas idealny. A my, widzowie, wierzymy wraz z nim.