Wystawa „Wszystko widzę jako sztukę” sprawiła, że sale Zachęty zalał tłum rodziców z dziećmi. A wraz z nimi – chaos! Niektórym krytykom i bywalcom galerii włos jeży się na głowie, mamy tu jednak coś więcej niż hałaśliwy plac zabaw.
Muzeum w moim dzieciństwie oznaczało bure, niekształtne kapcie i niedotykalne gabloty. Dziś moja trzyletnia córka w galerii sztuki toczy boje na ziemniakokształtne poduszki i przyczepia magnetyczne dinozaury. Mimo pewnych wątpliwości co do szczegółów trudno nie docenić takiej zmiany.
Trwająca w Zachęcie wystawa „Wszystko widzę jako sztukę” to kolejna już w ostatnim czasie propozycja świata artystycznego skierowana do dzieci. Wśród dużych muzealnych wydarzeń mieliśmy w 2016 r. wystawę „W muzeum wszystko wolno” w warszawskim Muzeum Narodowym i „Tu czy tam”? – prezentację współczesnej polskiej ilustracji dla dzieci, również w Zachęcie.
Pierwsza z nich angażowała grupę wiekową 6-14 lat w działania kuratorskie. To najmłodsi decydowali o tym, jakie eksponaty wydobyte z magazynów MNW zostaną zaprezentowane zwiedzającym. O ile metoda doboru prac była nietypowa, o tyle sposób ich ekspozycji nie odbiegał znacznie od tego, co na ogół przyjęte jest w placówkach muzealnych, i dostosowany był raczej do dorosłego odbiorcy (tj. prac nie dotykamy, wchodzimy z nimi w kontakt mentalno-wzrokowy). Wystawa ilustracji „Tu czy tam?” niewątpliwie w znacznie większym stopniu skierowana była do samych dzieci – zawierała elementy zapraszające małych zwiedzających do interakcji: ekrany multimedialne, tablice do rysowania, otwierane okienka.
Obecna wystawa w Zachęcie to jednak jeszcze coś innego. Coś, co niektórym krytykom i bywalcom galerii zjeżyło włos na głowie. Monika Małkowska dała na Facebooku wyraz swojej negatywnej opinii: „Wygląda na to, że w Zachęcie najlepiej byłoby urządzić Ogródek Jordanowski (gdyby brać pod uwagę frekwencję), gdzie dzieła sztuki byłyby obiektami (wyjściowymi) do działań spontanicznych, rozweselających, służących relaksowi i ruchowemu rozprzężeniu, jakiego nigdy i nigdzie nie widziałam w zagranicznych muzeach/galeriach. Chyba jesteśmy w awangardzie. Dowodzimy, że sztuka to zabawa. A artyści – to takie wesołki, takie panie przedszkolanki śpiewające milusińskim «stary niedźwiedź…». Fakt, stary ten misiek (inaczej zwany sztuką), ale jak historia historią, nie służył dzieciom do zabawy. Może coś się zmieniło? Albo dzieci nam nad wiek dojrzały, albo starsi zgłupieli”.
W czym rzecz? Tym razem dzieci zostały zaproszone do działań kreatywnych inspirowanych pracami kilkorga polskich artystów współczesnych. Dotyczy to nie pewnej wybranej grupy dzieci, jak było w przypadku wystawy „W muzeum wszystko wolno”, ale wszystkich małych gości galerii. Każdy więc może przyklejać na ścianie niebieską taśmę jak Edward Krasiński, pomalować swoją skórę na czarno jak Aneta Grzeszykowska i zobaczyć się później w negatywie czy też niczym Ryszard Winiarski rzucać kostkami do gry i na podstawie wyniku układać czarno-białą mozaikę.
Z pracami artystów i krótkim opisem ich działań można zapoznać się w strefie muzealnej – kubiku ustawionym na środku pomieszczenia. Panuje tam względny spokój. Wokoło, w strefie określonej w tekście kuratorskim jako „freestylowo twórcza”, przetacza się burza młodocianych ciał i dźwięków, która swoje apogeum osiąga w sali z poduszkami-ziemniakami. Poduszka wszak, jak sama nazwa wskazuje, służy do walki na poduszki…
Kartoflana sala w zamyśle miała nawiązywać do akcji Julity Wójcik „Obieranie ziemniaków”. Tytułowej czynności artystka oddawała się przez trzy godziny w 2001 r. właśnie w Zachęcie, podejmując przy tym ze zwiedzającymi galerię rozmowę o sytuacji kobiet. – Zachował się film rejestrujący reakcje ludzi – opowiada o tych działaniach Julita Wójcik. – Widać, że na mój widok boją się wejść do środka i najpierw wpychają swoje dzieci. To taka próba ogniowa – czy nie będzie wstydu, jak wejdą. Potem przełamują kolejne bariery i wszyscy pomagają mi obierać te ziemniaki, ponieważ było tam jeszcze parę skrobaczek i noży.
Paradoksalnie, choć performance „Obieranie ziemniaków” sam w sobie nastawiony był na włączenie widza do działania, a więc już na starcie bliski duchowi wystawy „Wszystko widzę jako sztukę”, to właśnie pokój z poduszkami nawiązujący do pracy Julity Wójcik wydaje się najmniej udaną częścią tego projektu. Mówię tu o stopniu związku z oryginałem, a nie o radości małych uczestników zabawy. Pod tym drugim względem wielkie, miękkie kartofle, którymi można groźnie wymachiwać i uderzać kolegów w głowę, bezapelacyjnie wygrywają. Od tematu akcji Julity Wójcik odlecieliśmy jednak o lata świetlne. To, że na dziecięcej adaptacji najbardziej ucierpiało właśnie „Obieranie ziemniaków” to paradoks tym większy, że tytuł wystawy stanowią słowa zapożyczone od autorki tego performance’u.
Trudno mi się jednak zgodzić z tymi, którzy wystawę „Wszystko widzę jako sztukę” postrzegają tylko jako hałaśliwy plac zabaw, odmawiając jej walorów edukacyjnych. Po pierwsze mamy wspomniany już kubik, prezentujący prace kilku wybranych artystów. Niewykluczone, że będą one czymś nowym nie tylko dla dzieci, ale także dla towarzyszących im dorosłych – rozrywkowa atrakcyjność ściągnęła do Zachęty wiele osób, które nie są częstymi gośćmi galerii sztuki. Po drugie, wystawie towarzyszy książka przygotowana przez wydawnictwo Wytwórnia. Poświęcona sztuce współczesnej, napisana bardzo przystępnym językiem, niemającym nic wspólnego z hermetyczną mową kuratorską, może stać się punktem wyjścia do ciekawych rozmów z dzieckiem. Choćby i takich, w których przyznamy, że co do pewnych konceptów twórczych (quasi-twórczych?) przyjęliśmy postawę „jak zachwyca, skoro nie zachwyca”. Istotne jednak, by mówić o tym, co się w jakimś przynajmniej stopniu poznało i próbowało zrozumieć czy doświadczyć.
Po trzecie wreszcie, część zadań, do których w ramach wystawy zostały zaproszone dzieci, jest znacznie bliżej związana z oryginalnymi pracami niż ma to miejsce w przypadku „Obierania ziemniaków”. Przyczepianie magnetycznych dinozaurów do czarno-białych scenerii wydaje się na przykład całkiem nieźle przenosić na poziom dziecięcej percepcji ten rodzaj twórczości, jaki podjął Jan Dziaczkowski w swoich kolażach. Tym bardziej że zarówno same kształty prehistorycznych stworów, jak i krajobrazy zostały wzięte z jego cyklu „Japanese Monster Movie”.
Niektóre prace zresztą już w swej oryginalnej wersji najbardziej przypominają dziecięcy figiel. Nie wydaje się, by pod wpływem działań małych rączek szczególnej infantylizacji uległ pomysł Edwarda Krasińskiego oklejającego wszystko niebieską taśma – zawsze na wysokości 130 cm.
Pytanie o sensowność i wartość tyczy się więc nie tyle wystawy „Wszystko widzę jako sztukę”, ile samej sztuki współczesnej. Miga mi czasem w głowie myśl, że znaczna jej część najlepiej sprawdziłaby się właśnie jako frapujący koncept, punkt wyjścia do zabaw twórczych i rozwojowych, potrzebnych zresztą nie tylko dzieciom. Takie działania i towarzyszące im obserwacje antropologiczne czy społeczne to także sprawa dużej wagi. Czy koniecznie trzeba nazywać je sztuką i obudowywać specyficzną artystyczno-kuratorską otoczką, to już inna kwestia.
„Wszystko widzę jako sztukę”, 10 marca – 3 czerwca 2018, Zachęta Narodowa Galeria Sztuki, Warszawa.