Gdy jesienią 2016 roku ogromna sala koncertowa wstała i długo go oklaskiwała, wzruszony Zbigniew Wodecki przyznał, że warto było czekać czterdzieści lat na taki widok.
Jego los, jako syna pierwszego trębacza Krakowskiej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia, szybko został związany z muzyką. W wieku pięciu lat zaczął grać na skrzypcach. Choć ukończył z wyróżnieniem szkołę muzyczną, Zbigniew Wodecki nie poszedł w ślady ojca. Jego wielką pasją stało się brzmienie big-bandu, i to właśnie na muzyce rozrywkowej utalentowany skrzypek zdecydował się oprzeć swoją dorosłą karierę.
Wywiady ubarwiał anegdotami, chętnie wspominał skupione wokół Piwnicy Pod Baranami artystyczne życie Krakowa z lat młodości. Melancholijnie zaznaczał jednak, że czasy się zmieniły – miejsca opustoszały, zaś dawni koledzy umarli.
Wodecki stał się podręcznikowym przykładem wykonawcy, któremu udało się wyjść z zaszufladkowania
Z koncertami zjeździł niemal całą Polskę, nie wyłączając najmniejszych miejscowości. Jako jeden z nielicznych przedstawicieli polskiej branży muzycznej otwarcie przyznawał, że jego marzeniem od dziecka była sława (która też, jak tłumaczył, nie była nigdy dla niego utrapieniem), zaś związana z występami adrenalina stanowiła źródło jego energii. „Nie jestem sam, gdy śpiewam wam – szczęście jest we mnie” – przyznawał w „Mojej drodze”, polskiej adaptacji przeboju Claude’a Françoisa, którą zwykle kończył występ.
Według wspomnień przyjaciół i publiczności, pozostał człowiekiem pełnym cichej dobroci (dopiero po śmierci Wodeckiego media zalały historie o jego działalności charytatywnej) i poczucia humoru. Solowe występy okraszał żartami z własnego wizerunku, ich nieodłącznym elementem czyniąc autoironiczne wykonanie „Pszczółki Mai”. Wyśmiewając oczekiwania rynku, jedną ze swoich płyt zatytułował po prostu „Platynowa”. Kilka lat temu wyznał tabloidowi, że często w podróży, by spowodować skok ciśnienia i uniknąć zaśnięcia, włącza audycje pewnej toruńskiej rozgłośni. Nazajutrz nagłówki plotkarskiej prasy informowały, iż Zbigniew Wodecki to słuchacz Radia Maryja.
Ucieczka od schematów
Jako wokalista debiutował podczas opolskiego festiwalu w roku 1972. Już wcześniej, jako nastoletni instrumentalista (rocznik 1950), występował z Markiem Grechutą i Ewą Demarczyk, z którą zresztą poprzez koncerty zjeździł wiele europejskich stolic. Przy końcu lat siedemdziesiątych swoimi nagraniami zdobył wielką popularność. „Zacznij od Bacha” osobiście pochwalił nawet spotkany na radiowym korytarzu Władysław Szpilman.
Już będąc licealistą, wysoko ceniłem sobie Zbigniewa Wodeckiego przede wszystkim z powodu jego stylistycznej odrębności. W hałaśliwym show-biznesie przypominał nieco Pata Boone’ego: podobnie jak idol amerykańskiej młodzieży lat 50., pozostał muzykiem zawsze starannie ubranym, który czystym barytonem śpiewał urocze ballady. „Oczarowanie” to nie tylko tytuł jego adaptacji szlagieru Nat King Cole’a, ale także odczucie, towarzyszące słuchaniu takich utworów jak „Izolda”, „Twój Disneyland”, „Piękna”, „Najszczęśliwszy maj” czy „Lubię wracać tam, gdzie byłem”.
Jednak to nie nostalgiczny nastrój pieśni był charakterystycznym rysem ostatnich muzycznych lat jego życia. Wodecki stał się podręcznikowym wręcz przykładem wykonawcy, któremu udało się wyjść z zaszufladkowania i który, dzięki swojej cierpliwości, doczekał się artystycznego spełnienia.
Gdy ulegałem młodzieńczej fascynacji tą muzyką, nie byłem wcale reprezentantem mojego pokolenia. Zbigniew Wodecki dla ludzi urodzonych na początku lat dziewięćdziesiątych stał się przeważnie piosenkarzem, który śpiewał tytułową piosenkę do znanej dobranocki lub też wykonywał kiczowaty przebój o pewnej plaży nudystów. Był także kojarzony jako sympatyczny juror „Tańca z gwiazdami” i, nieco wcześniej, prowadzący TVN-owski program „Droga do gwiazd”.
Wszystko zmieniło się latem 2013 roku. Podczas katowickiego OFF Festivalu Wodecki wystąpił wraz z zespołem Mitch&Mitch, prezentując materiał ze swojej debiutanckiej płyty z 1976 roku. Odświeżone piosenki zrobiły furorę wśród młodych słuchaczy, sam zaś koncert stał się najgłośniejszym wydarzeniem alternatywnego festiwalu. Muzycy postanowili iść za ciosem, wydając 2 lata później koncertowy krążek, który zdobył prestiżowe Fryderyki, w tym za album i przebój roku.
Dwa koncerty
Zbigniewa Wodeckiego miałem okazję słuchać na żywo dwukrotnie. Jesienią 2016 roku pojechałem do Krakowa na dwa stylistycznie różne koncerty, które świetnie obrazowały fenomen tego muzyka.
Przypomina mi się scena z „Idola” Dana Fogelmana. Bohater grany przez Ala Pacino, jako podstarzały muzyk, próbuje wrócić do dawnej świetności. Podczas jednego z występów zaczyna wykonywać nowo napisaną, oszczędną balladę. Bojąc się jednak reakcji widowni, szybko sięga z powrotem do banalnego repertuaru.
Przywołuję tę scenę nieco przewrotnie. O ile w przypadku bohatera Fogelmana opisana wyżej sytuacja miała gorzki wydźwięk, o tyle Wodecki potrafił „znaleźć” własną widownię, swoją pasją i autentycznością trafić do niemal każdego odbiorcy. Jesienią 2016 roku ujrzałem artystę, który nie był zgorzkniałą gwiazdą i niewolnikiem gustów, wiedział, jak różni ludzie przychodzą go posłuchać. Koncerty traktował jako okazję do zaprezentowania rozpiętości swojego talentu. Jednego wieczoru, podczas solowego występu, było uroczo, ironicznie, starsi słuchacze wychodzili zachwyceni. Drugiego, kilka tygodni później, słuchałem genialnego muzyka, który wraz z młodym zespołem przez ponad dwie godziny cieszył się dźwiękiem.
Jak tłumaczył w jednym z wywiadów, członkowie Mitch&Mitch przypomnieli mu – zawodowemu skrzypkowi i trębaczowi – że muzyka to przede wszystkim zabawa. Młodzi muzycy natomiast, nieco rewanżując się za komplementy, przyznawali, że podziwiają wewnętrzną młodość i swobodę starszego kolegi.
Ostatnia płyta i trasa koncertowa Wodeckiego stanowiły trzęsienie ziemi w polskim przemyśle muzycznym. Były powrotem z dalekiej podróży (co zresztą sugerował sam tytuł), triumfem cenionego wykonawcy, który przypomniał światu o swoim niebywałym talencie. A przecież świetna była już sama debiutancka płyta (wystarczy posłuchać „Pieśni ciszy” czy utworu „Posłuchaj mnie spokojnie”). Moment jej wydania zbiegł się jednak z fascynacją innym, cięższym brzmieniem, co spowodowało wieloletnie zapomnienie albumu. W 2016 roku ogromna sala koncertowa wstała i długo oklaskiwała Wodeckiego. Wzruszony muzyk przyznał, że warto było czekać czterdzieści lat na taki widok.
Tak daleko stąd, tak blisko
Od nagłej śmierci Zbigniewa Wodeckiego właśnie minął rok. Choć brzmi to jak frazes, jego odejście było ogromną stratą dla polskiej sceny muzycznej. Bardzo go dziś brakuje, pozostała pustka, której nie zapełnią ani branżowi weterani, ani też debiutanci. Jego oddanie muzyce pozostanie czymś niezastąpionym.
Sam zapracowany, nie liczył się chyba z realnością końca – na jesień 2017 roku planował jubileuszową trasę koncertową. Albo jeszcze inaczej: wciąż się spieszył, nieustannie grał, wiedział bowiem, że – jak mówił w jednym z wywiadów – „jutra może już nie będzie”. Przejmująco brzmi dziś ostatnia zwrotka przywołanej już polskiej wersji „My way”: „Gdy dni wyblakną mi i powiem tak: żegnaj mój świecie / Podjedzie tu kierowca z mgły w niebieskim swym kabriolecie / Ja sam dojadę tam, gdzie czeka mnie ostatnia puenta / Nie dziś, bo koncert mam, a to rzecz święta”.
Zapewne ucieszyłby się z faktu, że odnaleziony już po jego śmierci utwór „Tak daleko stąd, tak blisko” (nagrany podczas sesji do pierwszej płyty), przez długie tygodnie okupował pierwsze miejsca listy przebojów radiowej Trójki. Raz jeszcze twórczość artysty okazała się bardziej trwała niż proza życia.
Dawniej uważałem jego styl za specyficzne połączenie Nat King Cole’a, Burta Bucharacha i Paula McCartneya z rodzimym kontekstem. Myliłem się. Zbigniew Wodecki grał we własnej lidze. Był po prostu sobą – muzykiem, który połączył pokolenia.
W najmniej oczekiwanym przez publiczność momencie – jak sam radził w jednej z piosenek – po prostu rzucił to wszystko co złe i zostawił troski za sobą. Teraz, jak wierzę, wciąż jest „tak daleko stąd, tak blisko”. Wystarczy jedynie włączyć jego muzykę, najlepiej debiutancki lub ostatni krążek.