Powtarzał, że Chrystus jako człowiek był od zawsze jego obsesją. Choć często mówił z naciskiem, że „nie czuje się katolikiem”, w swojej twórczości wielokrotnie sięgał po tematykę religijną. Twórca „Drzewa na saboty” zmarł 7 maja.
Kiedy w 1959 roku Ermanno Olmi realizuje swój pełnometrażowy debiut „Il tempo si è fermato” („Czas się zatrzymał”), kino włoskie po wielkiej dekadzie neorealizmu płynnie przechodzi w kolejny okres świetności. Wystarczy przypomnieć, że w 1960 roku powstają takie arcydzieła, jak „Słodkie życie” Felliniego, „Rocco i jego bracia” Viscontiego, „Przygoda” Antonioniego, zaś w 1961 Pier Paolo Pasolini debiutuje „Włóczykijem”.
Przebić się i znaleźć swoje miejsce w tak doborowej stawce było dla trzydziestolatka zadaniem zgoła karkołomnym. A jednak drugi film Olmiego, „Posada” („Il posto”, 1961) uchodzi dziś za jedno z najważniejszych dzieł tamtego okresu. Skromny, czarnobiały film o młodych ludziach szukających pracy w chaotycznym, rozbieganym i rozkopanym z powodu budowy metra Mediolanie boomu ekonomicznego, pokazał drugą stronę medalu, mniej efektowne oblicze słynnego włoskiego cudu gospodarczego. Podobnie jak Pasolini, Olmi wyczuwał intuicyjnie zagrożenia, jakie niosą ze sobą dyktowane przez reklamy wzorce życia ujednoliconego, co z biegiem lat doprowadziło do homologacji i globalizacji.
Świat szeregowych ludzi pracy, będących solą tego imponującego postępu, Olmi znał jak mało kto. Urodzony w 1931 roku w Bergamo w skromnej chłopskiej katolickiej rodzinie, już w wieku dwóch lat przenosi się z rodzicami do pobliskiej metropolii, gdzie ojciec kolejarz dostaje pracę. Dzieciństwo upływa pomiędzy archaicznym światem chłopskich przodków a robotniczym środowiskiem mediolańskich peryferii. Ojciec chłopca za antyfaszystowskie poglądy zostaje szybko pozbawiony posady, a potem traci życie na wojnie. Młodziutki Ermanno, który nie skończył nawet liceum, zatrudnia się jako goniec w zakładach Edisonvolta. Trafia tam na mądrych pracodawców, którzy – doceniając jego filmową pasję – powierzają mu kamerę 16 mm i odpowiedzialne zadanie dokumentowania działalności spółki. W ten sposób Olmi zrealizował ponad 40 dokumentów zaliczanych do nurtu tzw. kina przemysłowego.
W swoich filmach Olmi nie ograniczał się do roli reżysera, był także scenarzystą, bywał producentem, scenografem, montażystą, autorem zdjęć
Najważniejszą cechą tych swoistych kronik jest to, że młodzieniec w chłodnym, odhumanizowanym świecie przemysłu zawsze zwracał uwagę na tzw. czynnik ludzki, czyli po prostu dostrzegał człowieka. Ze swojego wyostrzonego oka bacznego obserwatora rzeczywistości nigdy zresztą nie zrezygnuje i do końca życia będzie łączył w swojej twórczości obydwa nurty, kreacyjny i dokumentalny.
Jak przystało na rasowego selfmademana, który wszedł do świata kinematografii niejako bocznymi drzwiami, w swoich filmach Olmi nie ograniczał się do roli reżysera, był także scenarzystą, bywał producentem, scenografem, montażystą, autorem zdjęć (po latach funkcję tę przejmie jego syn, Fabio). Temperament dokumentalisty prawdopodobnie wpłynął też na to, że w swojej twórczości Olmi rzadko posiłkował się literaturą, czyniąc wyjątek dla Josepha Rotha („Legenda o świętym pijaku”, 1988, Złoty Lew w Wenecji), Dina Buzzatiego („Tajemnica starego lasu”, 1993), a przede wszystkim Pisma Świętego. Powiedział kiedyś: „Dla artysty szukającego inspiracji – w Biblii jest wszystko”.
Kulminacją jego kariery stało się bez wątpienia „Drzewo na saboty”, arcydzieło z 1978 roku, które wywalczyło Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. To również najbardziej osobisty film Olmiego, nic zatem dziwnego, że odpowiadał w nim nie tylko za scenariusz i reżyserię, ale był również producentem, autorem zdjęć i montażystą. Ta rozgrywająca się w 1897 roku w okolicach Bergamo historia czterech chłopskich rodzin została zrealizowana z udziałem aktorów nieprofesjonalnych, którzy grają w miejscowym dialekcie, dlatego film wszedł w Italii na ekrany z włoskimi napisami. Warto przy tej okazji wspomnieć, że rok wcześniej triumfował w Cannes inny włoski film przywołujący archaiczny świat, w tym przypadku sardyńskich pasterzy, a także ich język, bardzo odległy od standardowego włoskiego. Mowa o „We władzy ojca” Paola i Vittoria Tavianich. Starszy brat, Vittorio, zmarł 15 kwietnia tego roku, tak więc kinematografia włoska w ciągu zaledwie trzech tygodni straciła dwóch wielkich mistrzów.
Po pokonaniu poważnej choroby, która w latach osiemdziesiątych wyeliminowała Olmiego na dłuższy czas z życia zawodowego i po „chudych” latach dziewięćdziesiątych, reżyser przypomina o sobie i wraca triumfalnie do gry z początkiem nowego tysiąclecia.
W 2001 roku realizuje film o Ludwiku Medyceuszu, kondotierze noszącym przydomek Giovanni dalle Bande Nere. „Sto gwoździ” („Centochiodi”, 2007) to z kolei współczesna historia młodego filozofa religii, wykładowcy uniwersytetu w Bolonii, który w symbolicznym geście buntu dokonuje „ukrzyżowania” stu starych ksiąg, porzuca pracę, znajduje schronienie w starym, opuszczonym domu na brzegach Padu. Postanawia odnaleźć tam utracony związek z naturą i ziemią. Okoliczni mieszkańcy, z uwagi na styl życia i wygląd tajemniczego przybysza „znikąd”, zaczynają nazywać go Jezusem. Olmi powtarzał, że Chrystus jako człowiek był od zawsze jego obsesją, zaś tytuł filmu zrodził się z innej obsesji, wizji przybicia kogoś gwoździami, unieruchomienia, by uniemożliwić w ten sposób czynienie zła.
Mimo podeszłego wieku i postępującej choroby, Ermanno Olmi pracował do samego końca
Choć po nakręceniu tego filmu reżyser zapowiedział, że to jego ostatnia fabuła, a na dodatek na 65. Festiwalu w Wenecji w 2008 r. uhonorowano go Złotym Lwem za całokształt twórczości, szczęśliwie słowa nie dotrzymał. Jako baczny obserwator procesów społecznych i przemian zachodzących w otaczającym świecie, przekonany, że kino stanowi jedno z narzędzi duchowej komunikacji, kolejny film, „Wioska z kartonu” („Il villaggio di cartone”, 2011) poświęcił kwestii imigracji, czyniąc bohaterem starego kapłana, ostatniego stróża opustoszałego i zdesakralizowanego już kościoła, który odnajduje sens swojej wiary i posługi w niesieniu pomocy nielegalnym imigrantom z Afryki. „Torneranno i prati” („Znów zakwitną łąki”, 2014) to z kolei hymn antywojenny nakręcony w setną rocznicę wybuchu I wojny światowej, w okolicach Asiago, miejscowości, w której Olmi mieszkał i spędził ostatnie lata życia u boku żony, Loredany Detto, aktorki poznanej na planie „Posady”. Jest w tym filmie przepiękna scena: żołnierz, który za chwilę ma zostać zastrzelony, przed wyjściem z okopu całuje kawałek chleba, po czym umieszcza go pod wojskowym płaszczem, na sercu. Sam Olmi tak zinterpretował ten obraz w wywiadzie: „To świętość jedzenia. Obecna w każdej chłopskiej rodzinie, ponieważ świętość jedzenia rozumiana jest przede wszystkim przez tych, którzy jedzenie produkują. Najpierw widzą ziemię. Orzą ją. Obsiewają ziarnem. Ziarno kiełkuje, wyrasta. Staje się chlebem. Czyż to nie cud życia!?”.
Mimo podeszłego wieku i postępującej choroby, Ermanno Olmi pracował do samego końca. W 2017 r. zrealizował dokument o niezwykle bliskiej mu postaci kardynała Carla Marii Martiniego, „Vedete, sono uno di voi” („Widzicie, jestem jednym z was”).
Jako żarliwy katolik, choć często powtarzał z naciskiem, że „nie czuje się katolikiem”, w swojej wcześniejszej twórczości wielokrotnie sięgał po tematykę religijną. Już w 1965 roku bohaterem swojego dokumentu, „E venne un uomo” („I przyszedł człowiek”), uczynił Jana XXIII. „Camminacammina” (Idąc dalej, 1983) to z kolei opowieść o Trzech Królach, zaś dla włoskiej telewizji zrealizował „Genezis – od stworzenia do potopu „(1994).
Już poważnie chory, w jednym z wywiadów z 2015 roku mówił tak: „Człowiek jest obrazem Boga, ale także Bóg jest obrazem człowieka. (…) Bóg ma nieograniczoną zdolność bycia nieskończonością. Ukrywa się, by Go szukać. Dlaczego? Dlatego, że Bóg jest wszystkim (…) Zaś największym darem Boga jest szybkość myśli. Wystarczy, że wyobrazisz sobie najodleglejsze krańce kosmosu i już tam jesteś”.
Składając ten hołd wielkiemu Artyście, pragnę wierzyć, że Ermanno Olmi leży już i odpoczywa na wiecznie zielonych pastwiskach.