Jesień 2024, nr 3

Zamów

Cisza zaczytanych

Kiedy przychodziłem do czytelni po południu, czasami także witała mnie cisza, ale inna niż poranna, pełna czegoś nieuchwytnie unoszącego się w przestrzeni wielkich sal.

Fragment książki Stary gmach”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016.

Odkąd przestałem tam pracować, minęło trzydzieści lat. Dni w Bibliotece, kiedy je wspominam, są dla mnie woluminami o porannych i wieczornych okładkach. Rano przychodziłem do czytelni, wieczorem, pracując na drugiej zmianie, czytelnię zamykałem. Te dni, ustawione obok siebie, rzadko już teraz czytane, są jak książki na regałach – ich treść pełna ludzi i znaczeń upewnia mnie w życiu mojej pamięci, chociaż nie muszę zaglądać między okładki. Wystarcza mi nieokreślone, ale intensywne wspomnienie. Pisząc książkę o Bibliotece, będę się starał coś z tych wspomnień wyczytać – skorzystam z biblioteki tylu moich lat.

Zaczynam książkę tak, jak zaczynałem pracę. O siódmej rano biorę klucz w szatni na parterze, sprzątaczka coś do mnie mruczy życzliwie, marmurowymi schodami idę na piętro, otwieram drzwi czytelni, wchodzę. Jest cicho, pusto. Przestrzeń odpoczywa, bo dopiero za dwie godziny pierwsi czytelnicy ożywią litery ustawione na regałach.

Mam kwadrans do rozpoczęcia pracy, z kubkiem herbaty siadam w kantorku dyżurnego bibliotekarza i patrząc przed siebie, wchłaniam powietrze czytelni, zastygłe pod nieruchomym, od miesięcy zepsutym zegarem. Na regałach po lewej stoją encyklopedie, po prawej słowniki językowe i wydawnictwa biograficzne. A na wprost, w dużym balkonowym oknie, budynki okalające dziedziniec uniwersytetu układają się w równej perspektywie, jak na sztychu.

To było chwilowe, niczym nie zakłócone uniwersum, które uspokajało mnie. Ale tylko na moment.

Za plecami otwierały się drzwi magazynu, ogromnej czeluści, i mój kolega magazynier wpychał do czytelni wózki ze stertami książek i czasopism. Teraz przez godzinę na półkach rozkładałem te ciężary.

Następna godzina poświęcona była porządkowaniu podręcznego księgozbioru, wyrównywaniu „pod linijkę” pofalowanych szeregów książek, wyszukiwaniu przestawionych i wkładaniu na właściwe miejsca, wybieraniu tych, które się rozpadają i muszą być oddane introligatorowi. No i rozmawiało się z podobnie zajętymi koleżankami i kolegami – głośno, nawet krzykliwie, „na zapas”, bo już niebawem będzie trzeba mówić szeptem, żeby nie przeszkadzać czytelnikom. Dzisiaj, kiedy już od tylu lat tam nie pracuję, przypominam sobie, że te spontaniczne pogaduszki, zwykle błahe, nawet błazeńskie, a czasami poważne, zawsze były prowadzone z jakimś nieuchwytnym onieśmieleniem, w obliczu tysięcy książek i miliardów porządnie ułożonych zdań; ułożonych wedle pisarskiej sztuki i po bibliotekarsku ułożonych na półkach.

Kiedy jakaś książka upadała – to się musiało zdarzać w takiej ich masie – czuło się rodzaj trwogi, nawet bólu… Jakby upadała jakaś świętość

O godzinie dziewiątej wchodzili pierwsi czytelnicy. Wchodzili do przestrzeni rozplanowanej nie tylko architektonicznie, ale także wedle pewnego podziału idei. Otóż książki rozstawione były wedle tematycznych domen mądrze sugerujących taki, a nie inny układ uniwersum myśli ludzkiej. To rozstawienie dziedzin wiedzy było w czytelni dziełem pani kustosz Marii Trzcińskiej. Stali bywalcy mieli swoje wydeptane drogi między regałami, przechodząc od filozofii do psychologii, od socjologii do historii sztuki, od geografii do biologii, rysowali drogę myśli i drogę własnych ciał. Naprawdę wcielali swoje umysły. – Tego rodzaju umysłowe i psychofizyczne nawyki utrwalają się głęboko w podświadomości. Delikatny, ale mocny i niespodziewany był kulturowy wpływ pani Marii Trzcińskiej na całe pokolenia humanistów i przyrodników!

Ale nie zawsze tak zaczynałem, bo to była praca na dwie zmiany. Kiedy przychodziłem do czytelni po południu, czasami także witała mnie cisza, ale inna niż poranna, pełna czegoś nieuchwytnie unoszącego się w przestrzeni wielkich sal. To była cisza zaczytanych. A w inne popołudnia wchodziłem prosto w gęsty tłum studentów zdenerwowanych czekaniem na książki, oblegających kantor bibliotekarza. Tak działo się podczas sesji egzaminacyjnej. Wtedy natychmiast wślizgiwałem się za ladę, zmieniałem udręczonego kolegę, podejmowałem po kilkanaście rewersów naraz, wydawałem naraz po kilkanaście woluminów.

Wieczorem ruch się uspokajał. Mogłem kontemplować przednocną czerń w oknach.

Praca w czytelni bywała ciężka, fizyczna. Codziennie dźwigało się setki kilogramów czasopism, trzeba było, dysponując podzielnością uwagi i refleksem, obsługiwać wiele osób jednocześnie. Manualnej zręczności nabywało się przez wiele miesięcy. Czasami graniczyło to z cyrkową sztuką, kiedy roznosiło się po salach wysokie stosy książek podtrzymywanych podbródkiem. A kiedy jakaś książka upadała – to się musiało zdarzać w takiej ich masie – czuło się rodzaj trwogi, nawet bólu… Jakby upadała jakaś świętość.

Osobnym kunsztem było układanie na wózkach ogromnych stert czasopism i książek zwróconych przez czytelników i zręczne wywożenie tego ciężaru przez próg ciasnych drzwi do magazynu. Niełatwo było w pośpiechu tak te „zwroty” ułożyć, żeby się nie wywaliły.

Nikt z czytelników nie był świadom ciężkości tej pracy. W dniach największego ruchu po dyżurze bibliotekarz słaniał się na nogach.

W mojej pamięci te trzy obecności: książek, ludzi i przestronnych sal stały się jakby trzema stanami duchowego i materialnego życia w Bibliotece.

Poranna, genezyjska cisza. Błogosławiony odpoczynek, chociaż chwilowy, bo zaraz musiałem przystąpić do ciężkiej roboty, do rozładowywania zamówionych książek i czasopism, magazynierzy właśnie wtaczali obładowane wózki.

Cisza zaczytanych. Jakiś rodzaj świętego wejścia w zamknięty w wielu głowach świat myśli, polatywanie spojrzenia nad tymi głowami. Spojrzenie na te głowy wracało do mnie i wzbudzało moje własne myśli. Wtedy, w tych spokojnych dniach, siedząc na bibliotekarskim krześle, pisałem „coś swojego”.

W mojej pamięci te trzy obecności: książek, ludzi i przestronnych sal stały się jakby trzema stanami duchowego i materialnego życia w Bibliotece

Wieloręki, natarczywy tłum przy kantorze, żądający, nieprzyjemny, odreagowujący stres zbliżających się egzaminów. Studenci wydawali się przemieleni bezduszną maszynerią wiedzy „zadanej”, bez jakiejkolwiek potrzeby lekturowej kontemplacji. Nieludzka pragmatyka uczenia się, zmechanizowana dydaktyka.

Czytelnicy byli najrozmaitsi.

Najwięcej było studentów czytających „co zadane”. Po lekturze oddawali podręczniki – niektóre rozdziały były brudne od tysięcy palców, a inne dziewiczo białe; w ten sposób można było rozpoznać ślady naukowych mód. I miało się naoczny dowód, jak mechanicznie miele młyn dydaktyki: corocznie o tych samych porach ta sama wiedza osadzała się w głowach coraz to innego pokolenia (Wspominam tutaj czasy PRL‑u, kiedy i w tej dziedzinie konserwatyzm był przemożny).

Na szczęście wielu studentów puszczało się w przygodę lektur wolnych, samodzielnych. Zachłanność niektórych budziła podziw: jakby w ciągu krótkiego czasu chcieli dowiedzieć się wszystkiego o wszystkim. A ponieważ często ich ciekawość prześcigała rozum, to można było się lękać, czy dane im będą późniejsze spokojne i długie lata przetrawiania wiedzy i zamieniania jej w mądrość.

Głównymi klientami czytelni byli historycy. Przewracali wielkie płachty starych gazet, często nie zauważając, jak osypuje się na podłogę kruchy, pożółkły papier i jak zadeptywane są strzępy ważnych informacji… Oszczędzając czas, ci rutynowani badacze starali się zatrzymywać spojrzenie tylko na tych miejscach gazety, gdzie coś znajdywali przydatnego dla ich tematu. Ale spojrzenie – na szczęście! – nie zawsze bywa posłuszne: wędruje tu i tam, wyławia sprawy kuriozalne, śmieszne, charakterystyczne. Sama ta wędrówka zbuntowanego spojrzenia staje się nałogiem, który przywiązuje do starego czasopisma. Stałym klientem był pan profesor Zdzisław Kmiecik – historyk XIX‑wiecznej prasy polskiej. On owo irracjonalne zamiłowanie uczynił swoim zawodem naukowym: będąc dokumentalistą pedantycznym w tym, co publikował, tylko przed bibliotekarzami zdradzał się z emocjami poszukiwacza, który dzień po dniu zanurzał się w ogromnych woluminach. Ale pedanterii nie mógł się wyzbyć. Śmieszyło nas, kiedy linijką mierzył powierzchnię artykułów do celów statystycznych – żeby przekonać się, ile procent powierzchni w czasopiśmie było zarezerwowane dla artykułów o określonej problematyce.

Piotr Matywiecki, „Stary gmach”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016
Piotr Matywiecki, „Stary gmach”, Wydawnictwo Więź, Warszawa 2016

Z wielkim sentymentem patrzyłem na pobyty znanej ongiś dziennikarki, pani Karoliny Beylin, która w popularnym czasopiśmie prowadziła rubrykę staroci, swoisty przegląd prasy z zamierzchłych epok. Czuło się jej satysfakcję, gdy upolowała jakąś notatkę sprzed obu wojen światowych, wzruszająco staroświecką, czyniącą dzisiaj komiczne wrażenie. Z dawnej gazety informacje przepisywała długopisem do szkolnych zeszytów. Ta odręczność zamieniała gazetowy druk w intymny zapis nie tyle samej tej informacji, co jej nostalgicznego wspominania.

Wesprzyj Więź

Czasami odwiedzał czytelnię ktoś, kto nie będąc uczonym historykiem, ani nawet historykiem amatorem, po prostu odczuł pokusę pamięci: nie szukając żadnej konkretnej informacji sprzed lat, chce zobaczyć tamtą epokę; jeśli nie może przywołać pełni swojego dawnego życia osobistego, chce przynajmniej zanurzyć się w atmosferę utrwalonego życia publicznego. Tacy bezinteresowni czytelnicy, wertując stare czasopisma, przeglądali czas. Nigdy nie zapomnę ich uśmiechu, który błąkał się między melancholijnym przytakiwaniem, że tak oto kiedyś było, że taki był ogólny klimat czasu, a nagłym odkryciem jakiegoś faktu, który coś kiedyś dla nich szczególnego znaczył, a o którym już nie pamiętali. Ponieważ na całe godziny nieruchomieli nad gazetami, dziwna mimika ich twarzy utrwaliła mi się jako niezwykła maska czasu.

Przychodzili też ludzie, którzy nigdy w życiu nie widzieli tylu książek w jednym miejscu. Wyczuwalne było ich zszokowanie. To było niezwyczajne w dzisiejszych czasach onieśmielenie mądrością, wiedzą. Onieśmielenie będące przeciwieństwem erudycji, która ma w sobie pewną bezczelność, nie czuje dystansu do książek, bez oporu je penetruje. W reakcjach nienawykłych czytelników był też obronny dystans do masy zblokowanego druku. Musieli jakoś ten dystans pokonać, żeby przystąpić do lektury wybranego woluminu.

Wydany przez Więź „Stary gmach” Piotra Matywieckiego bierze udział w plebiscycie na książkę 2017 roku „Warszawskiej Premiery Literackiej”. Więcej szczegółów tutaj. Zachęcamy do głosowania!

Podziel się

Wiadomość