Jesień 2024, nr 3

Zamów

Rozdział Kościoła i państwa. Moja gorycz i mój zawód

Wymiana dokumentów konkordatowych 23 lutego 1998 r. w Pałacu Apostolskim w Watykanie. Po lewej stronie stołu siedzą: premier Jerzy Buzek, minister Bronisław Geremek i ambasador Stefan Frankiewicz; po prawej: abp Jean-Louis Tauran, kard. Angelo Sodano, prymas Józef Glemp, abp Józef Kowalczyk, bp Tadeusz Pieronek i bp Alojzy Orszulik

Aż strach pomyśleć, co naprawdę kryje się za nagminnym mieszaniem przez księży i hierarchów porządku religijnego z politycznym i łamaniem ich autonomii: oderwanie od rzeczywistości, hipokryzja, koniunkturalizm… Tak, zasada rozdziału Kościoła i państwa od dawna leży u nas w grobie.

Pamięć o konkordacie – ważnym dokumencie z samych początków naszej niepodległości podpisanym ze Stolicą Apostolską w lipcu 1993 roku – obecna jest dziś najczęściej w prymitywnym antykościelnym hejcie internetowym, a także w gorzkich refleksjach tych wszystkich, którzy z rosnącym niepokojem obserwują polskie życie publiczne, nierzadko pozbawione rzeczywistego, a nie wyłącznie deklaratywnego, poszanowania dla fundamentalnej soborowej zasady autonomiczności państwa i Kościoła.

A przecież zasada ta została wyeksponowana już na samym wstępie konkordatu. Świadomość jej znaczenia dla nowej państwowości i troska o to, by wystrzegać się takich zapisów, które mogłyby w przyszłości naruszać zasadę świeckiego charakteru państwa towarzyszyły od początku pracom przygotowawczym nad tym dokumentem. Znamienne, że troskę tę szczególnie wytrwale przejawiali czasem ludzie blisko związani z katolicyzmem. Mogłem się o tym przekonać wiele razy podczas współpracy z ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim na etapie powstawania zrębów umowy z Watykanem.

O paradoksie – część instytucjonalnego Kościoła jest najwierniejszym strażnikiem mentalności bolszewickiej, dla której nie ma życia bez okopywania się w oblężonej rzekomo twierdzy, bez wrogów, ich tropienia i głośnego piętnowania

Stefan Frankiewicz

Udostępnij tekst

Niestety, dzisiaj, po dwudziestu latach obowiązywania konkordatu (jego ratyfikacja nastąpiła w lutym 1998 r.), trzeba mi z przykrością – bo sam dołożyłem małą cegiełkę do tego dzieła – zgodzić się z niedawną opinią bp. Tadeusza Pieronka, że zasada rozdziału Kościoła i państwa od dawna leży u nas w grobie.

Kościół nie miesza się do polityki?

Składanie do grobu tej arcyważnej i dla państwa, i dla Kościoła zasady przyjaznego rozdziału zaczęło się właściwie na samym początku budowania demokratycznego państwa i społeczeństwa wolnych obywateli. To już wtedy można było odnieść wrażenie, że to – o paradoksie – część instytucjonalnego Kościoła jest najwierniejszym strażnikiem mentalności bolszewickiej, dla której nie ma życia bez okopywania się w oblężonej rzekomo twierdzy, bez wrogów, ich tropienia i głośnego piętnowania.

Różni byli bądź są ci wrogowie: pogański Zachód narzucający nam „cywilizację śmierci”, niewierzący, komuniści i tzw. lewactwo, liberalizm jako uprzywilejowana kategoria w opisie współczesnej cywilizacji, bezbożna kultura artystyczna, „ideologia gender”. Najczęściej jednak – ludzie i środowiska walczący z Kościołem, według niektórych biskupów zacieklej, niż to się działo w czasach stalinowskich…

Takie mentalne trwanie w oblężonej twierdzy, uleganie pokusie nieustających polemik z niedobrym światem i to często przy okazji największych świąt liturgicznych, kiedy oczekujemy słów duchowego pokrzepienia i nadziei, a w ostatnich latach wyraźne utożsamianie się niemałej części ludzi Kościoła z jedną formacją polityczną nie sprzyjają, delikatnie mówiąc, budowaniu szerszej wspólnoty. Nie uczą poszanowania dla każdego bez wyjątku człowieka i pluralistycznego przecież społeczeństwa, nie służą niwelowaniu rosnących wciąż podziałów i pogardy dla przeciwników. Dodajmy: podziałów i pogardy motywowanych nierzadko – to nasza specjalność i polski „wkład” do społecznej nauki Kościoła – pseudoreligijnymi sloganami i przekonaniem o naszej uprzywilejowanej misji w ewangelizowaniu wszystkiego i wszystkich.

Tego stanu rzeczy nie mogą zmienić pojawiające się ostatnio zapewnienia niektórych hierarchów o tym, że Kościół nie miesza się do polityki, nie akceptuje utożsamiania patriotyzmu z nacjonalizmem i nie jest stroną w politycznych sporach. Te głosy rozsądku i otrzeźwienia wciąż są nieliczne i mogą świadczyć skądinąd o poważnych podziałach w polskim episkopacie i braku wyraźnego w nim przywództwa. I nie ich wyraziciele dla szerszej opinii odbiorców są twarzą Kościoła. Tą twarzą wciąż pozostają ci, którzy z ambon i biskupich katedr uprawiają polityczną propagandę, a upolitycznienie kościelnego nauczania tłumaczą… prawem do moralnej oceny zjawisk życia publicznego.

Aż strach pomyśleć, co naprawdę kryje się za nagminnym mieszaniem porządku religijnego z politycznym i łamaniem ich autonomii: oderwanie od rzeczywistości, hipokryzja, koniunkturalizm, nieumiejętność kierowania się tak często podkreślaną mądrością wieków, wreszcie niewiedza na temat politycznych uwikłań polskiego Kościoła w dwudziestoleciu międzywojennym? Myślę, że świecki wariograf niewiele by tu wyjaśnił…

Z drugiej strony, kiedy obserwuję bieg wydarzeń publicznych w naszym kraju, uderza mnie co rusz postawa czołowych polityków: ministranckie demonstrowanie osobistej religijności, niepamięć o pluralistycznym przecież charakterze społeczeństwa i obowiązku liczenia się z odbiorem wszystkich obywateli. Gdzie się podziała pamięć o historycznej wizycie Jana Pawła II w Sejmie 11 czerwca 1999 roku?

Papież mówił wówczas także do polityków kierujących się w swej działalności motywacją religijną słowa: „Wykonywanie władzy politycznej (…) powinno być ofiarną służbą człowiekowi i społeczeństwu, nie zaś szukaniem własnych czy grupowych korzyści”. Przypomniał też o „poszanowaniu dla właściwej życiu wspólnoty politycznej autonomii”. Nawoływał do „solidarnej współpracy wszystkich ludzi dobrej woli – niezależnie od opcji politycznej i światopoglądu”. Tymczasem z tego sejmowego spotkania z papieżem zapamiętane zostało chyba wyłącznie spontaniczne „Ale nam się wydarzyło!”.

Zmiany zostaną wymuszone

Moja gorycz i mój zawód z powodu klęski nad Wisłą soborowej zasady, że „wspólnota polityczna i Kościół są każde na własnym terenie niezależne od siebie i autonomiczne” – zasady, o której wiele razy słyszałem z ust naszego świętego papieża – nie kierują się głównie w stronę polityków. Adresatem jest w pierwszym rzędzie hierarchia polskiego Kościoła. Był on bowiem, i wciąż pozostaje, instytucją potężną, wpływową, a dla wielu – ze względu na rolę odegraną w epoce komunizmu – ważnym, czasem najważniejszym punktem odniesienia.

Niektórzy z nich w trudnych czasach „bezbożnego systemu” płacili dotkliwą cenę za zaangażowanie w prace laikatu, za publiczną obronę Kościoła i jego służby polskim interesom, na przykład w związku z obchodami milenijnymi czy listem episkopatu do biskupów niemieckich w 1965 roku. Oczywiście o tym wszystkim nie mają zielonego pojęcia dzisiejsi, bezpiecznie rozparci w kanapach, obrońcy Kościoła przed „prześladowaniami” ze strony „bezbożnego lewactwa”.

Uważam, że to od instytucjonalnego Kościoła zależy formacja dojrzałych polityków, działających na własny rachunek, bez podpierania się autorytetem biskupów – tych polityków, którzy podejmują swoją działalność z pobudek religijnych. Zależy też rzeczywiste, a nie tylko zamknięte w okrągłych deklaracjach, poszanowanie zasady świeckości demokratycznego państwa. Świeckości, której nie można utożsamiać, jak to się dzieje, z walką z religią i Kościołem, ale która powinna być rozumiana jako moralny obowiązek i życiowa szansa zarówno dla polskiego chrześcijaństwa, jak i dla jakości naszego życia publicznego.

Obawiam się jednak, że jest to marzenie ściętej głowy. Może pomogą tutaj zmiany pokoleniowe w polskiej hierarchii… A może konieczne zmiany zostaną dopiero wymuszone przez procesy laicyzacyjne i jeszcze większy spadek praktyk religijnych?

Próbuję na koniec znaleźć praprzyczynę obecnej sytuacji. We wspomnieniach wracają zapamiętane obrazy Jana Pawła II i jego postawy wobec „Solidarności” w latach osiemdziesiątych, a potem wobec cudu odzyskanej wolności w roku 1989 i ojców założycieli III RP z Lechem Wałęsą na czele, a także – uwagi papieża na temat jego osobistego udziału w tamtych wydarzeniach. Uderzała mnie zawsze jego wielka pokora i wdzięczność w obliczu historycznych zmian, wobec ludzi, także tych niezwiązanych z Kościołem. „Jacy piękni ludzie byli u początków tej naszej wolności” – powiedział mi kiedyś z wyraźnym wzruszeniem. A jednocześnie kiedy mowa była o jego własnej roli na drodze ku niepodległości – przerywał zdecydowanie, podkreślając, że to działał Bóg.

Nie ma ewangelizacji bez pokory

Była w papieżu ogromna skromność w patrzeniu na siebie i własne dokonania, a jednocześnie autentyczna wdzięczność za to wszystko, co Kościół otrzymuje od świata, od ludzi świeckich i dokonujących się dzięki nim procesów społecznych, od współczesnej kultury ogólnej, którą starał się śledzić i której nie utożsamiał wyłącznie z negatywnymi zjawiskami obyczajowymi.

Brak mi w polskim Kościele takiej właśnie pokornej postawy. Brak ten, mimo nieustannego powoływania się na naszego świętego papieża, dawał się odczuć już w początkach budowania wolnej Polski. Częste podkreślanie własnych zasług w odzyskiwaniu wolności, histeryczne momentami reagowanie na przejawy antyklerykalizmu i tzw. walki z Kościołem, postawy rewindykacyjne w zakresie odzyskiwania dóbr – wszystko to musiało robić wrażenie, że tenże Kościół oczekuje nadzwyczajnej wdzięczności i uprzywilejowanego traktowania przez państwo. Słowem: że oczekuje premii za wypełnianie obowiązków, które należą przecież do jego moralnej misji.

Wesprzyj Więź

Towarzyszyła temu nieumiejętność odejścia od różnych funkcji zastępczych, pełnionych z konieczności w czasach komunizmu, a które teraz wypełniane są w sposób naturalny przez demokratyczne państwo i jego instytucje edukacyjno-kulturalne. A pryncypializm i pycha w potępianiu złożonych zjawisk współczesnej cywilizacji, zaliczanych łatwo en bloc do kategorii „cywilizacji śmierci” i bezbożności, twarde przedkładanie „doktryny” ponad prymat suwerennego sumienia, wszystko to nie sprzyjało – w warunkach wolnego rynku i rosnącego przecież konsumpcjonizmu – stwarzaniu społecznego klimatu współczucia i solidarności z najsłabszymi.

A przecież „tylko współczucie – jak pisał na progu wolności ks. Janusz Pasierb – prowadzi nas do pokory, tej pokory, dzięki której słuchamy i mówimy, otrzymujemy i dajemy, ewangelizujemy i jesteśmy ewangelizowani”.

Przeczytaj także: Autonomia jako kłopot

Podziel się

7
Wiadomość

Zawsze mam najwyzszy podziw
i szacunek dla ludzi, ktorzy doprowadzili do naszej wolnosci.
Niestety to o tych samych ludziach w radiomaryja styszalam rozne pomówienia i oszczerstwa. Od samego poczatku bylam tym bardzo zdumiona i zaniepokojona. Niestety wszystkie moje obawy sie ziscily a nawet gorzej.
Obawiam się tez, ze w naszym kosciele zmiana pokoleniowa nie wystarczy. Dużo mlodych ksiezy jest faktycznymi „wychowankami” rzeczinego radia.

Podzielam Pani obawy. Radomaryja jest w praktyce wiodącą siłą poskiego kleru, a uwikłanie tegoż kleru w politykę, z wszystkimi tego dla Kościoła konsekwencjami jest faktem. Oba czynniki wspierają się i zjawisko będzie trwałe, do czasu w którym wierni Kościoła nie przestaną stanowić liczącej się karty przetargowej w walce o władzę.

Mogę przystać na wiele z tych zarzutów, ale nie na użycie słowa bolszewia pod adresem polskich biskupów. Bo to po prostu nieprawda, syndrom oblężonej twierdzy daje się obserwować od wieków. Powyższy artykuł oznacza kolejny, nawet jeśli drobny krok na rozchodzących się ścieżkach.

Odwieczny syndrom „oblężonej twierdzy” – to prawda, jednakowoż najbliższy nam w czasie i na własnej skórze odczuty jego przejaw, to właśnie bolszewia. Artykuł zaś prawdziwy do bólu.

Autor przeciwstawia poglądy Jana Pawła II faktycznemu postępowaniu przeważającej części biskupów. Trudno jednak nie zauważyć, że owi biskupi, znowu w przeważającej części byli mianowani przez tegoż papieża. Jak to świadczy o „zarządzaniu kadrami” za pontyfikatu Jana Pawła II?

To, że artykuł przedrukowała Wyborcza, czyli jedna ze stron tej wojny jest pośrednim dowodem, iż artykuł jest jednostronny, został wpisany w tę wojnę. Dla Więzi to bardzo średnia promocja.

“W Polsce Kościół katolicki rządzi partią rządzącą”
“Powrót ustroju demokratycznego nie jest w Polsce możliwy przy jednoczesnym zachowaniu wpływów kościoła katolickiego.”

Link do tego artykułu udostępnił mój znajomy, wojujący antyklerykał, napisał o nim: sama prawda. To daje mi jasny obraz, po której stronie barykady stoi pan Stefan Frankiewicz i cały obóz Kościoła liberalnego. Pozostaje pomodlić się na powrót autora do prawdziwej wiary.