Zima 2024, nr 4

Zamów

Długa droga do konkordatu

Papież Jan Paweł II żegna Polaków ze schodów samolotu Ił-62 M w barwach Polskich Linii Lotniczych LOT przed odlotem do Rzymu 23 czerwca 1983 r. Na płycie lotniska widoczni m.in. biskupi, księża, przedstawiciele władz. Fot. Lech Zielaskowski / NAC

W porównaniu z analogicznymi dokumentami na Zachodzie, w polskim konkordacie uderza duży stopień jego ogólności, to że stawia sprawy naprawdę zasadnicze, nie stara się rozwiązywać wszystkiego, zakreśla ramy wzajemnej niezależności i autonomii.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/1993.

Uroczystość podpisania konkordatu, jaka odbyła się 28 lipca 1993 roku w Urzędzie Rady Ministrów, była niewątpliwie wydarzeniem historycznym. Przede wszystkim w oczach tej ogromnej części polskiego społeczeństwa, która pamięta o bezcennej roli Kościoła w historii, kulturze i utrwalaniu tożsamości narodu, a także rozumie niezastąpioną rolę, jaką może on odegrać w trudnych początkach nowego państwa i społeczeństwa obywa­telskiego: w odbudowywaniu zdewastowanej moralności, w rozbudzaniu postaw prospołecznych, w uczeniu myślenia państwowego, w wychowywa­niu do sprawiedliwości i pokoju. Tę szczególną w polskich warunkach rolę podkreśla obszerniejsza niż w innych tego rodzaju dokumentach pre­ambuła, która jednakże nie posiada charakteru normatywnego czy choćby sugestii ustawodawczej, nie oznacza uprzywilejowania Kościoła katolic­kiego, ale oddaje mu elementarną sprawiedliwość.

Podpisanie konkordatu skłaniało do refleksji nad całym powojennym rozdziałem w relacjach Kościół – państwo w Polsce. Między innymi nad trudną dro­gą kompromisów i realizmu Prymasa Stefana Wyszyńskiego, który w 1950 roku zdecydował się podpisać porozumienie pomiędzy Kościołem a komunistami, skazując siebie na bolesne niezrozumienie w Watykanie; i który też, już w połowie lat siedemdziesiątych, potrafił przeciwstawić się wspólnemu dążeniu rządu warszawskiego i watykańskiej dyplomacji do wypracowania wzajemnego porozumienia za plecami hierarchii i bez uwzględnienia podstawowych aspiracji narodu. Można by powiedzieć, że idea konkordatu rodziła się niejako razem z odzyskaniem przed czterema laty niepodległości. Przygotowaniem były tu choćby prace nad ustawą o stosunku państwa do Kościoła z 23 maja 1989 r.; doświadczenia wyniesio­ne z działalności Komisji Wspólnej przedstawicieli rządu i Episkopatu; wznowienie stosunków dyplomatycznych ze Stolicą Apostolską 17 lipca 1989 r. i przyjazd do Warszawy Nuncjusza – Polaka, abpa Józefa Kowalczyka; ustanowienie także w Polsce Ordynariatu Polowego; wprowadze­nie lekcji religii do szkół; dostosowanie 5 czerwca 1991 r. kształtu naszych wschodnich diecezji do granic państwa polskiego.

Trwające od października 1991 roku prace nad przygotowaniem pań­stwowej odpowiedzi na projekt przedstawiony przez stronę watykańską odbywały się w zgodzie z przyjętą w takich przypadkach procedurą. Waż­nym elementem tych prac było skrupulatne wysondowanie opinii szeregu zainteresowanych resortów w sprawach tyczących ich kompetencji. Znamienne, że najostrzejsze zastrzeżenia zgłaszali czasem politycy znani ze swej katolickości. Nieodzowne było też porównanie tekstu przedsta­wionego projektu nie tylko z konkordatem z roku 1925, ale z układami Stolicy Apostolskiej zawartymi przez nią po Soborze Watykańskim II: m.in. z Argentyną (1967), Portugalią (1970), Hiszpanią (1976), Peru (1980), Włochami (1984) i Dolną Saksonią (1989). We wszystkich tych pracach poprzedzających negocjacje dała o sobie znać konsekwentna troska o to, by unikać zapisów, które mogłyby sugerować chęć wprowa­dzenia kryterium wyznaniowego do polskiego systemu prawnego; by wy­strzegać się wszystkiego, co mogłoby naruszać konstytucyjny zapis o świeckim charakterze państwa; by nie stworzyć w jakikolwiek sposób podejrzeń, że neguje się zasadę równouprawnienia wszystkich Kościołów i związków wyznaniowych.

Idea konkordatu rodziła się razem z odzyskaniem niepodległości w 1989 roku

W ostatecznej redakcji dokumentu uderzać musi częste odwoływanie się do ustawodawstwa państwowego, co – ze względu na międzynarodową wymowę konkordatu – stanowi pewnego rodzaju podniesienie rangi polskiego prawa.

Konkordat nie wprowadza zasadniczych korekt do istniejącego obecnie w Polsce systemu stosunków pomiędzy Kościołem i państwem. Stwierdzeniem zasadniczym, określającym charakter relacji Kościół – państwo, jest zawarta w pierwszym artykule soborowa formuła, że Kościół i państwo są w swoich dziedzinach niezależne i autonomiczne, i że na tej zasadzie winna się opierać ich przyszła współpraca. Usankcjonowanie tej zasady w dokumencie o takim znaczeniu winno położyć kres tak częstym u nas ostatnio fobiom antykościelnym i ciągotom teokratycznym nie­których polityków oraz kontrowersjom wokół roli Kościoła w demokratycznym i pluralistycznym społeczeństwie. Winno uzmysłowić fakt obowiązywania tej zasady w obydwie strony.

W porównaniu z analogicznymi dokumentami na Zachodzie, w pol­skim konkordacie uderza duży stopień jego ogólności, to że stawia sprawy naprawdę zasadnicze, nie stara się rozwiązywać wszystkiego, zakreśla ramy wzajemnej niezależności i autonomii. Tę powściągliwość co do roz­wiązań szczegółowych, np. w zakresie spraw majątkowo-finansowych, trzeba uznać za wartość dokumentu, który naśladuje mądrość prawa rzymskiego poprzez wyeksponowanie trwałych zasad ogólnych, otwiera wielką przestrzeń dla ustawodawstwa polskiego i takich regulacji praw­nych, które podyktuje zmieniające się życie.

Ostateczny kształt konkordatu jest oczywiście rezultatem wzajemnych kompromisów i dobrej woli obu stron. Ci, którzy mogli z bliska obserwo­wać proces negocjowania dokumentu, wiedzą, z jaką powagą przedstawi­ciele władz podchodzili do obowiązku obrony interesów państwa, takiego dalekowzrocznego formułowania poszczególnych konkordatowych zapisów, które by stanowiło gwarancję przestrzegania owych interesów w nie dającej się przewidzieć przyszłości. Z kolei strona watykańsko-kościelna dawała dowody nowoczesnego, soborowego myślenia o relacjach pomię­dzy demokratycznym państwem a Kościołem. Na podkreślenie zasługuje postawa watykańskiego Sekretariatu Stanu, który ujawnił znaczną elas­tyczność i maksimum dobrej woli w zrozumieniu trudnej polskiej specyfi­ki, jaką naznaczone są początki budowania państwa.

Wesprzyj Więź

W różnych okresach PRL dawały o sobie znać tęsknoty komunistów za konkordatowym uregulowaniem stosunków z Kościołem i Stolicą Apostolską. Zdawały one sobie sprawę z międzynarodowego znaczenia tego rodzaju regulacji prawnej, z faktu, że konkordat stanowiłby cenną legitymację w oczach międzynarodowej opinii. Powrót do tej wypróbowa­nej i szanowanej formy prawnej stał się jednak możliwy dopiero z chwilą odzyskania niepodległości, za pontyfikatu Papieża Polaka, który jak nikt z jego poprzedników rozumie najżywotniejsze racje państwa polskiego i wziął na siebie zasadniczą odpowiedzialność za treść konkordatu. Doku­ment ten broni polskiej racji stanu, wykracza daleko poza wciąż płynną i niepewną sytuację polityczno-prawną w kraju i jego geograficznym oto­czeniu.

Podczas podpisywania konkordatu główny negocjator ze strony rządo­wej, minister Krzysztof Skubiszewski, postawił narzucające się przy okazji pytanie: „Czy pochłonięci najbliższą rzeczywistością nadal rozumiemy, czym stał się i jest pontyfikat Jana Pawła II dla nas jako narodu, państwa i członka społeczności międzynarodowej?”. Długa droga do konkordatu 1993 to zarazem długa droga do niepodległości. I o tym, niezależnie od osobistego stosunku do religii i Kościoła, też należy pamiętać w wartoś­ciowaniu nowego układu.

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 10/1993.

Podziel się

Wiadomość

Konkordat gwarantuje wiele dobra i trzeba mieć dużo uprzedzeń do Kościoła, by domagać się jego zniesienia. Jednakże powinniśmy się liczyć z tym, że poważna część społeczeństwa, na której powinno nam zależeć, takie uprzedzenia ma. I ma ku temu pośród wielu jeden rzadko artykułowany powód, który podzielam.

Mianowicie, gwarantując wiele jego dobrych społecznie zapisów w formie traktatu międzynarodowego, którego możliwość formalnego wypowiedzenia jest wątpliwa (o czym dalej), zerwaliśmy wspólnotę z ustanowienia Bożego w jakiej żyjemy z jej częścią, którą konkordat zasadnie lub niezasadnie uwiera. Jeżeli bowiem bylibyśmy idealną wspólnotą której wszyscy członkowie sobie ufają (a przynajmniej my, katolicy mamy takie zaufanie do niekatolików), jedna jej część nie powinna zabezpieczać swoich rozwiązań przed drugą w sposób uniemożliwiający zmianę poprzez instytucje, leżące poza jej zasięgiem.

Owszem, jeśli się znajdzie kwalifikowana większość, można te rozwiązania umieścić w konstytucji zabezpieczając zmiany przed głosowaniem przez taką samą kwalifikowaną większość. Nic nie stoi bowiem na przeszkodzie, by przeciwnicy taką większość w wyborach powszechnych uzyskali. Ale dziś nawet gdyby konkordat wykreślić z konstytucji, nie jest jasne, czy rząd mógłby wypowiedzieć konkordat. Jest to bowiem traktat międzynarodowy, który można wypowiedzieć (o ile sam nie przewiduje takiej ewentualności oraz zawarty jest na czas nieokreślony, a tak jest właśnie z „naszym” konkordatem), tylko pod pewnymi warunkami przewidzianymi w konwencji wiedeńskiej o traktatach międzynarodowych, bardzo, ale to bardzo trudnymi do spełnienia. Uprzednio trzeba byłoby wypowiedzieć konwencję, która nie przewiduje takiej ewentualności, co oznacza, że stosują się te same i jej własne zasady czyniące wypowiedzenie praktycznie niemożliwym.

Zawierając konkordat i zrywając wspólnotę losu (określenie, które usłyszałem u Marka Jurka i które przyjmuję za swoje; w hierarchii wartości ta wspólnota idzie przed wieloma dobrami niższej rangi gwarantowanymi w konkordacie) dajemy drugiej stronie moralne alibi do zerwania wspólnoty z nami, przekreślenia znaczenia przeszłych losów, które nas ukształtowały w Polaków (a wielu z nas w katolików). I przyszłych losów także.

Zaznaczam, że nie wypowiadam się przeciwko poszczególnym zapisom konkordatu, ale niech będą one częścią prawa polskiego, niektóre nawet umieszczone w konstytucji jeśli znajdzie się odpowiednia większość, ale nie gwarantowane traktatem międzynarodowym ograniczającym z dużym prawdopodobieństwem uprawnioną swobodę kolejnych rządów w prowadzeniu spraw polskich, nawet tych rządów, których nie będę popierać.

Moja ocena ma charakter etyczny, dlatego nie wdaję się w dyskusję „techniczną”, co warto a czego nie warto ocalić z konkordatu przenosząc jego zapisy do prawa polskiego, i jakie Kościół miałby korzyści z elastyczności w tej sprawie, chociaż pogląd na dobre i niedobre szczegółowe rozwiązania przewidziane w konkordacie, a także na korzyści (i ryzyka) dla Kościoła gdyby chciał rozważać dobrowolne wycofanie się z konkordatu, mam wyrobiony.

Wiem, że w tym przypadku zderzam się z autorytetem już nie tylko episkopatu, ale św.Jana Pawła II, który tak widział unormowanie stosunków państwo-Kościół. Nie wiem jednak, jak tego zderzenia uniknąć. Mojego stanowiska nie poprą ani katolicy „głównego nurtu”, ani katolicy otwarci, bo wspólnie przeforsowali rozwiązanie, które oceniam za poważnie błędne.

Wierzę, że nasze wspólne życie z tymi, którzy mają nas za wrogów jest nieprzypadkowe, bo tylko w takich warunkach, a nie cieplarni, może dojrzewać nasza wiara gdy będziemy się sami ograniczali, może nie od razu w 100% bo nie potrafimy, ale krok po kroku, w stosowaniu przemocy, by nasi „wrogowie” byli szczęśliwsi. Bo konkordat ma ukryty charakter przemocowy. A przynajmniej nabrał go od momentu, w którym znaczna część społeczeństwa czuje się jego obowiązywaniem poniżana. Nie rozumiem tego, ale nie ignoruję.

Formalnoprawna, polityczna i jaka tam jeszcze niemożność wypowiedzenia konkordatu, o której pisze pan Piotr Ciompa, jest dla mnie – jako obywatela – absolutnie nie do przyjęcia. Powiem z oczywistą przesadą, ale za to wprost (by uwypuklić sedno): zawarcie umowy, której nie można rozwiązać, postrzegam jako rodzaj narzuconego, więc przymusowego niewolnictwa. Na dodatek nikt mnie o konkordat nie pytał. W ogólnokrajowym referendum trzeba było zatwierdzić Konstytucję mojego państwa, jego przystąpienie do UE i akces do NATO – ale nie konkordat! Małżeństwo w Kościele też ma charakter umowy, z zasady dożywotniej i “niewypowiadalnej”, lecz jest instytucją religijną (sakramentalną), nie świecką! Konkordat natomiast jest umową międzynarodową (traktatem) zawieraną między państwem niewątpliwie świeckim (Polską) a państwem niewątpliwie religijnym (Watykan). Bez względu na moją wiarę/niewiarę, nierozwiązywalność konkordatu uwłacza mojej ludzkiej i obywatelskiej godności.
Stanisław Remuszko
remuszko@gmail.com, 504-830-131