Czy w morzu naszego chrześcijaństwa, pod gładką powierzchnią manifestowanej religijności, nie kryje się góra lodowa niemiłosiernego stosunku do innych, skamielina twardości, niewiary w Boga bliskiego i czułego?
„Kiedy zmarli moi rodzice, cała rodzina zerwała ze mną kontakty z powodu mojego homoseksualizmu. «My do ciebie nic nie mamy, ale ksiądz mówił, że i tak będziesz się smażył w piekle» – to ostatnie, co od nich usłyszałem po pogrzebie mamy” – pisze w komentarzu Tomek Robert (22 kwietnia 2018).
W tekście „Wykluczenie, czyli rozeznanie po polsku” opowiedziałem konkretną historię, jaka spotkała mego znajomego, Rafała, 35-letniego geja, któremu teściowie jego młodszego brata, gorliwi katolicy i aktywni parafianie, przeszkodzili w zostaniu ojcem chrzestnym. Dla Rafała, który jest prostolinijnym, pełnym radości życia, spełnionym zawodowo człowiekiem, zaangażowanym katolikiem i ma stałego spowiednika, było to ogromnie przykre doświadczenie. Nie tylko dlatego, że cieszył się na takie usankcjonowanie swojej więzi z bratankiem, ale też dlatego, że pierwszy raz poczuł się dyskryminowany, odtrącony przez katolików z powodu swej orientacji.
Istotną okolicznością całej historii jest to, że kierownik duchowy Rafała, zakonnik towarzyszący mu od lat, nie widział przeszkód, wydał nawet stosowne zaświadczenie. Stanęły natomiast okoniem osoby świeckie, nieznające go dobrze, kierujące się fałszywym przekonaniem, że „homoseksualista nie może być ojcem chrzestnym”.
W moim tekście zawarłem też dość istotną informację, że Rafał mieszka ze swoim przyjacielem. Nie dotykałem natomiast kwestii, czy między nimi istnieją czy nie istnieją „akty homoseksualne”, bo nic na ten temat nie wiem i uważam, że nie jest to moja sprawa. Wiem za to, że Rafał i jego przyjaciel Marek są sobie autentycznie oddani, wspierają się w trudach życia, razem spędzają wakacje i czas wolny, modlą się. Co do moralnej oceny ich związku, ufam rozeznaniu spowiednika.
Mój tekst wywołał lawinę komentarzy (najciekawsze z nich zostały opublikowane tutaj) – życzliwych i współczujących Rafałowi bądź jednoznacznie go osądzających. Niektórzy oburzali się przy tym na mnie jako autora, zarzucając mi podważanie nauki Kościoła, nieuczciwość dziennikarską, wręcz manipulację. Proponuję przyjrzeć się niektórym argumentom moich adwersarzy.
„Ta historia pokazuje, że to świeccy, a nie duchowni, bronią ostatnio prawdy o człowieku. (…) Jeśli ktoś rani i okłamuje w tej sprawie biednego homoseksualistę, to jest to jego kierownik duchowy i spowiednik. Akty homoseksualne są, co do materii, grzechem ciężkim, prowadzącym do piekła, a homoseksualny styl życia, taki zaś prowadzi bohater, jest grzeszny i pozostaje obiektywnym nieuporządkowaniem” – pisze Tomasz Terlikowski, zgodnie z literą Katechizmu Kościoła Katolickiego. Przeanalizujmy jednak jego wypowiedź zdanie po zdaniu.
„Świeccy bronią prawdy o człowieku”… Jacy świeccy? Czyżby teściowie brata mojego bohatera, wygadujący bzdury o nieważności chrztu i jakimś „zaciąganiu grzechu” na dziecko, a jednocześnie podważający rozeznanie stanu duchowego Rafała przez jego spowiednika, mieliby być dla nas wzorem postawy chrześcijanina? I jakiej prawdy o człowieku bronią? Czy takiej, że homoseksualista dzielący życie z przyjacielem jest skazany na piekło i dlatego powinniśmy się od niego izolować w ramach rodziny? Dalej: dlaczego homoseksualista jest „biedny”? Czyżby użycie tego słowa było tu wyrazem „współczucia”, o jakie upomina się KKK? Może raczej poczucia wyższości, pogardy dla „zatwardziałego grzesznika”… A na jakiej podstawie autor wypowiedzi z góry zakłada, że w relacji obu przyjaciół mają miejsce „akty homoseksualne”? I wreszcie, co znaczy „homoseksualny styl życia, który jest obiektywnym nieuporządkowaniem”? Chodzi tylko o to, że Rafał mieszka z przyjacielem, czy jest to sugestia, że oddają się rozpuście i wyuzdaniu, odwiedzają darkroomy itd. Wydaje mi się, że Tomasz Terlikowski popełnia tak zwany błąd reprezentatywności: słysząc słowo „homoseksualista”, przywołuje od razu pewien negatywny stereotyp.
Z projekcją stereotypowych wyobrażeń o homoseksualistach spotykamy się też w wypowiedzi Macieja: „Ani Biblia, ani nauczanie Kościoła, ani zdrowy rozsądek nie są tu ważne. Ważny jest spowiednik, który z nauki Kościoła robi sobie pole swobodnych interpretacji prowadzących do zanegowania jej sensu. Ważny jest grzesznik, który – UWAGA! (wtrącenie moje – C.G.) – lubi sobie pogrzeszyć i nie ma najmniejszej chęci z tym grzechem zerwać”. „Lubi sobie pogrzeszyć” – oto prawda o człowieku, jaką nosi w sobie pan Maciej…
Na człowieka, który „lubi sobie pogrzeszyć” i, nie daj Boże, jest homoseksualny, czyli „obiektywnie nieuporządkowany”, niektórzy mają proste remedium: ścisłe przestrzeganie przepisów prawa kościelnego. Nie tylko więc nie powinno się dawać takim osobom rozgrzeszenia, kiedy mieszkają z partnerem (choćby deklarowali wolę trwania w białym związku), nie tylko odmawiać im „pokarmu grzeszników”, jakim jest Eucharystia, ale nawet nie pozwalać na bycie rodzicem chrzestnym, choć to mogłoby dać komuś namiastkę ojcostwa i umocnić więzi z rodziną.
Przed kim czy przed czym miałyby nas bronić kościelne „przepisy higieny”? Może przed zarażeniem się homoseksualnością?
Zdecydowany pogląd w tej kwestii ma na przykład Michał Baran, skądinąd asystent europosła Marka Jurka, walczącego o restrykcyjne prawo zakazujące aborcji: „Rzeczywistość moralna (a duchowa tym bardziej) jest obiektywna i prawo kościelne przypomina nie tyle przepisy dotyczące tego, kto po kim zabierze głos na przyjęciu, ile przepisy higieny w szpitalu polowym. Ich łamanie lub podważanie na własną rękę może skutkować wieloma życiowymi tragediami”. Ciekawe jest tu porównanie przepisów prawa kościelnego do przepisów higieny w szpitalu polowym. Jak wiadomo, metafory „szpitala polowego” w odniesieniu do Kościoła używa papież Franciszek. W tak pojmowanym Kościele lekarz jest tylko jeden, Jezus Chrystus, a my – duchowni, zakonnicy, siostry zakonne i świeccy chrześcijanie – mamy być czułymi pielęgniarkami, które nie brzydzą się dotykać ludzkich ran. A przed kim czy przed czym miałyby nas zdaniem Michała Barana bronić kościelne „przepisy higieny”? Może przed zarażeniem się homoseksualnością?
Jeśli zaś Michał Baran wspomina o życiowych tragediach, nie sposób nie przywołać w tym miejscu poruszających świadectw Michała i Łukasza, które też pojawiły się wśród komentarzy do historii Rafała.
Michał właśnie ze względu na naukę Kościoła zrezygnował swego czasu z wymarzonego związku z mężczyzną, co przypłacił silną depresją i olbrzymim cierpieniem. Walka z samym sobą nie wpływa też dobrze na stan jego wiary. „Wysiłek ten okazał się zbyt wielki i niszczący, a niestety powrotu już nie mam. Kiedy jednak czytam takie teksty, czuję (…) że mój wysiłek jest wręcz ośmieszany.(…) Błagam wszystkie osoby lobbujące za otwieraniem się na rozwodników, gejów – pamiętajcie, że są w Kościele osoby po tej drugiej stronie, cierpiące niewiarygodnie ze względu na wierność Ewangelii!”. Smutne wyznanie. Można się tylko zastanawiać, czy to „niewiarygodne cierpienie”, prowadzące aż do osłabienia wiary, było faktycznie, jak twierdzi pan Michał, owocem „wierności Ewangelii”, czy jednak tylko skutkiem ślepego posłuszeństwa specyficznie pojmowanej nauce Kościoła? „Musimy pamiętać – pisze ks. Jacek Prusak SJ – że krzyż, który sami sobie wybieramy, nie jest rzeczywistym krzyżem – najczęściej jest objawem autoagresji albo agresji w stosunku do innych” („Bóg obok”, „Tygodnik Powszechny” nr 17, 22 kwietnia 2018). Wierność Ewangelii, pójście za Chrystusem, mimo niesienia krzyża daje przecież człowiekowi wolność i radość…
Inne, choć również dramatyczne i trudne, jest doświadczenie Łukasza. „Jako homoseksualny młody człowiek wychowany w duchu głębokiej religijności przyswoiłem sobie naukę Kościoła w tej kwestii i zinternalizowałem ją. Stało się to źródłem mojej udręki na cztery dekady. W pewnym momencie omal nie przypłaciłem tego życiem (…). Niech głębiej pomyślą wszyscy, którzy naukę Kościoła podają głośno i z tupetem «word by word». Bo być może właśnie zakładają komuś pętlę na szyję. (…) Mnie w mojej depresji nie pomogły ani rady księży, ani lektura Pisma. (…) Pomogła mi jedna rada spowiednika: abym poszedł do psychiatry. Potem było długie leczenie antydepresantami i psychoterapia. (…) Nie odszedłem od Kościoła i na pewno nie odejdę. Ale mogę w nim wytrzymać tylko dlatego, że w pewnych rzeczach trochę sobie poluzowałem. Wcześniej traciłem mnóstwo energii na toczenie nierównej walki z sobą”.
I na koniec jeszcze jeden zastanawiający i zasmucający cytat, z komentarza Wojciecha: „Jesteśmy świadkami jakiegoś wielkiego zamieszania. (…) Widać jak na dłoni, jak opłakane skutki niesie już dzisiaj recepcja papieskiej adhortacji «Amoris laetitia»”. Moim zdaniem, widać coś innego. Wciąż istnieje wśród nas – wierzących i praktykujących katolików – pokusa sprowadzania wiary do zbioru jednoznacznych przepisów. Wówczas można by traktować inne osoby nie jako indywidualne przypadki, do których należy podejść z empatią, ale jako „czarne owce”, które odstają od z góry ustalonych reguł. Tyle tylko, że takie podejście nie ma nic wspólnego z czułością Boga względem nas, grzeszników. Dobrze więc, że Franciszek wprowadza zamieszanie i próbuje burzyć nasze skostniałe schematy myślenia.
Zadaję sobie pytanie, czy tak szeroko spotykane w polskim katolicyzmie, zarówno wśród księży, jak i świeckich, negatywne odnoszenie się do osób homoseksualnych (choć Kościół teoretycznie głosi zasadę potępiania grzechu i miłości do grzesznika) nie jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej? Czy w morzu naszego chrześcijaństwa, pod gładką powierzchnią manifestowanej religijności, nie kryje się góra lodowa niemiłosiernego stosunku do innych, skamielina twardości, niewiary w Boga bliskiego i czułego, budzącego zaufanie, dającego wolność?
Jest rzeczą oczywistą, ze nasza wiara musi mieć pewne formy, normy i kodeks, inaczej doszłoby do jej „rozwodnienia”. Potrzebny jest więc i kodeks prawa kanonicznego i różne ustalenia Kościoła. Tu jest zgoda. Jest jednak najgłębszym przesłaniem naszej wiary, że na końcu tych wszystkich ustaleń i norm, jest konkretny człowiek. Człowiek grzeszny, cierpiący i pogubiony. Ten który szuka swojej drogi do Boga, który jakże często w tym swoim pogubieniu jest bezradny, ale to właśnie do takich przychodzi Jezus, On ich nie tylko zaprasza do siebie, On ich szuka! Ta relacja Bóg – człowiek, jest tajemnicą i istotą naszej wiary.. Jezus nie znosi prawa, nie lekceważy go, gdy przyprowadzają do niego niewiastę złapaną na cudzołóstwie, nie znosi prawa mojżeszowego, wręcz każe je wypełnić, a jednocześnie moralne łajdactwo przegrywa. Na krzyżu łamie procedury kanonizacyjne i łotrowi obiecuje status świętego i to natychmiast. To jest tajemnica Bożego miłosierdzia. Czy my uważamy, że musimy wszystko wiedzieć i rozumieć? Tradycja chrześcijańska określa owego łotra jako „dobrego łotra”. Strasznie fajnie! Dobry morderca, złodziej, terrorysta i gwałciciel, może pedofil. Czy ten ewangeliczny tekst dotrze wreszcie do jasnej cholery do większości komentatorów tekstu P. Cezarego? Czytając te komentarze można odnieść wrażenie, że ich autorzy i instytucja Kościoła powinna być natychmiast beatyfikowana. I jeszcze jedno, stara rzymska maksyma mówi, że najściślejsze przestrzeganie prawa, jest największym bezprawiem. Mam już za sobą trochę lat życia, mam może i kiepskie przeżycie wiary w Jezusa, mam ciągłe odkrywanie Boga w swoim prywatnym życiu, ale jestem bezradny wobec bezinteresownej nienawiści, czy choćby niechęci wobec mojego bliźniego, który cierpi, który jest sam w swojej drodze do Boga. Panie Cezary, jeśli mogę sobie pozwolić na taką poufałość, dziękuję! I proszę pozdrowić mojego imiennika.
Osoba heteroseksualna mieszkająca ze swym heteroseksualnym partnerem bez ślubu nie może być chrzestnym. Dlaczego zatem inaczej ma być traktowana osoba homoseksualna mieszkająca ze swym homoseksualnym partnerem?
Odpowiadam krótko Piotrowi. Ogólna zasada, że kandydat na rodzica chrzestnego powinien być człowiekiem żywej wiary potwierdzonej praktyką życia, w tym mieć uregulowaną sytuacją małżeńską, jest bezdyskusyjna i odnosi się do wszystkich. Ale każda osoba powinna być rozeznana – i przez rodziców katechumena (dziecka), i przez szafarza sakramentu. Moje osobiste doświadczenie jest takie, że kiedyś zostałem trzecim rodzicem chrzestnym, obok młodego małżeństwa, które nie miało ślubu sakramentalnego, czyli z punktu widzenia Kościoła zostałem – jak to określił ksiądz – rodzicem chrzestnym „gwarantem”. Bo tamto małżeństwo było najbliższe emocjonalnie rodzicom dziecka i jemu samemu, no i mądry ksiądz uznał to i zaproponował takie niestandardowe wyjście, żebym ja był trzecim rodzicem.. A był to wspaniały proboszcz wielkiej parafii w Warszawie, niestety przedwcześnie zmarły. . No i co Pan powie na to, panie Piotrze? Świeccy bywają „pobożniejsi od papieża”.
Natomiast co do osób homoseksualnych, traktowanie ich pod względem wymogów prawnokanonicznych zupełnie identycznie jak osoby heteroseksualne po prostu nie jest możliwe. Para mężczyzna i kobieta mieszkająca ze sobą bez ślubu może zasadniczo uregulować swoją sytuację, biorąc ślub. Tymczasem dwie bliskie sobie osoby homoseksualne, dzielące ze sobą życie, nie mają takiej szansy. Poza tym, jakoś w Katechizmie Kościoła Katolickiego nie znajduję specjalnego zapisu, że do osób heteroseksualnych mamy się odnosić… z szacunkiem, delikatnością i współczuciem? Czemu więc ma służyć ten zapis wobec osób homoseksualnych? Może właśnie temu, by nie osądzać ich automatycznie, na oślep, by ich nie ranić, nie odpychać od Kościoła naszą wyższościową postawą? Czy wierność Ewangelii musi się objawiać twardym lodowatym sercem? Przepisy prawa kościelnego nie wszystko regulują i czasami nie wystarcza się na nie powołać.
Abstrahując od mojego nieco prowokacyjnego pytania (26 kwietnia 2018 – 19:21), przyznam, że nie spodobał mi się Pana komentarz do słów p. Michała, który zrezygnował ze związku dla wierności Ewangelii. Napisał Pan o „ślepym posłuszeństwie” „specyficznie pojmowanej nauce Kościoła”. Może się mylę, ale obstawiam, że 95% katolików (w tym księży) doradziłoby p. Michałowi dokładnie taki wybór, jakiego dokonał, jeżeli chce żyć w pełnej zgodzie z nauczaniem Kościoła katolickiego. Zatem jeżeli tę drogę nazywa Pan „specyficznie pojmowaną nauką Kościoła”, to tak specyficznie pojmuje ją, jak sądzę, miażdżąca większość katolików w Polsce. W tym kontekście przytoczenie cytatu, z którego wynika, że być może p. Michał „sam sobie wybrał krzyż”, który w dodatku „nie jest rzeczywistym krzyżem” jest w mojej ocenie obraźliwe. Pan Michał sam sobie niczego nie wymyślił – podąża wprost za (najpowszechniej występującym) nauczaniem Kościoła. Natomiast sugestia, że to nie jest rzeczywisty krzyż, mając świadomość tego, ile pan Michał poświęcił, wydaje mi się wyjątkowo niedelikatna.
Podważa Pan sensowność postępowania p. Michała, ponieważ w konsekwencji swych czynów doświadczył on cierpienia, a nie wolności i radości. Może na tę wolność i radość jeszcze przyjdzie czas? Przypomina mi się konferencja abp Grzegorza Rysia podczas niedawnej Ogólnopolskiej Pielgrzymki Wyższych Seminariów Duchownych, w której mówił m.in. o jarzmie. Wskazał, że Jezus mówiąc „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy obciążeni i utrudzeni jesteście” mówił do obciążonych i utrudzonych religią. Zdaniem arcybiskupa Jezus zachęca jednak, by nie zrzucać takiego jarzma, nie uciekać od niego. Jezus radzi: „Weźcie jarzmo i uczcie się ode mnie, bo jestem pokorny sercem”. Abp Ryś tłumaczy, że ciężarem nie do uniesienia jest tylko jarzmo, którego nie przyjęło się sercem. Podaje przykład celibatu – jeżeli ksiądz nie przyjmie go sercem, tylko postrzegać go będzie wyłącznie jako prawo, to tym prawem się zadręczy, będzie dla niego nie do uniesienia. Jednak abp Grzegorz Ryś podpowiada, że jarzmo zupełnie przestanie być ciężkie, jeżeli przestanie być postrzegane jako prawo, a stanie się częścią osobistej relacji z Bogiem. Być może to jest jakaś wskazówka dla pana Michała, która doprowadzi go do doświadczenia wolności i radości? Tego mu życzę.
Piotr w swoim kolejnym komentarzu (27 kwietnia, 18.40), za który bardzo dziękuję, podjął szalenie delikatny, bodaj najtrudniejszy problem: jak odnieść się do wstrząsającego wyznania Michała (szerzej przytoczonego w materiale „Nie mogę zostać ojcem chrzestnym, bo jestem gejem. Komentarze czytelników”), homoseksualnego mężczyzny, który „w imię wierności Ewangelii” wyrzekł się swego czasu wymarzonego związku z drugim mężczyzną i z tego powodu „niewiarygodnie cierpi”, a który także – co istotne – dodaje, że „niestety powrót nie jest już możliwy”, a jego wiara się chwieje. Zdaję sobie sprawę, że swoim komentarzem mogłem boleśnie zranić pana Michała. Aczkolwiek swoją myśl wyraziłem przecież tylko w formie przypuszczenia (napisałem: „zastanawiam się, czy nie było tak, że…”). Tak jak pan Piotr wobec mnie posłużył się pytaniem prowokacyjnym, tak i ja postąpiłem w przypadku pana Michała. Może nie powinienem był jednak w ogóle o nim pisać, zachować tu milczenie pełne szacunku, delikatności i współczucia?
Nie chciałem Pana zranić, Panie Michale, też dobrze Panu życzę: aby odnalazł Pan na swojej niepowtarzalnej drodze życia pokój wewnętrzny, poczucie wolności i radość – a to daje tylko spotkanie z żywym Jezusem, na kartach Ewangelii, w konfesjonale, gdy jest dar łez, w Eucharystii, w każdej chwili życia, z sercem czułym i otwartym dla innych…
Które sformułowanie ma Pan na myśli? Chyba skopiowany fragment się nie wkleił.
Ostatni lapidarny wpis Piotra (28 kwietnia, 09:53) brzmi zagadkowo, więc wyjaśniam: algorytm programu komputerowego zarządzającego rubryką Komentarze faktycznie nie pozwolił mi na wklejenie cytatu z komentarza Pana Piotra, który w moim przekonaniu potwierdzał moją tezę ogólną o „górze lodowej” zalegającej w polskim katolicyzmie. W tej sytuacji poprosiłem administratora strony o usunięcie mojego komentarza, który stał się niezrozumiały. Skoro jednak los tak zrządził (Opatrzność?), to niech tak już pozostanie. Ze znakiem zapytania. Z przestrzenią wątpliwości. Czy „95 procent katolików (w tym księży)” może wyrokować w nierozeznanej sytuacji egzystencjalnej jednego niepowtarzalnego człowieka? Jednym słowem: czy podejście duszpasterskie papieża Franciszka konsekwentnie i z uporem akcentujące potrzebę „rozeznania” w przypadku ludzkich sytuacji „nieregularnych” to tylko gadanie po próżnicy?
Gdybym miał dziecko, też bym nie chciał, by jego ojcem chrzestnym był jawny homoseksualista mieszkający ze swoim kolegą. Bo obciach. I za dużo tłumaczenia w przyszłości. Kto chce, niech sobie będzie czuły i ewangeliczny, ja wolę być, do cholery, praktyczny.