„Okazuje się, że nie mogę być ojcem chrzestnym, bo jestem gejem. Będąc katolikiem, czuję się odtrącony przez katolików – w imię Boga”, pisze mój przyjaciel.
„Rozeznanie musi pomóc w znalezieniu możliwych dróg odpowiedzenia Bogu i rozwoju pośród ograniczeń. Wierząc, że wszystko jest białe lub czarne, czasami zamykamy drogę łaski oraz zniechęcamy do wysiłków na rzecz świętości, które oddają chwałę Bogu” – pisze papież Franciszek w posynodalnej adhortacji apostolskiej „Amoris laetitia. O miłości w rodzinie” (nr 305).
Rafał nie pasuje do żadnego ze stereotypów geja. Nie jest najmłodszym z braci – przeciwnie, jest pierworodnym, najstarszym z trzech synów. Nie doświadczył w dzieciństwie surowego, nieprzystępnego ani słabego czy nieliczącego się w domu ojca – wręcz przeciwnie, wzrastał w zdrowej, harmonijnej rodzinie. W szkole miał dobre relacje z rówieśnikami i grał w piłkę. W wieku młodzieńczym rozpoznał w sobie pociąg do własnej płci. Z czasem upewnił się, że to nie są jakieś przejściowe „lęki homoseksualne” okresu dojrzewania, lecz coś, co jest jego najgłębszą naturą. Kiedy wyznał swoją tajemnicę bliskim, zostało to ze zrozumieniem przyjęte przez rodziców i młodszych braci. Ojciec i matka okazują swemu synowi niezmiennie miłość i wsparcie, są dumni z jego zawodowych osiągnięć. Dziś ma trzydzieści pięć lat, prowadzi własną firmę. Mieszka w innym mieście. Na święta i rodzinne uroczystości przyjeżdża do domu ze swoim przyjacielem Markiem, który jest tu przyjmowany jak członek rodziny.
Poznałem go kilka lat temu, pracując nad książką „Wyzywająca miłość” – bardzo go z żoną polubiliśmy i od tego czasu został przyjacielem naszego domu. Jest człowiekiem o ujmującej osobowości, pogodnym, uśmiechniętym, pełnym radości życia, życzliwości dla innych, a także – co w historii, którą chcę opowiedzieć, bardzo istotne – autentycznie religijnym. W jego pokoju od razu przyciągnęła mój wzrok wisząca na ścianie wielka ikona Chrystusa. „Dziwi cię to? – zaśmiał się wesoło. – Kiedy rano wstaję z łóżka, przybijamy sobie piątkę”. Wiem, że od lat jest związany z miejscowym duszpasterstwem prowadzonym przez jeden z zakonów, że ma stałego spowiednika.
Tuż przed Wielkanocą dostałem od Rafała maila następującej treści:
„W połowie lutego znowu zostałem wujkiem. Mojemu bratu urodziło się drugie, bardzo wyczekiwane dziecko – syn. Co za radość! Czułem od razu, że zostanę jego ojcem chrzestnym – i rzeczywiście, już pod koniec miesiąca brat i jego żona w piękny sposób poprosili mnie w imieniu małego Łukaszka, abym go trzymał do chrztu. Byłem mega wzruszony i szczęśliwy – cieszyłem się, że będę miał nie tylko ukochanego bratanka, ale i chrzestnego syna, tym bardziej, że skoro natura zabrała mi taką możliwość, bym był ojcem, to przynajmniej w ten sposób będę miał rekompensatę, jeśli tak można powiedzieć. Niestety na tym miła historia się kończy. Od momentu, kiedy brat zgłosił się do biura parafialnego i rozpoczął przygotowania do chrztu, sprawa zaczęła się komplikować.
Zdumiewać musi butna ignorancja szeregowych katolików w delikatnej materii tajemnicy spowiedzi, kompetencji spowiednika i autonomii sumienia
Po oficjalnym zaproszeniu i ustaleniu terminu na początek maja zacząłem przygotowania. Miałem pomysł na prezent dla chrześniaka. Przede wszystkim jednak poszedłem do spowiedzi. Od mojego kierownika duchowego otrzymałem zaświadczenie o odbytym sakramencie pokuty i pojednania oraz byciu godnym podjęcia się roli ojca chrzestnego. Przekazałem je bratu. Ktoś (?) jednak wmówił mu, że on i jego żona, jako rodzice dziecka, wybierając mnie na ojca chrzestnego, «zaciągają mój grzech na swoje dziecko». Brata ogarnęły wątpliwości. Doprowadziłem więc do jego spotkania z jednym z zakonników, który wyjaśnił mu, że Marek i ja żyjemy w tak zwanej nieregularnej sytuacji, a towarzyszący mi od lat kierownik duchowy, znając tę naszą sytuację uznał, że nie jestem w stanie grzechu, tak więc zaświadczenie, które od niego dostałem, jest swego rodzaju przepustką – i koniec. Brat to zrozumiał i uspokoił się. Wydawało się już, że wszystko jest OK. Tymczasem jednak do akcji wkroczyli z kolei teściowie brata, ortodoksyjni katolicy, aktywni parafianie. Oświadczyli oni swojej córce i zięciowi ni mniej ni więcej, że «skoro gej ma być ojcem chrzestnym, to ten chrzest będzie nieważny» (!) i że oni na pewno na tę uroczystość nie przyjdą. Na horyzoncie pojawiły się ciemne chmury. Brat i jego żona zostali postawieni w sytuacji emocjonalnego szantażu.
Po rozmowie z bratem i bratową postanowiliśmy chwycić się ostatniej deski ratunku – przedstawić dziadkom Łukasza dokument kościelny: moje zaświadczenie od spowiednika. Tak się też stało. No i wyobraź sobie, co zrobił teść mego brata! Podważył zasadność zaświadczenia od spowiednika i wysłał niegrzecznego w tonie maila do przełożonego klasztoru, zawierając w nim obcesowe sformułowania. W związku z tym, mając na uwadze dobro zakonu, a także pokój w rodzinie mego brata, muszę chyba zrezygnować z dalszej walki i wycofać się. Ale jestem na maksa wkurzony i nie kryję przed tobą, że mam w sobie chęć odwetu i czuję żal do brata, że uległ szantażowi.
Okazuje się więc, że nie mogę być ojcem chrzestnym, bo jestem gejem. W oczach gorliwych katolików gej, homoseksualista to jakiś straszny człowiek, napiętnowany… Swoje przepłakałem. Wiem, że nie mogę z tym nic zrobić. Teraz pewnie rzadziej będę odwiedzał Łukaszka.
Pytałeś mnie kiedyś, zbierając materiały do swojej książki, czy zaznałem w życiu dyskryminacji z tego powodu, że jestem odmieńcem. Odpowiedziałem ci wtedy, że nie. To, co mnie teraz spotyka, to jawna dyskryminacja – w imię Boga. Jestem rozgoryczony. Będąc katolikiem, czuję się odtrącony przez katolików”.
Do chrztu Łukaszka zostało kilka tygodni. Może coś się jeszcze zmieni? Wymagałoby to odwagi cywilnej od członków rodziny Rafała, podjęcia przez nich ryzyka zapłacenia emocjonalnej ceny za opowiedzenie się po jego stronie. Niezależnie od tego, jaki będzie ostatecznie epilog tej historii, już teraz budzi ona dwie refleksje.
Po pierwsze, zdumiewać musi butna ignorancja szeregowych katolików w delikatnej materii tajemnicy spowiedzi, kompetencji spowiednika i autonomii sumienia. Niestety, istnieje poważna obawa, że dużą winę ponosi tu Kościół w Polsce, niedostatecznie wypełniający swoją funkcję edukacyjną.
Po drugie, świadectwo Rafała powinno być dla nas wszystkich przestrogą, jak łatwo zranić drugiego człowieka i odtrącić go od wspólnoty Kościoła. Nie bez powodu Katechizm Kościoła Katolickiego wzywa wiernych, aby do osób homoseksualnych odnosić się zawsze z szacunkiem i delikatnością. A papież Franciszek w „Amoris laetitia”, w rozdziale zatytułowanym „Rozeznanie tak zwanych sytuacji «nieregularnych»” pisze: „Synod odniósł się do różnych sytuacji słabości i niedoskonałości. W związku z tym chcę przypomnieć to, co chciałem z jasnością przedstawić całemu Kościołowi, aby nam się nie przytrafiło pomylenie dróg: «Dwie logiki spotykamy w całych dziejach Kościoła: usuwanie na margines i włączanie (…). Drogą Kościoła, począwszy od Soboru Jerozolimskiego, jest zawsze droga Jezusa: droga miłosierdzia i integracji (…)»” (AL, nr 296).
Przypomina mi się interwencja biskupów w sprawie akcji “Przekażmy sobie znak pokoju”
Kiedy to bisupi odradzili czy zabronili ( nie pamietam) katolikom popierania tej akcji.
Na stronie KAI ukazał się tez artykuł w tej sprawie o. Józefa Augustyna przeciwko tej akcji. To też było odrzucenie. Sytuacja wierzących osób o sklonnosciach homoseksualnych jest bardzo trudna i bolesna. Ze wspomnianego artykułu dowiedzialam się, że znak pokoju w czasie eucharystii dotyczy tej konkretnej wsolnoty wierzacych. Wczesniej nigdy by mi to nie pszyszlo do głowy przez ponad 50 lat mojego zycia. Zawsze myślałam, ze chodzi o postawę wzgledem każdego czlowieka. Osoba homoseksualna ma bardzo trudną sytuację. Jeśli do tego “Kościół” ja praktycznie odrzuca lub czuje sie odrzucona – to koszmar.
Możemy sobie pogadać, możemy współ – czuć z ludźmi zranionymi przez prostactwo i nieuctwo, ale póki wiara statystycznego katolika w naszym kraju będzie kształtowana przez “kościółkowate” katechezy i takowe czasopisma na stoliku kościelnym, wypychanie “nieregularnych” będzie powszechne. Skoro takim osobom nawet znaku pokoju nie można przekazać, by nie wzbudzić podejrzenia o herezję, to jak ich objąć miłością i życzliwością? A że Jezus do tych “nieregularnych” przede wszystkim przyszedł, to takie zwyczajne lewackie mówienie.To też jest kawałek prawdy o naszym Kościele, lepiej wywalić wszystko co “nieregularne”, aby tylko “pobożne” owieczki nie doznały zgorszenia, choćby słowami kochanego Franciszka.
Odnoszę wrażenie, że zapomniano tu zupełnie o stojącym w centrum chrześcijaństwa krzyżu. Najgłębszym sensem seksualności jest dar z siebie, który z natury rzeczy jest wymagający. U człowieka o skłonnościach do romansów (ewolucyjnie rzecz biorąc statystyczny egzemplarz) nieregularność jego sytuacji również dyskwalifikuje z roli chrzestnego i mówienie o dyskryminacji (jakkolwiek empatycznie by tego nie opisywać) jest ewidentnym nadużyciem. Co innego żyć w zgodzie i podawać sobie rękę, a co innego rezygnować z ideału innego niż dar z siebie, a takie domniemane życie ideałem przez chrzestnych jest warunkiem sakramentu, który bez swej ludzkiej strony (świadectwa i przekazu wiary) zamieniłby się w nic nie znaczące magiczne czary-mary.
Czy was już pogielo? Szkoda że Gawryś skończył teologię: czynny homoseksualizm to grzech ciężki i żaden zakonnik tego nie zmieni, sprawa jest prosta: to tesciowie mają lepsze rozeznanie niż ten pożal się Boże kierownik duchowny. Jak można w tak elementarnej sprawie być ignorance, zastanawiam się jakie stosunki panują w tym klasztorze i sądzę że przydałby się tam ostra interwencja przełożonych.
Ani Biblia, ani nauczanie Kościoła, ani zdrowy rozsądek nie są tu ważne. Ważny jest spowiednik, który z nauki Kościoła robi sobie pole swobodnych interpretacji prowadzących do zanegowania jej sensu i ważny jest grzesznik, który lubi sobie pogrzeszyć i nie ma najmniejszej chęci z tym grzechem zerwać. A na koniec zabrakło jeszcze żeby Cezary Gawryś nas uświadomił że piekło nie istnieje…po co więc w ogóle te zabawy w sakramenty i całe to spowiadanie się…Zapewne dla dobrego samopoczucia….
Ależ, panie Macieju, ważne są i Biblia (zwłaszcza sama Ewangelia Jezusa Chrystusa), i nauczanie Kościoła (wielka teologia i to najbardziej aktualne, do nas skierowane, nauczanie papieża Franciszka), i zdrowy rozsądek. W każdym razie ważne są dla mnie, a także dla bohatera mojego tekstu, który jest mężczyzną homoseksualnym, jak znaczna liczba, o czym mówi KKK. Natomiast Pan, nie mając ku temu żadnych danych, oprócz własnych fantazji (które za to o Panu wiele mówią!) ustawia sobie do bicia spowiednika (z “polem swobodnych interpretacji zmierzających do zanegowania sensu nauki Kościoła”) i grzesznika (“lubi sobie pogrzeszyć i nie ma najmniejszej chęci z grzechem zerwać”). Skąd Pan to o nich wie? Unosi się Pan w oparach spekulacji, a pomija fakty: choćby ten, że świeccy katolicy wygadują bzdury o nieważności sakramentu chrztu z powodu rzekomej grzeszności ojca chrzestnego. Czy nie słyszał Pan nigdy o zasadzie “ex opere operato” (Sobór Trydencki), która mówi, że sakrament jest ważny nawet wtedy, gdy szafarz sakramentu, czyli kapłan, jest niegodny? Oj, przydałaby się Panu znajomość rudymentów świętej teologii i uważna lektura adhortacji Franciszkowych! A co do kwestii nieistnienia piekła. Z Pana słów wynikałoby, że “zabawa w sakramenty” i spowiadanie się są uzasadnione jedynie naszym strachem przed piekłem? Cóż, współczuję Panu takiego doświadczenia życia wiarą, nadzieją i miłością…
Panie Redaktorze,
problem polega na tym, że – ośmielam się domniemywać że celowo – opowiedział Pan akurat taką historię, która bardzo utrudnia sensowną dyskusję z Pańskimi tezami. Bo o ile ŚRODKI użyte przez wspomnianą rodzinę celem skłonienia rodziców do zmiany chrzestnego są w istocie haniebne, a twierdzenie o ewentualnej nieważności chrztu obskuranckie (bądź też będące cynicznym i świadomym kłamstwem), zasadnicze rozpoznanie – że osoba żyjąca w związku homoseksualnym z definicji nie powinna być chrzestnym – jest oczywiste i bezdyskusyjne.
A nawet jeśli miałby Pan kwestionować to ostatnie stwierdzenie, w imię rzetelności intelektualnej upraszałbym o staranne oddzielenie od siebie trzech osobnych kwestii:
– po pierwsze: czy aktywny homoseksualista (a więc żyjący w stanie grzechu ciężkiego – czy może ma Pan tu inne zdanie?) może być chrzestnym.
– po drugie: czy osoba będąca w związku homoseksualnym, ale nie żyjąca w stanie grzechu ciężkiego ( taką sytuację zdaje się Pan tu sugerować – nie wchodzę tu w kwestię, na jakiej zasadzie byłoby to możliwe) może być chrzestnym; o ile wiem miałaby tu zastosowanie nadal obecna w prawie kanonicznym kategoria „niebezpieczeństwa zgorszenia”, i przedkładanie nad nią psychicznego komfortu takiego ew. chrzestnego jest moim zdaniem odwracaniem kota ogonem – delikatnie mówiąc.
– i po trzecie, kwestii oceny rzeczywistej nietolerancji katolików dla osób homoseksualnych, w tym przypadku przejawiającej się w skandalicznych zachowaniach opisanych w przywołanej przez Pana historii (obawiam się, że w tym jednym przypadku nasze stanowiska są zbieżne).
Nie wiem jakie są Pańskie intencje, ale Pański tekst wzorcowo wpisuje się w działania niektórych środowisk katolickich, o których mam jak najgorsze zdanie, a które nie ustają w próbach oduczenia katolików skutecznego przeprowadzania tego typu rozróznień.
BRAWO
Ten tekst otwiera oczy na smutną rzeczywistość w Kościele.. Coraz więcej osób uważających się za wierzących traci świadomość grzechu i śmiertelnych skutków, jakie on powoduje. Św. Paweł mówi jasno: „Zapłatą za grzech jest śmierć” (Rz 6, 20-23). Katechizm przejrzyście tłumaczy, że skłonności homoseksualne nie są grzechem same w sobie, ale ich praktykowanie jest ciężkim przekroczeniem przykazań. Trwanie w grzechu prowadzi do śmierci. Spowiedź bez koniecznych warunków jest nieważna i nieskuteczna. Znam niemało osób o skłonnościach homoseksualnych żyjących w zgodzie z prawdą i sumieniem. Ktoś, kto się określa “gejem” raczej nie wybiera życia w czystości, nie walczy o swoją duszę mieszkając z innym mężczyzną. Oczywiście nie może być więc świadkiem wiary – a taka jest rola ojca chrzestnego. Rzeczywistości nie zmieni jej zaklinanie ani obrażanie się na nią. Nie godzi się ze sobą ognia i wody. Czy Kościół się mylił przez 2 tysiące lat i dopiero red. Gawryś odkrył prawdę Ewangelii?..
Trochę to żenujące a trochę jednak straszne, że autor u schyłku życia pisze takie naiwne rzeczy. Przecież to jest zasadnicze zakłamywanie Ewangelii i zamykanie oczu na wymagania, jakie dotyczą uczniów Chrystusa..
Obawiam się, że pan Gawryś zaciąga na siebie ogromną odpowiedzialność za swoje słowa. Mniejsza jednak o niego: bardziej mi szkoda ludzi (zwłaszcza młodych), którym podobne obłudne teksty mącą w głowie budując fałszywe przekonanie, że można być uczniem Chrystusa nie wyrzekając się grzechu, bez wysiłku i bez …krzyża.
Odpowiadam Jakubowi. Otóż opowiedziałem historię Rafała po prostu dlatego, że ona się zdarzyła – że jest prawdziwa. Zdawałem sobie sprawę, że wzbudzi ona kontrowersje, różne sprzeczne oceny i opinie, że będzie prowokowała do stawiania różnych trudnych pytań i formułowania skomplikowanych problemów. I cieszę się, że tak własnie się dzieje. Bo uważam, że jest o czym rozmyślać i rozmawiać. Natomiast nie jest (może szkoda, może niestety?) tak, że ja mam na te wszystkie trudne pytania gotową odpowiedź, ani też nie jest tak – może Pan Jakub mi wierzyć lub nie – że kierowało mną jakieś perfidne wyrachowanie, jakieś ukryte złe intencje szkodzenia zdrowej tkance katolickiego narodu, poprzez “oduczenie katolików skutecznego przeprowadzania tego typu rozróżnień” (między dobrem a złem). .
Jeśli coś mną kierowało, to empatia wobec konkretnego człowieka, mojego przyjaciela Rafała.
Jesteśmy świadkami jakiegoś wielkiego zamieszania. Przyjmowanie sakramentów w stanie grzechu ciężkiego to świętokradztwo. Niezależnie co o tym myśli jakiś zakonnik wprowadzający w błąd penitenta przez usprawiedliwianie jego nieuporządkowanych zachowań. (Obawiam się, że sam ma spore problemy.) Osoba żyjąca w konkubinacie i podejmująca akty seksualne nie może bez zmiany życia być świadkiem Chrztu, bo zwyczajnie łamie szóste przykazanie, niezależnie od swojego “rozeznania”. Krokodyle łzy nad “nietolerancyjnym” Kościołem proponuję zamienić na łzy nad sobą… Jeżeli spowiednik utwierdza penitenta w grzechu jest to zwykłym udziałem w złu. To nie ma nic wspólnego z duszpasterstwem, Boża łaska jest tu bezradna.
PS. Widać jak na dłoni, jak opłakane skutki niesie już dzisiaj (!) recepcja papieskiej adhortacji “Amoris Laetitia”, jeżeli jej podejmują adepci ‘theologia Paetziana’.. To nic nowego i potrzeba nam ciągłego i mądrego wykładania prawdy. Na szczęście nauczanie Kościoła jest oparte o Ewangelię i pozostaje niezmienne 🙂
Nie czyta pan dokladnie. (Albo nie chce Pan czytac dokladnie) Nie chodziło mi o rozróznienia między dobrem i złem. Chodziło mi o rozróżnienia pomiędzy rzeczywistą nietolerancją, potępianiem, ostracyzmem itd. jakie spotykają osoby homoseksualne ze strony katolików a uprawnionymi pytaniami o moralna kwalifikacje czynów i postaw homoseksualnych oraz jasnym stanowiskiem nauki koscioła odnośnie dopuszvczania do sakramentów czy funkcji takich jak chrzestny. Ta historia pozostawiona bez stosownego komentarza lub z komentarzem takim jak Pański “wrzuca do jednego worka” paskudne zachowania opisanej rodziny i jak najbardziej zgodne z nauka kościoła przekonanie o tym, że aktywny homoseksualista, jako pozostajacy w stanie grzechu ciężkiego nie powinien byc chrzestnym.
Ta historia przypomina wierzącym homoseksualistom, którzy uwierzyli w istnienie dobrego Kościoła, że rzeczywistość katolicka bywa czasem okrutna i niesprawiedliwa. Nic się nie zmieniło od dwóch tysięcy lat. Zarówno wspólnoty żydowskie jak również chrześcijańskie używały i nadal używają różnych metod wykluczania tych, którzy mają być czarnymi owcami. Czarne owce, osobnicy którzy są wykluczani, których sposób życia można ocenić negatywnie, są obligatoryjnie potrzebne wszystkim religiom do zachowania integralności i tożsamości. Zapewne pojawia się u wierzących, homoseksualnych katolików, którzy pokochali partnera tej samej płci ogromny konflikt i pytanie, w imię czego mam być poniżany i traktowany niesprawiedliwie, jeśli nie znajduje w sobie żadnej winy? Jeśli nie oceniam mojej miłości za grzeszną i niemiłą Bogu. Do takiego wniosku dochodzą geje czasem po nawet po kilkunastu latach rozeznawania duchowego.
Ciekawi mnie jeszcze kwestia nierównego traktowania heteroseksualnych białych związków i homoseksualnych białych związków. Jak rozumiem, osoby żyjące w niesakramentalnych (dla wielu katolików grzesznych związkach) mogą być chrzestnymi. Natomiast gejom z białych związków odmawia się tego honoru z automatu. Pytam więc dlaczego? Na jakiej podstawie Kościół Katolicki zakłada, że osoba żyjąca w związku hetero niesakramentalnym, która przystąpi w piątek do spowiedzi i postanowi poprawę – wzięcie ślubu jeśli to możliwe lub powstrzymywanie się od seksu, dotrzyma postanowienia po chrzcie, który odbędzie się w niedziele? Jednak jak widzimy system już na starcie preferuje lub można powiedzieć bardziej ufa heteroseksualistom. Homoseksualistów darzy małym zaufaniem.
Jest to dowód na wyjątkowo haniebną hipokryzję Kościoła Katolickiego, który uporczywie powtarza nam wiernym, że Kościół nie ocenia grzesznika lecz ocenia grzech. Nie! Rzeczywistość jest inna. W przypadku orientacji seksualnej Kościół tylko stwarza pozory oceny grzechu. Tak naprawdę, nauczanie Kościoła skupia się na całym człowieku homoseksualnym a nie jedynie grzechu. I cały człowiek homoseksualny ponosi konsekwencje oceny, która skutkuje wykluczeniem.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na sytuację dziejową i społeczną w jakiej znajduje się obecnie świat. W wielu krajach wprowadzono związki homoseksualne i małżeństwa homoseksualne legalne w systemie prawnym. Kościół Katolicki nie uznaje małżeństw tej samej płci i związków cywilnych. Wprowadzenie małżeństwo homoseksualnych spowodowało, że Kościół musi się tam mierzyć z wyzwaniem jakim jest chrzest dzieci wychowywanych przez pary ze związków jednopłciowych. Z tego co zauważyłem, różne diecezje różnie podchodzą do kwestii chrztu dzieci wychowanych przez pary homoseksualne. Coraz częstsze jest podejście, w którym ksiądz ocenia, rozpatruje prośbę o chrzest takiego dziecka indywidualnie. Rodzice (opiekunowie) takiego dziecka nie są wykluczani z udziału w tym sakramencie.
Rodzi się w tym momencie pytanie. Jeśli homoseksualni rodzice lub opiekunowie nie są wykluczani, to na jakiej podstawie mają wykluczani osoby homoseksualne aspirujące do zostania rodzicami chrzestnymi?
Czy zabronieni zostania ojcem chrzestnym gejowi, który żyje w związku homoseksualnym i jednocześnie w abstynencji seksualnej, dostaje rozgrzeszenie, uczestniczy w życiu sakramentalnym Kościoła nie jest czasem przykładem niesłusznej dyskryminacji, którą Kościół według katechizmu ocenia negatywnie (pominę tu może kwestię tego, czy jakakolwiek dyskryminacja może być słuszna).
Zadałem kilka pytań, ale muszę zadać jeszcze dwa ważne pytania.
Jak długo Kościół będzie się obawiał rzekomego zgorszenia we wspólnocie, które ma wywołać umożliwienie gejowi bycie ojcem chrzestnym? Rozumiem, że to jeden z ważnych powodów, dla których Kościół dokonuje odmowy.
Kiedy Kościół sam sobie odpowie na pytanie czym jest tak naprawdę bycie chrześcijaninem i co za tym idzie, co jest tak naprawdę ważne w odpowiedzialnym wychowaniu dziecka na chrześcijanina, bez względu na to, czy rodzice dziecka i rodzice chrzestni są homoseksualni?
Pozdrawiam
Pożyteczna jest dyskusja o tym, czy osoba homoseksualna może być rodzicem chrzestnym, czy nie. Dostrzeganie logicznych niekonsekwencji w podejściu do opiekuna prawnego i rodzica chrzestnego z jednej strony, oraz białego związku homo- i heteroseksualnego z drugiej, wskazuje na irracjonalną obsesję Kościoła (zresztą innych obsesji chyba nie ma) w odniesieniu do homoseksualizmu. Być może rzeczywiście religie potrzebują prostego i wyraźnego określenia, kto “jest be” i w chrześcijaństwie homoseksualni mieli tego pecha, że padło na nich. I stali się na dwa tysiąclecia (na razie) najgorszymi z najgorszych. Stawia to jednak trochę pod znakiem zapytania wartość chrześcijańskiego objawienia, czyż nie? Bo dlaczego ludzie, którzy dotknięci są niezawinionym piętnem inności, skazani są na okrutny los społecznych banitów? Obecnie, w konserwatywnej Polsce “co najwyżej” banitów, w przeszłości było dużo gorzej? Z dużym oporem przyjmuję więc religioznawcze wytłumaczenie o konieczności łatwego wskazania potępieńców. Innego wyjaśnienia niestety nie mam i po prostu strasznie się dziwię. Całe moje ponadpięćdziesięcioletnie życie się dziwię.
Mam więc już jakąś perspektywę. I wiem już – po prostu wiem – że w nauce Kościoła na temat homoseksualizmu coś jest nie tak. Katechizmowe słowa o “obiektywnym nieuporządkowaniu:” kiedyś znikną i Kościół będzie przepraszał. Pytanie tylko, pod koniec którego tysiąclecia. Wszyscy heteroseksualni zapaleńcy obecnego stanu nauki Kościoła niech sobie odpowiedzą na pytanie: Czy byliby w stanie żyć począwszy do pokwitania aż do śmierci z perspektywą rezygnacji z seksualności? Niech sobie też pomyślą przez moment tak: czy – przyjmując na moment, tylko tytułem eksperymentu myślowego, nieco dziwne założenie, że to orientacja hetero jest “tą “niewłaściwą” – czy zdecydowaliby się na poddanie “terapii naprawczej”, wnikającej tak głęboko w ludzka psychikę i ludzki mózg, że miałaby u nich wytworzyć pociąg do własnej płci? Przecież to czyste szamaństwo jest. W epoce postfreudowskiej, w czasach gdy dysponujemy precyzyjnymi metodami obrazowania mózgu, tak już nie można.
Jako homoseksualny młody człowiek wychowany w duchu głębokiej religijności, przyswoiłem sobie naukę Kościoła w tej kwestii i głęboko zinternalizowałem są. I stało się to źródłem mojej udręki na cztery dekady. W pewnym momencie omal nie przypłaciłem tego życiem, które chciałem zakończyć własną ręką (ale się nie udało). Właśnie. Niech głębiej pomyślą ci wszyscy, którzy naukę Kościoła podają głośno i z tupetem “word by word”. Bo być może właśnie zakładają komuś pętlę na szyję.
Czytajcie ze zrozumieniem! Problemem nie jest homoseksualna orientacja Rafala (Katechizm mowi ze jest ina krzyzem) ale staly zwiazek, w ktorym on zyje. “Osoby honoseksualne wezwane sa do czystosci” (KKK), zreszta jak i inni. Kobieta i mezczyzna moga zawrzec sakramentalne malzenstwo, dwoch homoseksualistow z oczywistych przyczyn nie. Gdyby Rafal zyl bez slubu z kobiota, rowniez nie moglby byc chezestnym. Czyli niedopuszczenie do roli chrzestnego wynika z jego zycia w zwiazku nieskatamentalnym (oczywiscie ze takim nigdy nie bedzie), a ta zasada dotyczy wszystkich. Nie ma tu wypadku dyskryminacji i braku szacunku. Katechizm wyklada wyeaznie Boze i naturalne prawo.
Ja sam jestem osobą homoseksualną, która zrezygnowała z wymarzonego związku z mężczyzną, właśnie ze względu na treść Ewangelii i naukę Kościoła. Przepłaciłem to (i dalej płacę) m.in. silną depresją i olbrzymim cierpieniem. Wysiłek ten nie wpływa również dobrze na stan mojej wiary, gdyż okazał się zbyt wielki i niszczący, a niestety powrotu już nie mam. Kiedy jednak czytam takie teksty czuję się jeszcze gorzej. W tym momencie czuję, że mój (i osób w podobnej sytuacji) wysiłek jest wręcz ośmieszany. Nie wiem jak dokładnie wygląda sytuacja opisywanego związku, jeżeli jest to “biały związek” to jestem to w stanie zrozumieć, jeśli jednak nie, to jestem zdruzgotany. Nie mogę zrozumieć sytuacji w której osoba trwająca uporczywie w stanie grzechu (a określenie gej by to sugerowało) otrzymuje rozgrzeszenie i dodatkowo jest dopuszczana do funkcji chrzestnego. Czy to oznacza, że zależnie od spowiednika na jakiego “trafię”, mogę nie przejmować się zapisami Ewangelii? Czy może ja miałem pecha, że zawsze trafiałem na księży, którzy wyznawali tradycyjne podejście do pewnych kwestii (i dodam, że to nie byli żadni niemiłosierni ortodoksi a bardzo dobrzy wspierający księżą, którzy wiedzieli jednak, że ich zadaniem nie jest utwierdzanie mnie w grzesznym życiu). “Niestety” Panie Redaktorze, ale są na świecie katolicy, którzy poszli całkowicie za Ewangelią i teraz promowanie pod przykrywką “rozeznania” jakiejś dziwnej dyspensy jest upokorzeniem właśnie dla tych, którzy byli wierni najbardziej. To samo dotyczy zresztą rozwodników, którzy odrzucili pokusę wejścia w ponowny związek i np. wiele lat samotnie wychowywali dzieci. Czy Pan Redaktor (i inne osoby promujące pełne otwarcie się na rozwodników i gejów, objawiające się akceptacją ich trwania w grzechu) zdaje sobie sprawę, jak się w tym momencie czują ci, którzy złożyli praktycznie ofiarę z życia za wierność Ewangelii? Ja mogę mówić tylko za siebie, i chcę to powiedzieć, że jeżeli w tym momencie Kościół uznałby, że współżycie homoseksualne nie jest grzechem bądź po “rozeznaniu” jest to tylko grzech lekki czy jakiś inny, pozwalający na pełnię życia sakramentalnego, nie byłbym po prostu w stanie w tym Kościele funkcjonować. To byłoby takie ośmieszanie mojego naprawdę olbrzymiego wysiłku, że dla ocalenia resztek mojego zdrowia psychicznego, z olbrzymim bólem musiałbym Kościół opuścić, może w ogóle straciłbym wiarę. Naprawdę, błagam wszystkie osoby lobbujące za otwieraniem się na rozwodników, gejów, pamiętajcie, że są w Kościele osoby, będące po tej drugiej stronie – cierpiące niewiarygodnie ze względu na wierność Ewangelii! I chyba pewne promowane zmiany są niestety nie do pogodzenia z ich wysiłkiem i dalszą obecnością w Kościele.
Dziękuję za świadectwo…jestem w podobnej sytuacji…powodzenia…
Michał, szacun za świadectwo męstwa! Twoje słowa oddają sytuację wielu ludzi, którzy w swoim życiu zmagają się z jakąś słabością (jakąkolwiek) i podejmują krzyż w myśl wezwania Mistrza. Dzięki Bogu, że właściwie odczytałeś swoje wyzwanie i publicznie dajesz przykład wierności, która może niejednego inspirować.. To co piszesz świadczy też o tym, jak działa Boża łaska i że pozwala ona przejść przez wszelkie cierpienia i próby. Nie poszedłeś na łatwiznę.
Nie ma życia bez cierpienia i nie ma człowieka, który nie doznawałby pokus: niechciane odczucia homoseksualne są taką samą próbą i pokusą jak inne próby i pokusy. To smutne, że osoby homoseksualne chce się usprawiedliwiać i traktuje jak jakieś moralne kaleki, słabe i niezdolne do walki o siebie i o swoją świętość. Jestem w 100% przekonany, że są w Kościele święci homoseksualiści (swoją drogą jestem przeciwny używaniu takich etykiet; co to jest w ogóle za kategoria??).
Nie dajmy się zwariować: pochwalanie folgowania grzechowi (w artykule w ogóle nie ma mowy o tym, że Rafał żyje w czystości!) to prosta droga do zatracenia. Do śmierci wiecznej, do piekła. Szkoda, że autor artykułu (teolog?..) zdaje się tego nie wiedzieć. Wolę podejrzewać, że wynika to z jego naiwności, niż z chęci manipulowania emocjami albo (o zgrozo!) zakłamywania Ewangelii. To prawda, że niektórzy w Kościele próbują to dzisiaj robić. Jednak Kościół, który przyzwalałby na grzech zamiast pomagać w uświęceniu byłby zwyczajnie zbędny. I nie byłby już na pewno Kościołem Chrystusa. Oby Kościół miał takich świadków jak Ty. Trzymaj się, keep going. Pozdrowienia!
Już teraz, nie zamykając dyskusji, pragnę bardzo podziękować wszystkim, którzy podzielili się swoimi komentarzami do opisanej przeze mnie historii Rafała. Przeczytałem wszystkie głosy z wielką uwagą i zamierzam w ciągu kilku dni odnieść się do nich całościowo w osobnym tekście, w miarę moich możliwości uporządkowanym problemowo. Dziękuję szczególnie za teksty, które mnie głęboko poruszyły, bo będące osobistym świadectwem, a nie tylko wyrazem wyznawanych poglądów. Dlatego moje wyrazy szacunku i solidarności zechcą przyjąć szczególnie Grzegorz (18 kwietnia, 9:12), Łukasz (18 kwietnia, 20:08) i Michał (18 kwietnia, 22:34). Natomiast w komentarzu Mateusza (17 kwietnia, 21.46) poruszyło mnie zwłaszcza zdanie: “To żenujące, a trochę straszne, że autor u schyłku życia pisze takie naiwne rzeczy”. Cóż, memento mori. Mimo to, ciąg dalszy nastąpi…
Wypowiedziałem się już na tym forum w dniu 18 kwietnia 2018 o godz. 20:08. Jestem mężczyzną homoseksualnym i zasadniczo rozumiem problem pana Michała. Jednak mam zupełnie inne wnioski. Pan Michał – z całym szacunkiem – to przykład bardzo smutny. Naprawdę smutny. To tak jakby powiedzieć: tak bardzo uwierzyłem w Boga surowego, że nie jestem w stanie zaakceptować wizji Boga miłosiernego. Przecierpiałem straszną depresję z powodu mojego wykrzywionego obrazu Boga i teraz nie mogę się pogodzić z tym, że przecierpiałem to dla fałszywej sprawy. I koniecznie chcę, aby inni cierpieli tak jak ja! A jeżeli obraz Boga miłosiernego okaże się prawdziwy, jeżeli ta wizja zwycięży – to będę musiał opuścić Kościół. Kokon cierpienia wzywa tego pana do środka i niszczy. Czy to jest chrześcijańskie?
Natomiast wypowiedź Pana Wojciecha, mająca w intencji autora dodać Michałowi otuchy i “zagrzać go do dalszej walki” budzi grozę. Czy pan Wojciech wie, co robi? Czy wie, czym jest depresja i jaka jest straszna? Jak bardzo, u samych podstaw, rujnuje ludzkie życie? Myśli samobójcze, rozpacz, ciemność i przeświadczenie, że będzie tylko gorzej, że walka nie ma sensu… Głęboka depresja to jest doświadczenie graniczne, z tych doświadczeń, które są przedsionkiem do piekła – jeśli nie samym piekłem na ziemi. A powikłaniem depresji jest śmierć. Dlaczego ten pan wpycha kogoś drugiego na taką ścieżkę? W imię jakiego “światła”? Światła Chrystusowego? Czy Chrystus, gdy przychodzili do Niego cierpiący, mówił im “Tak trzymaj! Cierp dalej!” ?
Panie Łukaszu, to ja wypowiadałem się 18.04 o godz. 22:34. W pełni zgadzam się z Panem, że jestem “przykładem bardzo smutnym”. Uważam, zresztą że tak jak większość osób o skłonnościach homoseksualnych, czy w Kościele czy poza nim, bo to jest naprawdę wielki krzyż. Uważam jednak, że w dalszym wywodzie pozwala sobie Pan na nieuprawnioną nadinterpretację moich słów.
Wnioskuje Pan, że posługuję się obrazem Boga surowego, a odrzucam miłosiernego. Nie jest tak, moim zdaniem Bóg jest jeden. Bóg, czy z kart Starego czy Nowego Testamentu to przecież ten sam Bóg. Jezus jest tym samym Jezusem kiedy ratuje kobietę cudzołożną i kiedy mówi np. “Każdy, kto oddala swoją żonę – poza wypadkiem nierządu – naraża ją na cudzołóstwo; a kto by oddaloną wziął za żonę, dopuszcza się cudzołóstwa” (Mt 5,32). Jezus nie miał rozdwojenia jaźni! Kościół, podobnie jak ja sam, stara się interpretować całość Objawienia i dlatego jestem zwolennikiem tezy, żeby “kochać grzesznika, nienawidzić grzechu”. I to odnoszę też do kwestii homoseksualizmu – w pełni zgadzam się z obecną wykładnią, o grzesznych czynach, nie samej kondycji oraz o konieczności szacunku dla osób homoseksualnych. I w tym kontekście uważam, powinno się rozpatrywać sytuację p. Rafała.
Dalsza część Pana komentarza wzbudza u mnie jeszcze silniejszy protest. Po pierwsze “wkłada” Pan w moje usta stwierdzenie o fałszywej sprawie. Trudno się z tym zgodzić w świetle zapisów Pisma Świętego, które są przecież podstawą naszej wiary. I zdanie kilku kardynałów, księży czy świeckich teologów tego nie zmienia. To, że Pan uważa, że staranie się żyć w czystości, niewchodzenie w związki niesakramentalne jest “fałszywą sprawą” nie oznacza, że tak jest, a już na pewno ja sam tak nie uważam. Dalej napisał Pan, że koniecznie “chcę, żeby inni cierpieli tak jak ja”… Nie wiem jak Pan może insynuować takie rzeczy. Napisałem jak się czuję ja sam w kontekście artykułu, że promowanie pewnych postaw w Kościele wzmaga moje cierpienie, niejako je depcze. I wskazałem pewną możliwą smutną konsekwencję zmian w podejściu Kościoła. Nie jest to równoznaczne z tym, że teraz życzę komuś cierpienia! Rozumiem cierpienie p. Rafała, ale ja też chcę móc wyrazić swoje. Niestety zostaliśmy może “postawieni” trochę na szali i w sprzeczności – taka jest sytuacja, ale nie ma tu mojej intencji, żeby teraz komuś zaszkodzić, żeby cierpiał.
Czy to jest chrześcijańskie? Trudno mi powiedzieć, tak samo się mogę pytać czy pobłażanie grzechom ciężkim jest chrześcijańskie? Zakładanie, że osoba homoseksualna nie jest w stanie przeżyć bez bycia w związku – czy to jest chrześcijańskie? Takie ograniczanie łaski Boga – czy to chrześcijańskie? Podejrzewam, że czytał Pan książkę “Wyzywająca miłość” red. Gawrysia. Uważam, że to jest bardzo dobra pozycja, pokazuje naszą (osób o skłonnościach homoseksualnych) biedę życiową, też w kontekście wiary katolickiej. Ta książka nie daje odpowiedzi, inspiruje, pokazuje różne podejścia. Artykuł trochę bardziej opowiada się za jakąś tezą, dlatego chciałem pokazać na swoim przykładzie, że niektórzy wybrali inaczej i z jakimi konsekwencjami się to wiąże/może wiązać w przyszłości. Jest mi przykro, że zostało to odebrane jako wyraz posiadania jakiegoś niedojrzałego obrazu Boga czy zmuszanie innych do cierpienia. Teraz czuję wręcz, że muszę się jeszcze z mojej postawy tłumaczyć (do tego na forum katolickiego portalu), co w ogóle jest smutne.
A Panu Wojciechowi za komentarz dziękuję. Po przeczytaniu artykułu potrzebowałem wsparcia, otuchy, że to co robię ma sens. Kiedy nawet wśród środowisk katolickich pojawiają się coraz częściej głosy za zamianami, czasem nie patrzy się na tych którzy postanowili być wierni Kościołowi i Ewangelii. Owszem jest depresja, czuję się fatalnie, ale tak jak pisałem – jest jeszcze gorzej kiedy widzę jak postawa, którą przyjąłem ja (i proszę mi wierzyć, że nie tylko ja), jest nagle, przynajmniej w moim odczuciu, dezawuowana.
Oczywiście Pana troskę też rozumiem i doceniam. Widzę, że wie Pan czym jest depresja. Zgadzam się z Pana opisem. Natomiast nie stawiałbym znaku równości między brakiem życia w związku homoseksualnym a depresją oraz życiu w związku homoseksualnym i szczęśliwym życiem. Znam wiele osób o skłonnościach homoseksualnych i to zdecydowanie nie jest takie proste.
Pan Michał odebrał moją wypowiedź bardzo osobiście. Nie chciałem tego, ale rozumiem, że tak też można było. Za przykrość, którą sprawiłem panu Michałowi, przepraszam. Nie musi on się tłumaczyć z tego co napisał. To jest wolne forum i nie musimy na nim nikomu nic udowadniać na swój temat. Pan Michał jest, jaki jest i ja jestem, jaki jestem. Możemy się różnić i prezentować swoje poglądy. Mamy nawet prawo do zignorowanie czyjejś krytyki.
Ponieważ jest to ogólne forum, zachowuję swoją wypowiedź tak, jakbym odnosił się do tematu a nie do konkretnej osoby – aby innym uczestnikom łatwiej było skorzystać z tego, co piszę. Bo ja w zasadzie chcę się odnieść do tematu. Pan Michał, mi się tu – pardonnez le mot – nadarzył.
A temat jest taki: kiedy się przechodzi przez takie doświadczenia, jak kliniczna głęboka depresja, człowiek się zmienia. Nie wiem, czy każdy się zmienia, ale… trochę z pewnością każdy. Ja zacząłem myśleć bardziej samodzielnie. Uwaga: każda depresja jest inna. Mnie, w mojej depresji, nie pomogły ani rady księży, ani lektura Pisma. Wręcz musiałem Pismo odstawić. Pomogła mi jedna rada spowiednika: abym poszedł do psychiatry. To była jedyna mądra rada księdza – i jestem mu niezmiernie wdzięczy za to. Naprawdę mądry facet. Potem było długie leczenie antydepresantami i psychoterapia. Nie rezygnowałem z życia sakramentalnego, ale z dosłownego przyjmowania nauki Kościoła i z odnoszenia jej skrupulatnie do siebie – trochę tak. Psychoterapia odniosła pozytywny skutek. Żyję. Nie odszedłem od Kościoła i na pewno nie odejdę. Ale mogę w nim wytrzymać tylko dlatego, że w pewnych rzeczach trochę sobie poluzowałem. Wcześniej traciłem mnóstwo energii na toczenie nierównej walki z sobą. Teraz jestem człowiekiem pogodnym, otwartym na ludzi, pomocnym innym, empatycznym. To nie jest samochwalstwo – mam sporo wad. Ale nie tracę całej energii (której i tak przecież wcześniej nie wystarczało!) na to, żeby przystosować się do nauki, która chce CAŁĄ rzeczywistość przyciąć do tego, co po swojemu nazywa “prawem naturalnym”.
Nie podam więcej szczegółów na swój temat. Nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że – powtórzę – przejścia graniczne człowieka zmieniają. Bywa naprawdę różnie. Niech mnie każdy ocenia, jak chce – ludzie mają prawo po swojemu mnie oceniać. A Bogu ufam bardziej niż komukolwiek.
Zrezygnowałam z uczestnictwa w życiu kościoła ponieważ nie mogłam już słuchać jakie to osoby homoseksualne są złe i zwichrowane. Niestety życie w kościele wpłynęło na mnie destrukcyjnie, przez lata nie mogłam pogodzić się z tym, co wewnętrznie uważałam, a tym co kazano mi uważać za słuszne. Tutaj w artykule mamy popis jak “prawdziwi” katolicy są zacietrzewieni i jaką mają obstrukcję umysłową. Po co się z takimi ludźmi bratać? Omijać szerokim łukiem. Ojcu dziecka życzę dużych jaj i nie dania się bezmózgim teściom. A chłopakowi który miał być chrzestnym, aby żył w zgodzie ze sobą. Kościół nigdy mu nie zrekompensuje męki użerania się z innymi katolikami i głupim myśleniem niego samego.
Kilka refleksji po przeczytaniu komentarzy:
1. Nie ma obowiązku zbawienia. Jest tylko zaproszenie, które można przyjąć lub nie.
2. Najstraszniejsza jest depresja będąca skutkiem wyboru grzechu i odwrócenia się od Boga.
3. Zmagania ze słabościami są naturalną częścią życia chrześcijanina. Prawe życie jest zawsze wysiłkiem i kosztuje.
4. Nauczanie etyczne Kościoła jest oparte o Ewangelię i jest jasne.
5. Prawda zawsze pozostanie prawdą, choćby nie wiem jak się gniewać na prawdę i jej świadków.
6. Każdy ma prawo błądzić i każdy może się nawrócić.