O. Józef Puciłowski w książce „Portrety imienne i bezimienne” nie boi się pisać o słabości części członków swojego zakonu, o krzywdach, jakie wyrządzili, wreszcie – nie bójmy się tego słowa – o zdradzie, jakiej niektórzy się dopuścili.
Minęło już ponad dziesięć lat od czasu, gdy opinię w naszym kraju, nie tylko katolików, roznamiętniał spór o agenturę SB w Kościele, którego kulminacją była wymuszona rezygnacja abp. Stanisława Wielgusa z objęcia funkcji metropolity warszawskiego. Od tego czasu wydarzyło się u nas tak wiele – dobrego i złego – że spory wokół, umownie rzecz nazywając, lustracji w Kościele wydają się należeć do zamierzchłej przeszłości.
Obrońcy oficjalnej postawy Kościoła podkreślają, że jako jedyny zlustrował się sam. Literalnie rzecz biorąc, to prawda – o lustracji innych grup zadecydował parlament. Wagę tego argumentu poważnie obniża jednak to, że po pierwsze – agentami w sutannach i habitach zajęto się de facto pod przymusem, kiedy nie było innego wyjścia; a po drugie – znaczna część oficjalnych działań Kościoła w tej materii sprawiała wrażenie podejmowanych tak, by wobec problemu agentury nie stanąć w prawdzie, tylko go zbyć i zbagatelizować.
Do szlachetnych wyjątków należą autolustracyjne działania podejmowane przez dominikanów. Ich pokłosiem jest książka „Portrety imienne i bezimienne. Polscy dominikanie a bezpieka 1945-1989” autorstwa o. Józefa Puciłowskiego, przewodniczącego zakonnej komisji powołanej przez ówczesnego prowincjała, o. Macieja Ziębę. Autor, zanim wstąpił do zakonu, ukończył studia historyczne i obronił doktorat. Czyni go to osobą szczególnie predestynowaną do podjęcia tego zadania. Nadawał się do niego również – a może przede wszystkim – dlatego, że widzi głęboki sens w odkryciu także niechlubnej części historii Zakonu Kaznodziejskiego. Nie boi się pisać i mówić o słabości części członków zgromadzenia, o krzywdach, jakie wyrządzili, wreszcie – nie bójmy się tego słowa – o zdradzie, jakiej niektórzy się dopuścili.
Każdemu, kogo razi to mocne słowo, wystarczy – mam nadzieję – przytoczyć niektóre informacje, jakie dzięki zakonnym donosicielom uzyskali funkcjonariusze SB. Dowiedzieli się np. że wielce zasłużony dla zakonu, Kościoła i Polski o. Adam Studziński współpracował na emigracji z kontrwywiadem. Nie trzeba mówić, czym w czasach PRL było oskarżenie o „dwójkarstwo” – gdy uczyniono ten donos, nie oznaczało ono wprawdzie wyroku śmierci, jak za Stalina, ale wystawiało ofiarę na ogromne, realne niebezpieczeństwo.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2018.