Gombrowiczowskie „ja” nie chciało się ostać, bo było ogromnie dynamiczne i wybierało zawsze ruch, nie wiem, czy w głąb siebie. Była to raczej wędrówka horyzontalna na krawędzi przepaści – po najważniejsze.
Podczas spotkania ze Stempowskim, sławnym, kasandrycznym mistrzem szeptu, Gombrowicz mówi tak cicho, że poirytowany Stempowski opuszcza w końcu gardę swojej legendy i wcale głośno woła: „Co pan mówi?! Nic nie słyszę! Co pan mówi?!”. Gombrowicz oczywiście bawił się znakomicie na gruzach tego cicho sza nieśpiesznego przechodnia, który, jak się okazało, potrafił mówić normalnie.
Ostać się? Ależ to bardzo chuda zapłata i wątła satysfakcja za ciężką walkę i tułactwo. Chodziło zapewne o coś więcej. Gombrowiczowskie „ja” nie chciało się ostać, bo było ogromnie dynamiczne i wybierało zawsze ruch, nie wiem, czy w głąb siebie. Była to raczej wędrówka horyzontalna na krawędzi przepaści – po najważniejsze. Uwolnienie się od Polski-bogini, a raczej od obłędu polskiego – zdefiniowanego już wcześniej przez Michała Bobrzyńskiego jako samochwalstwo i tłumaczenie swoich klęsk i słabości na własną korzyść – było, zdaje się, tylko oczyszczającym teren wstępem do uniwersalnego pytania o sens życia i jego istotę. Pytania zresztą w istocie Conradowskiego, sformułowanego w specyficzny sposób w „Jądrze ciemności”: „Nie, nie, to nie ma sensu, nic nie zrozumiecie!, nic nie usłyszycie! żyjąc między ludźmi, chodząc ulicami pełnymi ludzi, rozmawiając z ludźmi w garniturach kultury i cywilizacji, pod okiem sąsiadów, policjantów, sędziów, lekarzy, w cieniu szubienic i psychiatryków, wytrenowani pejczem mieszczańskiego skandaliku i szyderstwa sąsiada – nie wstąpicie nigdy na te aleje samotności. A wędruj ty nimi wystarczająco długo, w tej ciszy, w absolutnej ciszy serca i myśli, i dotrzesz do ziem pierwszych ludzi, gdzie nikt nie podszepnie «wypada», «nie wypada», gdzie nie postała stopa policjanta i nie rozbłysło światełko Prawa. Spojrzenie przechodnia, moda bulwarów, szelest gazety – niby nic, a te rzeczy są waszymi być albo nie być. Bez nich – cóż pozostaje?
Uniwersalne pytanie: „cóż pozostaje?” mogłoby stanowić wstęp do pytania jeszcze istotniejszego i bardziej pasjonującego: skąd ta siła w nas i jaki to ktoś lub jakie to coś godne są naszej wierności? I dlaczego są godne? Mogło być wstępem do tego pasjonującego pytania, gdyby Gombrowicz przyjął Conradowską odpowiedź, że pozostaje „Siła, co wewnątrz. I wierność czemuś poza sobą”. Ale tak zadane pytanie krąży niebezpiecznie blisko wokół źródła naszej godności, źródła zwanego przez wierzących Bogiem, którego obraz i podobieństwo nosimy w sobie. Tymczasem Gombrowicz pod słowo „Bóg” podkładał słowo „ból”, a jego idea ciągle na nowo stwarzania się jednostki pod wpływem form istnienia zbiorowego zastępowała kategorię bezinteresownego Bożego daru, trudnego zresztą do pogodzenia z Gombrowiczowską wiarą w kismet, czyli w przeznaczenie.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2018.