Ks. Kaczkowski przypomniał klerykalnemu i wygodnemu światu, że optyka Boga jest zupełnie inna niż ludzi – u Niego nie liczą się siła i sprawność, ale wrażliwe serce.
Nie będzie przesadą twierdzenie, że ksiądz Jan Kaczkowski przez ostatnie lata swojego życia stał się bodaj najbardziej rozpoznawalnym duchownym w Polsce. W okresie od czerwca 2012 r. (diagnoza: nieuleczalny glejak mózgu) aż do śmierci (marzec 2016 r.) udzielił kilkudziesięciu wywiadów, wygłosił setki homilii, nagrał wiele odcinków vloga i wydał kilka książek.
Oczywiście, puenta tej historii jest niezwykle dramatyczna – ksiądz, który pomaga innym oswoić śmierć, sam staje się pacjentem walczącym ze złośliwym nowotworem. Życie Jana Kaczkowskiego jednak – choć drastycznie skrócone przez wyniszczającą chorobę – nie zaczyna się wraz z diagnozą. Oryginalny duchowny nie spada z nieba, ale przez lata kształtuje swoje podejście do codziennego życia i równie codziennej śmierci. Przypomina o tym jego biografia „Życie pod prąd” pióra Przemysława Wilczyńskiego.
„Macie wielkiego pecha, że poznaliście Jana dopiero w ciężkiej chorobie” – mówi na samym początku książki Filip, o 7 lat starszy brat księdza. Jej autor konsekwentnie pójdzie tym tropem – z dziesiątków rozmów z bliskimi, podopiecznymi, znajomymi, nauczycielami i współpracownikami postara się odtworzyć życiorys Jana Kaczkowskiego: od narodzin, poprzez szczęśliwe dzieciństwo, barwne lata szkolne, seminarium, pracę w Pucku, założenie hospicjum i ostatnie lata „hiperaktywności” medialnej. To nie tyle jednak dokumentacyjna rekonstrukcja, ile opowieść skonstruowana ze swadą i pomysłem, podana barwnym językiem, w którym początek zbiega się z kresem, zaś typowe dla księdza Jana humor i ironia sąsiadują z fragmentami chwytającymi za gardło.
Autor biografii celnie zauważa, że w tytułowym „pod prąd” Kaczkowskiego można dostrzec wyrzut sumienia wobec instytucji Kościoła
Wilczyński – autor głośnego wywiadu z duchownym dla „Tygodnika Powszechnego”, który zapoczątkował jego medialną popularność – uważnie wysłuchał najbliższych księdza. Na stronach „Życia pod prąd” po raz pierwszy tak obszernie wypowiadają się jego oboje rodzice: nie tylko Józef Kaczkowski, ale także Helena Kaczkowska (wcześniej zrobiła wyjątek przy książce Katarzyny Jabłońskiej), rodzeństwo i ukochana babcia, Wincentyna Niedziela. W poruszającym fragmencie pani Helena przyznaje, że przywoływane przez syna słowa o tym, iż Mama po jego śmierci rozpadnie się na kawałki to „metafora, bo nie da się umrzeć. Choć wolałabym przed Janem”. Babcia natomiast wyznaje: „Przychodzą momenty, kiedy myślę: To niemożliwe, że go nie ma”. „Ale przecież ja się ze wszystkim godzę” – dodaje szybko.
Przywołanie najbliższych w przypadku Jana Kaczkowskiego wydaje się kluczowe. Dom rodzinny dał mu bowiem nie tylko poczucie bliskości i kulturalne obycie, ale przede wszystkim świadomość własnej wartości. Zapamiętane w dzieciństwie słowa Mamy o tym, że sobie poradzi, pozwoliły później dorosłemu synowi pokonywać kolejne przeciwności – od docinek rówieśników aż po dyskryminację w kościelnych strukturach.
W „Życiu pod prąd” Wilczyńskiemu udaje się odmalować złożony i wielobarwny portret swojego bohatera. Jan Kaczkowski w jego książce jest nie tylko wzorem, ale też postacią z krwi i kości. Po ludzku się irytuje, potrafi się odgryźć i przekląć, miewa momenty zawahań, bywa apodyktyczny i bezlitośnie szyderczy. Używa mediów do zbierania środków na hospicjum, ale też czerpie przyjemność z rozpoznawalności. Nie daje się łatwo zaszufladkować – nieco koloryzuje na temat ateizmu swoich bliskich (jak się okazuje, jedynym agnostykiem jest tata), demonstracyjnie czyta „Gazetę Wyborczą” i popiera Jurka Owsiaka, gości w mediach raczej liberalnych niż kościelnych, jednocześnie jednak bliższy jest mu styl Benedykta XVI niż Franciszka i ceni sobie trydencki ryt Mszy świętej. „Najbardziej czerpał z tego, że był człowiekiem Ewangelii” – powie o nim ks. Adam Boniecki.
Przy sporej dawce złej woli można oczywiście – jak uczynił to Andrzej Horubała na łamach „Do Rzeczy” – zrekonstruować wizerunek księdza Kaczkowskiego jako bufona i szydercy. Będzie to jednak obraz skrajnie nieprawdziwy. W opowieści Wilczyńskiego słabości duchownego czynią go bardziej ludzkim. Nie przysłaniają natomiast duchowej siły, która wyrażała się w jego codziennym zaufaniu Bogu i bezgranicznej dyspozycyjności wobec ludzi. „Jestem szczęśliwym księdzem, bo wierzę w Boga” – lubił powtarzać ks. Jan Twardowski. To także klucz do zrozumienia fenomenu twórcy puckiego hospicjum.
Biografia księdza Kaczkowskiego jasno pokazuje, że ten najsłynniejszy w Polsce „onkocelebryta” (określenie, które sam wymyślił) prowadził „życie na pełnej petardzie” nie tylko w ostatnich miesiącach. W najmłodszych latach – jak wspomni tata – cechowała go ciekawość otoczenia, okres liceum jest zaś czasem beztroskich imprez, gdzie nastoletni Jan staje się „duszą towarzystwa” (czym, jak sugeruje Wilczyński, maskuje samotność). Wreszcie seminarium i pierwsza (jedyna) parafia to etapy niezwykle intensywnej aktywności młodego duchownego. Stale powracająca cecha – zawsze chciał być „sprawczy”. Zawsze miał także swobodny stosunek do struktur i kościelnej poprawności – jako wikary w Pucku potrafił, ku niezadowoleniu współbraci, rozdzielić ofiarę 50 złotych na pięć mszy. Od początku też mówił w homiliach do Kaszubów to, co później usłyszy cała Polska – trzeba stale pielęgnować w sobie czułość i bliskość.
Spisany na straty przez kościelne struktury, utykający i niedowidzący ksiądz z wadą wymowy i niedowładem ciała miał stać się „ośmieszeniem stanu duchownego”, a ostatecznie to on właśnie „uratował honor polskiego kapłaństwa”
Ambicja i zawziętość spowodowały, że ekscentryczny duchowny ostatecznie świetnie sobie poradził w życiu i nie dał się „rozjechać” trudnościom. Dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” celnie zauważa jednak, że w tytułowym „pod prąd” Kaczkowskiego można dostrzec pewien wyrzut sumienia wobec instytucji Kościoła, zwłaszcza tego w Polsce. „Temat niepełnosprawności księży w Kościele nie istnieje. To tabu, które on naruszył” – stwierdza dr Błażej Kmieciak. Sam ksiądz Jan otwarcie mówił, że został przez kościelne struktury „skopany”, że spotkał się w nich z pogardą, wyśmianiem i dyskryminacją. „Kościół nigdy mi nie ufał” – wyznał z zadziornym uśmiechem, odbierając nagrodę „Ślad” w Domu Arcybiskupów Warszawskich.
Bolał go fakt, że jezuici odrzucili jego podanie o przyjęcie jedynie ze względu na stan zdrowia. Symptomatyczne w książce są dwa komentarze dotyczące tego wydarzenia. W pierwszym Mieczysław Łukasik SJ, który poinformował nastoletniego Jana przed laty o decyzji zakonu, tłumaczy, że „nasze kryteria można porównać do restrykcji, z jakimi rekrutuje się kandydatów do najbardziej wymagających profesji, na przykład do zawodu lotnika. Przyjmując osoby niepełnosprawne, musielibyśmy zrezygnować ze specyfiki naszego charyzmatu”. Inny jezuita, o. Wacław Oszajca, wypowiada się ze znacznie większą empatią. „Gdyby dzisiaj Jan Kaczkowski był kandydatem, całkiem możliwe, że zostałby przyjęty. Świat się zmienił, są komputery, pisma z wielką czcionką, inne jest też podejście do niepełnosprawności” – przyznaje.
Kolejny kontrowersyjny temat podjęty przez Wilczyńskiego to stosunki księdza Jana z hierarchią kościelną już po święceniach. Sam bohater książki przyznawał, że choroba paradoksalnie uchroniła go przed lękiem o przyszłość. Oszczędziła mu też zapewne kolejnych napięć z miejscowym biskupem, którego – delikatnie mówiąc – cechowała odmienna od podwładnego wrażliwość i rozumienie roli struktur. Interesujące, że wśród tak licznych głosów świadków zabrakło wypowiedzi przedstawicieli gdańskiej kurii – Wilczyński, mimo prób kontaktu, nie doczekał się żadnej odpowiedzi z ich strony.
Ksiądz Jan Kaczkowski stał się przykładem dla innych nie ze względu na brak trudności, ale właśnie dzięki stopniowemu ich przezwyciężaniu. Zmuszony do demonstrowania swojej wartości, udowodnił, że kapłaństwo może funkcjonować w otoczeniu słabości. W swoim krótkim życiu zrealizował ewangeliczny paradoks. Spisany na straty przez kościelne struktury, utykający i niedowidzący ksiądz z wadą wymowy i niedowładem ciała miał stać się „ośmieszeniem kapłaństwa”, ostatecznie to on właśnie – jak powie ks. Boniecki – „uratował honor polskiego kapłaństwa”. Przypomniał klerykalnemu i wygodnemu światu, że „moc w słabości się doskonali”, zaś optyka Boga jest zupełnie inna niż ludzi – u Niego nie liczą się siła i sprawność, ale wrażliwe serce.
Jarosław Iwaszkiewicz zapisał kiedyś, że Bóg, jeśli jest, mieszka w pięknie życia papieża Jana XXIII. Myślę, że mieszkał On w postawie i słowach Jana Kaczkowskiego. Żałuję jedynie, że nie miałem okazji osobiście poznać ks. Jana. Dlatego – jak mówi w zakończeniu książki ks. Jan Perszon, jego pierwszy proboszcz w Pucku – „dobrze, że jest niebo”.
Ksiądz Kaczkowski to była ewangeliczna perła. Pereł jak wiadomo nie kupuje się w supermarketach, na trawnikach też się ich nie znajduje. Normalny człowiek gdy znajdzie perłę to „chucha i dmucha” na nią, ale to nie u nas. U nas jej piękno i blask drażnią kolegów po fachu, od przełożonych począwszy. Koreańczycy mówią, że jak gwóźdź wystaje z deski, to trzeba go dobić. No to dobija się, a to suspensą na wariackich papierach, a to takim czy innym głupkowatym zakazem. Korzyść podwójna – zainteresowany zostaje uciszony, a inni może wybiorą święty spokój. Dwa w jednym! Co to ma wspólnego z budowaniem królestwa niebieskiego – nie wiem, choć bardzo bym chciał się dowiedzieć, byle nie w sposób obrażający moją inteligencję (patrz tłumaczenie M. Łukasika SJ i całość postępowania biskupa gdańskiego)