Stomma wiedział jedno – najważniejsze to szanować rozmówcę, nie kłamać.
Stanisława Stommę poznałem osobiście prawdopodobnie po tym, jak nie zagłosował za poprawkami do konstytucji PRL w 1976 roku. Mój szef, Antoni Słonimski, poprosił wtedy, żebym poszedł do niego z kwiatami.
„Mądrość etapu” jak zdechły kot
Wielu niezłomnych, w tym kilku przedstawicieli środowisk katolickich, jak Wiesław Chrzanowski, Karol Popiel czy na emigracji Dominik Morawski, przez cały czas oskarżało Stommę o koniunkturalizm. Moim zdaniem niesprawiedliwie. Stomma wyznawał bowiem typową dla konserwatystów filozofię, zgodnie z którą w życiu publicznym, jeśli się nie rządzi, to trzeba przynajmniej łagodzić konflikty. Starać się w podzielonej Polsce zachować jakieś miejsce dla różnorodności. Stale wytykano mu polityczny minimalizm, który zawierał się w używanym przez niego pojęciu „mądrość etapu”, zdefiniowanym na łamach „Znaku” w latach 1945-46. Otóż, w moim przekonaniu termin ten został przez krytyków Stommy zmanipulowany i był przez nich wyciągany przy każdej okazji jak zdechły kot.
Droga, którą wybrał Stomma, była niebanalna, trudna, niekonwencjonalna, a moim zdaniem – z punktu widzenia wartości demokratycznych i niepodległościowych – optymalna. (Gdyby nie był katolikiem, Stomma mógłby powtórzyć słowa materialisty, ateisty i pozytywisty Aleksandra Świętochowskiego: „Nie wyrzekamy się marzeń, ale wyrzekamy się złudzeń”). Inną możliwością była po prostu emigracja. Poza krajem oczywiście mógłby zrobić wiele dobrego, ale nie jest przypadkiem, że na emigracji nie ukonstytuowało się żadne środowisko porównywalne kulturowo, ideowo, politycznie czy intelektualnie z „Kulturą” paryską. Wydawnictwa katolickie na emigracji były w tym czasie w dużej mierze poczciwie pobożne, nie znajdziemy w nich tekstów, do których obecnie chcielibyśmy sięgać.
Przedwojenne teksty Stommy są odblaskiem czasów, w których żył. Bycie lojalnym wobec autora zakłada zakaz manipulowania jego dorobkiem
Gdy czytam trzy tomy antologii pism Stommy, widzę w nich konsekwencję. Niektóre teksty uznalibyśmy dziś za antysemickie, znajdziemy wśród nich nawet umiarkowaną pochwałę socjalnej polityki Hitlera. Po prostu takie były czasy, tak się wtedy myślało. Przedwojenne teksty Stommy są odblaskiem czasów, w których żył. Bycie lojalnym wobec autora zakłada zakaz manipulowania jego dorobkiem. Nie należy traktować go jak menu, z którego sobie wybieramy, co nam smakuje, tylko ogarnąć całość.
Stomma budował mosty między różnymi światami. Między katolicyzmem a światem niekatolickim. Między Polską a Rosją. Powtarzał twardo: opowiadamy się za lojalnym sojuszem z Rosją, nie ze Związkiem Radzieckim. Wiedział, dlaczego tak mówi, i miał bardzo rozwiniętą argumentację. Jednocześnie, opowiadając się za lojalnym sojuszem z Rosją, powtarzał: musimy się otwierać na Niemcy.
Właśnie w tym kontekście trzeba zobaczyć, czym był minimalizm Stommy: to opowiedzenie się za oporem, który jednocześnie coś tworzy i pozostawia.
Stomma był natomiast absolutnie przeciwny postawie tak zwanych żołnierzy wyklętych, których kult obecnie obserwujemy. Uważał, że Polsce trzeba zaproponować zupełnie inny sposób myślenia. W tym sensie był raczej bliski postaci Aleksandra Bocheńskiego z „Dziejów głupoty” Kisiela.
Nie tylko on
Zawsze fascynował mnie język Stommy – zupełnie inny niż ten, który znamy z ówczesnej prasy. Dawał lekcje innej polszczyzny, a także innego systemu wartości. I nie tylko on, bo niezwykłe było całe jego środowisko – i Stefan Kisielewski, i Jerzy Turowicz, i Jacek Woźniakowski, i Jerzy Zawieyski, i Antoni Gołubiew, i Zofia Starowieyska-Morstinowa. I ci młodsi, tak różnorodni jak Zbigniew Herbert czy Leopold Tyrmand. Byli to ludzie, którzy w najczarniejszych czasach potrafili przenieść pewien autentyzm kultury polskiej i humanistycznego myślenia, i którzy znaleźli intelektualny sposób na stawienie czoła totalitarnej dyktaturze komunizmu.
Wielkim dokonaniem tego czasu i tego środowiska jest „Bolesław Chrobry” Antoniego Gołubiewa. Nikt tej książki nie czyta, ale siedząc w więzieniu, miałem na to czas. Przeczytałem wszystkie tomy i widzę w nich arcydzieło na miarę Nagrody Nobla. Innym niezwykłym dokonaniem tego środowiska są książki Hanny Malewskiej, zwłaszcza opowiadanie „Sir Tomasz More odmawia” – jedna z najbardziej wstrząsających opowieści o procesach stalinowskich podana w kostiumie historycznym.
Dzięki „Tygodnikowi Powszechnemu” i jego środowisku, mimo wszystkich naszych dzisiejszych rozczarowań i żalów, zmieniły się kultura polska i polski katolicyzm. Pismo Jerzego Turowicza pozwalało w inny sposób spojrzeć z zewnątrz na chrześcijaństwo. Teraz, gdy wyszły pisma Stommy, lecz także Kisiela, Turowicza, Woźniakowskiego, Żychiewicza, Malewskiej, mamy już duży korpus wiedzy o tym, jak się w ich grupie myślało.
Maksimum dobrej woli
Jako realista Stomma miał w sobie jednocześnie rys marzycielski. Nigdy nie zapomnę, jak na przełomie kwietnia i maja 1977 roku, gdy po długim wojażu zagranicznym wracałem do Warszawy przez Hamburg, mieszkaliśmy z profesorem w tym samym mieszkaniu Leona Szułdrzyńskiego, który pracował wtedy w „Spieglu”. Żegnaliśmy się przed snem, bo wcześnie rano miałem wyjechać. Stomma otworzył ramiona, mocno mnie ścisnął i powiedział: „Nie wiem, jak tam teraz z panem będzie, łatwo na pewno pan nie będzie miał, ale wie pan, w Polsce czasami wariatom się udaje – jak Piłsudskiemu”. Bardzo mnie to rozbawiło, ale i wzruszyło.
Mając twarde poglądy katolickie, osobliwie konserwatywno-modernizatorskie, Stomma był niesłychanie chrześcijański w swoim stosunku do antagonistów. Absolutnie sprzeciwiał się odwetowej retoryce w stosunku do komunistów. W tej sprawie wszedł nawet ku mojemu zaskoczeniu w elegancką, delikatną – ale jednak – polemikę z Jerzym Turowiczem. Było to szalenie interesujące. Gdyby bowiem popatrzeć na europejską mapę, Stomma będzie w okolicach generała De Gaulle’a, a Turowicz na maritainowsko-mounierowskiej lewicy. Stomma jednak wiedział jedno – najważniejsze przesłanie chrześcijanina w polityce brzmi: szanować rozmówcę, nie kłamać. Z jego tekstami można się nie zgadzać, ale nie ma w nich kłamstw.
Był zdania, że wobec oponenta trzeba wykazać maksimum dobrej woli. W jednym z tekstów wykazuje empatię nawet wobec publicystyki Zbigniewa Załuskiego (żołnierza Ludowego Wojska Polskiego, oficera politycznego, publicysty, redaktora „Wojska Ludowego”, od 1969 r. posła PZPR), choć robi to z zaciśniętymi zębami. Tak bowiem pojmował obecność chrześcijanina w świecie polityki.
Dziś pozostaje dla mnie kimś, kogo drogę warto śledzić.
Wystąpienie podczas spotkania „Stanisław Stomma o Polsce i polityce” – promocji książki „Pisma wybrane” Stanisława Stommy tom 1–3 pod redakcją Radosława Ptaszyńskiego (Universitas, Kraków 2017) 23 lutego na Uniwersytecie Warszawskim.
Notował JHP
Jestem zaskoczony A.Michnikiem, bowiem zupełnie ta wypowiedź nie pasuje do „ducha” obecnej Gazety Wyborczej. Postawy, by dawnych wyborów nie oceniać z pozycji bieżącej współczesności Gazeta na co dzień nie przejawia, czego przykład mieliśmy w ocenach dotyczących postaw Kościoła wobec wydarzeń marcowych (co innego A.Michnik pisał w „Kościół, lewica, dialog” w latach ’70, co innego dziś; albo narzekania, że zostali osamotnieni w ustach S.Blumsztajna, który relegowany z państwowych uczelni mógł dokończyć studia na KULu), Nie pamiętam już czy u A.Michnika czy B.Geremka słyszałem na spotkaniuna Uniwersytecie Warszawskim, jak któryś z nich bronił S.Stommy za to, że jako poseł na sejm PRL wstrzymał się w 1976 r. jako jedyny ze wszystkich głosujących nad wprowadzeniem do konstytucji kierowniczej roli PZPR i sojuszu z ZSRR, gdy gdzieś pod koniec lat ’80 został zaatakowany za nie glosowanie przeciw. Wtedy głosem przeciw było wstrzymanie się od głosu, za co Stomma zapłacił wyrzuceniem z establishmentu władzy. A teraz wypomina się prymasowi Wyszyńskiemu, że nie dał Gomułce w pysk.
Co do meritum, dodałbym jeden akapit o ryzyku, jaki konserwatyści podejmują wchodząc w łagodzenie konfliktów z obcą władzą. Ryzyku ześliźnięcia się w kolaborację, i to kolaborację wygodną, by nie napisać intratną jak to się zdarzyło krakowskim stańczykom. Ale nie, S.Stomma przeszedł tę próbę, dlatego tak dużo po nim zostało. Tu A.Michnik potrafi się wznieść wysoko, a to że wyrozumiale przyjmuje niejednoznaczne antysemicko wypowiedzi S.Stommy z przed wojny pokazuje, że potrafi wrócić do swojego dawnego, wielkiego formatu. Żeby tylko częściej,