W swoim najnowszym filmie Haneke bierze pod lupę kilka stałych dla siebie tematów. Przygląda się rozpadowi zachodniego społeczeństwa, ukazuje jego zepsucie, konsumpcjonizm, zanik więzi rodzinnych oraz poczucie wyższości.
Jest stary. Nie chce żyć. Szczególnie, że każdy dzień wita z perspektywy wózka inwalidzkiego. Szuka ulgi w cierpieniu. W Szwajcarii odmówiono mu eutanazji. Fryzjer nie pomaga w zdobyciu broni nawet za cenę bogactwa. Syn-lekarz też nie chce słyszeć o przyspieszeniu odejścia ojca. Powitanie śmierci nie jest zatem tak łatwe, jak mogłoby się wydawać. Czy znajdzie się ktoś, kto poda pomocną dłoń? To historia Gerarda Laurenta – jednej z postaci „Happy End” (2017) .
Nowe dzieło Michaela Hanekego było wydarzeniem ostatniego Festiwalu w Cannes. Obraz wchodzi dopiero na ekrany kin w Polsce. Choć wyczekiwanie na projekcje nie okazało się bezcelowe, a film należy uznać za poprawny, nie jest szczytem możliwości austriackiego mistrza. Wielu bezskutecznie liczyło na wypowiedź na temat uchodźców. Tym bardziej, że akcja dzieła została osadzona w nadmorskim Calais.
Co ciekawe, znajomość „Miłości” (2012) – poprzedniego obrazu reżysera – powinna być nam szczególnie pomocna przy seansie „Happy Endu”. Mamy wszak do czynienia z tymi samymi postaciami ojca i córki odtwarzanymi przez Jeana-Louisa Trintignanta i Isabelle Huppert. 84-letni Laurent opuścił Paryż, mieszka teraz na północy Francji, wraz z córką. Syn Thomas jest po rozwodzie, ma kolejną partnerkę i małe dziecko. Dzieli czas na rodzinę i romans z nową kobietą. Musi też zaopiekować się córką z pierwszego małżeństwa. Jej matka leży nieprzytomna w szpitalu, prawdopodobnie po przedawkowaniu leków. Anne pracuje jako agentka sprzedaży. Ma zbuntowanego syna, który odcina się od rodziny. Każda z przedstawionych postaci kryje drugie „ja”.
W filmie mogą podobać się nawiązania do poprzednich dzieł Hanekego. Mamy wątki znamienne dla jego twórczości, odwołujące się bezpośrednio do poprzednich filmów i postaci. W „Happy End” znajdziemy odniesienia nie tylko do „Miłości”, ale również do „Kodu nieznanego” (2000), a nawet „Pianistki” (2001). Obserwujemy specyficzny voyeryzm – podglądanie podglądanego świata. Tak właśnie zaczyna się film – ujęciem z telefonu komórkowego. U dołu ekranu widać napisy jak z materiałów przygotowanych na potrzeby mediów społecznościowych. Charakterystyczny kwadrat, format filmowy Facebooka. Dostrzegamy kobietę, która krząta się w kuchni, myje zęby, kładzie na kanapie. Śledzimy każdy jej krok w mieszkaniu. Nie wiemy jeszcze kto filmuje i co właśnie rozgrywa się na naszych oczach. To dopiero preludium.
Kolejna scena. Szeroki kąt obiektywu. Ujęcie przywołujące na myśl kamery przemysłowe z akcją zlokalizowaną w rogu ekranu. Dokonujemy naturalnej selekcji. Sami wybieramy punkt obserwacji. Widzimy katastrofę budowlaną. Reżyser kocha przecież długie, statyczne ujęcia i plany ogólne.
„Happy End” tworzą kontrasty: estetyka „social media” spotyka tematy ostateczne, pytania o kod kulturowy i kondycję współczesnego człowieka Zachodu
Kino Michaela Hanekego to niepokój. W „Happy End” artysta bierze pod lupę kilka stałych tematów. Przygląda się rozpadowi i dysfunkcji na wielu płaszczyznach, analizuje stan zachodniego społeczeństwa, jego zepsucie, konsumpcjonizm, zanik więzi rodzinnych oraz poczucie wyższości.
Kolejnym elementem kina austriackiego twórcy jest przemoc – inna niż przyzwyczaiły nas do tego hollywoodzkie produkcje. To okrucieństwo bez filtra, skierowane na widza, odrażające naturalnością i bestialstwem, minimalistyczne, wielowymiarowe, przywołujące na myśl dzieła Roberta Bressona. To także zabawa z konwencją i fabularnymi przyzwyczajeniami. W „Funny Games” (1997, 2007) pokazanie detalu, rekwizytu-McGuffina w postaci noża, sugeruje jego wykorzystanie. Czekamy więc na rozwój akcji, który – jak się okazuje – nie nastąpi. Haneke często łączy dwa przeciwstawne światy, ostrą jak brzytwa muzykę ze sceną rodzajową, łagodne dźwięki z przemocą.
Wreszcie filmy austriackiego twórcy są intelektualne, skrojone na potrzeby wymagającego widza. Reżyser stawia pytania, by pozostawić je bez łatwej odpowiedzi. Zaciera ślady. Raz po raz podważa wiarygodność obejrzanych scen. Tworzy kino polemiczne i wymagające, a zarazem osadzone na prostych fundamentach, pozornie płytkich fabułach oraz antypsychologicznych postaciach.
W „Happy End” do głosu dochodzą echa współczesnego świata, nowe technologie, media społecznościowe, vlogi i komunikatory pozwalające na przesyłanie natychmiastowych komunikatów. Dwie przenikające się sfery życia realnego i wirtualnego. Dziewczynka buszująca w sieci na pytanie co robiła odpowiada, że czytała książkę. Internet to przestrzeń wolności młodych i starych, ale i temat tabu. Miejsce bez ograniczeń. Sfera pozornej prywatności.
Film tworzą kontrasty: estetyka „social media” spotyka tematy ostateczne, pytania o kod kulturowy i kondycję współczesnego człowieka Zachodu. Dotyczy to również problemu emigracji jako spadku po francuskim kolonializmie widocznego już w „Ukryte” (2005). W najnowszym filmie obrazuje go marokańska służba Laurentów. To kolejny temat milczenia zachodniej burżuazji. Niezabliźnione rany wespół z poczuciem wyższości stanowią mieszankę wybuchową. W scenach przyjęcia i wesela obserwujemy ich upust. Wyrzuty sumienia niczym choroba genetyczna drążą myśli kolejnych pokoleń. Niechęć życia. Zepsucie. Brak miłości i najmniejszej nawet empatii to jego pierwsze symptomy.
Niepokoi diagnoza jaką kolejny raz stawia Haneke w odniesieniu do zachodnich społeczeństw. Rozmowa dziadka z wnuczką z pięknym bocznym światłem poranka. Obie postaci są kruche. Nie ma tu jednak ciepła. Są wyznania. Nie wszystkie słowa zostaną wypowiedziane. Nie każdy zagra fair. Są tematy, które nie ujrzą światła dziennego. Tym razem „happy endu” nie będzie.
Filmy Hanekego znacznie więcej mówią o Hanekem, niż o „zachodnim społeczeństwie”. Tak jak książki Houellebecqa o Houellebecqu etc. Zblazowani postmodernistyczni artyści, którzy myślą, że patrzą przez okno na świat a tak naprawdę patrzą w lustro. I od wielu lat widzą to samo, nic się nie zmienia. Zupełnie nie rozumiem jak można tego typu sztukę brać na poważnie i twierdzić, że jest tam jakakolwiek diagnoza.