W książce poświęconej uwrażliwianiu na cierpienia chrześcijan ks. Waldemar Cisło podsyca lęki przed uchodźcami i postawy antyislamskie.
„Jeśli nadal będziemy tacy bezideowi i bezwartościowi, jeżeli nadal będziemy lekceważyć Ewangelię i jej wartości, to źle skończymy” (s. 191) – stwierdza w wywiadzie rzece ks. Waldemar Cisło, katolicki duchowny, zasłużony dyrektor polskiego oddziału organizacji Pomoc Kościołowi w Potrzebie, niosącej pomoc humanitarną w różnych częściach świata, profesor teologii fundamentalnej na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, gdzie, tak się składa, również pracuję. Ale niech się Państwu nie wydaje, że te słowa to zachęta do – zgodnie z wezwaniami papieża Franciszka – „zapewnienia gościnności imigrantom”. Wręcz odwrotnie – ks. Waldemar Cisło stanowczo nas przed nimi przestrzega!
„Imigranci u bram. Kryzys uchodźczy i męczeństwo chrześcijaństwa XXI wieku” to książka o dwóch obliczach[1]. Z jednej strony – przystępnie opowiedziana, skrupulatna rekapitulacja pierwszych wieków rozwoju chrześcijaństwa, a także całkiem wyważona analiza relacji społeczno-polityczno-religijnych w świecie arabskim (i nie tylko). Z drugiej natomiast – szereg powielanych bezkrytycznie stereotypów i przekłamań, manipulacji, uproszczeń, co najmniej problematycznych analogii czy związków przyczynowo-skutkowych.
Przy lekturze książki towarzyszył mi z jednej strony podziw dla szlachetności i ogromu dobra realizowanego przez Pomoc Kościołowi w Potrzebie. Z drugiej jednak – konfuzja, że w ustach jednego człowieka, na kartach jednej książki jest aż tyle współistnienia dobra i zła, wiedzy i pogłoski, prawdy i przekłamań, chrześcijańskiego wezwania do miłości i czysto islamofobicznego dyskursu siejącego wrogość i pogardę.
Sam tytuł książki jest mylący. Gdyby odnieść się do objętości tekstu, powinien on brzmieć raczej: „Męczeństwo chrześcijan. Kryzys uchodźczy i imigranci u bram”. Gdyby zaś miał wyrażać ogólny wydźwięk tej publikacji, idealnie pasowałby tytuł jednego z rozdziałów: „Islam kontra Zachód”. Ponurym paradoksem jest fakt, że książka poświęcona uwrażliwianiu na cierpienia jednych (chrześcijan) nie tylko pozostaje ślepa na cierpienia zadawane innym, ale sama się do nich pośrednio przykłada. Swoimi wypowiedziami ks. Cisło podsyca bowiem silne w polskim społeczeństwie lęki przed uchodźcami i ksenofobiczne postawy antyislamskie, dodatkowo czyniąc to w glorii eksperta, w oparciu o tekstualną figurę określoną przez Jamesa Clifforda jako „byłem tam” (ergo: wiem, co mówię). Z tezami ks. Cisło nie da się właściwie polemizować, skoro wszystko, co głosi, jest „prawdą potwierdzoną przez doświadczenie” (s. 143).
Argumenty „z mema”
W materiałach promocyjnych „Imigrantów u bram” czytamy: „Śmierć chrześcijanina – niemal zawsze z rąk muzułmanów – nie oburza mass mediów. Co innego nieszczęścia wyznawców islamu – to powinno nas poruszać”. Doprawdy nie mam pojęcia, na czym oparte miałoby być to stwierdzenie.
W czasie, gdy czytałem tę książkę, w okresie niespełna dwóch tygodni miały miejsce zamachy terrorystyczne na meczety w Egipcie (309 ofiar śmiertelnych, ponad 100 rannych) i Nigerii (ponad 50 ofiar), dwa ataki w Iraku (ponad 50 ofiar) i jeden w Afganistanie (17 ofiar) – i nie był to, niestety, jakiś wyjątkowy czas, lecz wyraz stałej globalnej tendencji. Prawie wszystkie te wydarzenia były ledwo wspominane w mediach, a w przypadku zamachu na półwyspie Synaj gros informacji stanowiły… ostrzeżenia dla europejskich turystów planujących wycieczkę „śladami faraonów”. Cóż możemy dowiedzieć się o takich wydarzeniach z książki ks. Cisły? Co najwyżej tyle, że muzułmanie też padają ofiarami swoich „współbraci w wierze”, ale generalnie zagrożeni są przede wszystkim chrześcijanie i Zachód.
Powielanie twierdzeń balansujących na granicy pomówienia, pogłoski czy nawet teorii spiskowej jest najdalsze, jak to chyba tylko możliwe, od należytych standardów dyskusji
Trudno się jednak dziwić takiemu wartościowaniu, jeśli bohater książki stwierdza: „żadne wydarzenie w pierwszym milenium chrześcijaństwa nie było bardziej katastrofalne i brzemienne w skutki niż narodziny islamu” (s. 33). Również współcześnie nieskrępowany rozwój islamu „może przynieść jej [Europie] zniszczenie i już przynosi” (s. 193). I chociaż momentami ks. Cisło – jakże słusznie – przypomina, że „islam nie jest monolitem” (s. 64), że jest zróżnicowany zapewne bardziej niż samo chrześcijaństwo (także wskutek braku scentralizowanej władzy), to nie przeszkadza mu to np. uznać Arabii Saudyjskiej za „kraj wzorcowy z punktu widzenia islamu” (s. 185) i głosić odgrzewanej Huntingtonowskiej narracji o zderzeniu cywilizacji (czy właściwie: cywilizacji i barbarzyństwa). A wszystko to podbudowane jest nie tylko przekonaniem o esencjalnej wyższości wszystkiego, co zachodnie (ergo: chrześcijańskie), lecz i iście manichejskim schematem – oto jacyś „oni” (zacietrzewieni, fałszywi, podstępni) dokonują inwazji i dążą do wytępienia „nas” (dobrych, tolerancyjnych, ze wszech miar miłosiernych).
Czego bowiem na „ich” temat może dowiedzieć się czytelnik „Imigrantów u bram”? Chociażby tego, iż mają „zakodowane przekonanie, że Zachód to wróg, chrześcijaństwo to wróg i trzeba je zniszczyć” (s. 198), a myślą tak, gdyż jest to cecha ich „mentalności”. Ponadto cechuje ich fałsz – co innego głoszą publicznie, co innego pokątnie i prywatnie. Publicznie wyrażają przekonanie, że islam jest religią pokoju. To „poprawna politycznie interpretacja”, która jednak „nie ma odniesienia w realnym życiu” (s. 142-143). Prywatnie bowiem „muzułmanin, gdy wie, że nie jest nagrywany, […] to powie wprost: jeśli chodzi o dobro religii, to można każdego […] okłamywać, zwodzić i oszukiwać” (s. 144). I nawet „dostojnicy islamscy zaangażowani w dialog z chrześcijaństwem” off the record stwierdzają: „Dzięki waszym demokratycznym prawom napadniemy na was, dzięki waszym prawom religijnym was podbijemy” (s. 185).
Książka ks. Cisły nie ma, co prawda, charakteru stricte naukowego (pomimo wyeksponowanego na okładce stopnia „prof.”), jednak nie zwalnia to autora z obowiązku dbałości o rzetelność wywodu, a powielanie twierdzeń balansujących na granicy pomówienia, pogłoski czy nawet teorii spiskowej jest najdalsze, jak to chyba tylko możliwe, od należytych standardów dyskusji. Według ks. Cisły u muzułmanów można zauważyć taki oto mechanizm: „gdy są w mniejszości, to starają się zachowywać pewne formy i pokazują w miarę sympatyczną twarz. Gdy natomiast przeważają liczebnie, to sympatyczne oblicze znika i pojawia się agresja” (s. 201). Z kolei „chrześcijanie wnoszą element pojednania, element solidarności, element ubogacenia. […] Chrześcijanin potrafi się dogadać i z sunnitą, i z szyitą. Chrześcijanin nie będzie zabijał ani na siłę nie będzie kogoś konwertował” (s. 84).
Uderza ta poetyka wielkich kwantyfikatorów: taki właśnie miałby być KAŻDY muzułmanin i każdy chrześcijanin. Wynika to z tego, że ks. Cisło nie sili się na żadne niuansowanie – „niektórzy”, „część”, chociażby nawet i „większość” – tylko, jak w podanym powyżej przykładzie, powołuje do życia pewne byty: „muzułmanin” i „chrześcijanin”, sprasowując do tej poręcznej kalki całą skomplikowaną rzeczywistość różnorodności człowieczej. Powtarzane jak mantra w obrębie dyskursu prouchodźczego słowa Ireny Sendlerowej: „Ludzi należy dzielić na dobrych i złych. Rasa, pochodzenie, religia, wykształcenie, majątek – nie mają żadnego znaczenia”, u ks. Cisły przyjmują formułę: ludzi należy dzielić na dobrych i złych, czyli chrześcijan i muzułmanów.
Waga materiału dowodowego u autora jest, niestety, odwrotnie proporcjonalna do łatwości generalizacji. W większości wypadków ks. Cisło odwołuje się do czegoś, co można określić mianem argumentów „z mema” (jakże częstych w przypadku dyskursu antyuchodźczego). Oto pojawia się w internecie „informacja”, że w jakimś niemieckim albo szwedzkim, albo holenderskim miasteczku (co znamienne, miasteczka owe praktycznie nigdy nie mają nazwy; źródłem tych informacji natomiast – jeśli w ogóle zostaje podane – jest przeważnie jakaś tamtejsza bulwarówka) nie było choinki na Boże Narodzenie, usunięto krzyże ze ścian, wprowadzono tzw. strefy szariatu czy no-go zones. Co prawda, szwedzka policja wielokrotnie dementowała informacje o istnieniu takich stref[2], ale przecież to zapewne kolejny przykład „poprawności politycznej”.
„Empiryczna” weryfikacja antyislamskiego dyskursu oparta jest tu na czterech podstawowych tropach: 1) „prawda doświadczenia” (co innego głoszą publicznie, co innego prywatnie – s. 143, 200); 2) tak po prostu jest („w Egipcie jest nawet szkoła podrywania Europejek” – s. 103), ewentualnie „mamy już przykłady” (w Szwecji, w miasteczku bez nazwy, „w którym rządzą muzułmanie, wydano wszystkie gminne pieniądze na świętowanie ramadanu i zabrakło pieniędzy na drzewka na Boże Narodzenie” – s. 181); 3) ktoś powiedział, że oni mówią (np. że chcą nas zniszczyć – np. s. 181, 185); 4) „media donosiły” (np. „o rozmaitych atakach na tradycyjne obchodzenie świąt Bożego Narodzenia” – s. 150). Każdorazowo zatem poparcie owych twierdzeń odległe jest od standardów rzetelnej dyskusji akademickiej, a bliskie syntetycznym internetowym obrazkom, których oddziaływanie opiera się na emocjach, nie intelekcie. Niestety, dzięki książce ks. Cisły przyszli trybuni „islamizacji Europy” nie będą już musieli popierać swoich tez internetowymi „demotywatorami”, zawsze będą mogli zrobić poważniej wyglądający przypis do „Imigrantów u bram”.
Waga materiału dowodowego jest u ks. Cisły odwrotnie proporcjonalna do łatwości generalizacji. Często odwołuje się on do czegoś, co można nazwać argumentami „z mema”
Taki „materiał dowodowy” nie może nie prowadzić do manipulacji i przekłamań, czego jaskrawym przykładem jest przywołany w książce dwukrotnie (s. 73 i 153) komentarz norweskiej edukatorki działającej w tamtejszych ośrodkach dla uchodźców, w kontekście dokonanego w jednym z nich gwałtu na trzyletnim chłopcu. Otóż zdaniem ks. Cisły owa kobieta (w książce, rzecz jasna, bezimienna!) usprawiedliwiała ów czyn, powołując się na argument, zgodnie z którym „w imię poprawności politycznej, w imię tolerancji musimy pogodzić się z tym, że to co, w jednej religii uchodzi za grzech, w innej, stosując inny kod kulturowy, jest dopuszczalne” (s. 153).
Ta kobieta ma imię i nazwisko: Linda Hagen. A manipulacją jest tu nie tylko to, że żaden z odłamów islamu nie uznaje gwałtu na trzyletnim chłopcu za coś dobrego czy chociażby dopuszczalnego, ale przede wszystkim to, że przywołana wypowiedź edukatorki padła w zupełnie innym, wręcz odwrotnym znaczeniowo kontekście. Otóż – jak łatwo sprawdzić w relacjach medialnych – przestępstwo to nastąpiło „po tym, jak Norwegia ogłosiła, że prowadzić będzie szkolenia z zakresu zachodnich norm seksualnych dla nieeuropejskich uchodźców i azylantów” w celu „uniknięcia pomyłek podczas poznawania norweskiej kultury”[3]. Linda Hagen uczyła emigrantów, że „nie znaczy nie”. Pokazywała im np. zdjęcie europejskiej kobiety siedzącej z rozłożonymi nogami, stanowczo podkreślając, że nie oznacza to zaproszenia do seksu (skądinąd tego typu szkolenie przydałoby się również wielu „zachodnim” mężczyznom). Wypowiedź Hagen dotyczyła więc konieczności dostosowania się przez imigrantów do europejskich regulacji kulturowych, etycznych i prawnych w tym zakresie! Ks. Cisło przedstawił ją natomiast jako usprawiedliwianie haniebnego czynu.
„Oni” są winni
Problem, jaki mam z książką ks. Cisły, polega na serwowaniu w nierozerwalnym pakiecie ważnych i słusznych obserwacji, pod którymi w pełni można się podpisać, ze stwierdzeniami co najmniej wątpliwymi czy stereotypowymi.
Ot, na przykład trafne jest punktowanie winy wielkich światowych mocarstw za destabilizację sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie i północy Afryki oraz, w efekcie, za trwający od ponad pięciu lat tzw. kryzys uchodźczy; podobnie – stanowcza krytyka obojętnej postawy Unii Europejskiej wobec wojny domowej w Syrii. Nie ulega zatem wątpliwości, że ks. Waldemar Cisło potrafi myśleć inaczej, szerzej. Niezwykle celnie wskazuje społeczno-ekonomiczne źródła radykalizacji części mniejszości muzułmańskich mieszkających od dwóch lub trzech pokoleń w Europie, wynikające z różnych form wykluczenia, którego doświadczają. Cóż jednak z tego, skoro w najmniejszym stopniu nie nadkrusza to jego zasadniczej narracji, zgodnie z którą podstawowe – i praktycznie jedyne – źródła antagonizmów tkwią na płaszczyźnie religijnej i mentalnościowej (a więc w zasadzie też religijnej).
W listopadzie 2014 r. – jeszcze przed największą falą migracyjną – papież Franciszek mówił proroczo w Parlamencie Europejskim: „Europa będzie w stanie poradzić sobie z problemami związanymi z imigracją, jeśli będzie umiała jasno przedstawić swoją tożsamość kulturową i wprowadzić w życie odpowiednie ustawodawstwo, które potrafi chronić prawa obywateli europejskich i jednocześnie zapewnić gościnność imigrantom”[4].
To bardzo realistyczne podejście. I widać tu czarno na białym, wprost i dobitnie, że jest to zadanie przede wszystkim dla „nas”, Europejczyków. Ks. Waldemar Cisło natomiast uparcie winą za niepowodzenia koegzystencji „nas” i „ich” obarcza tylko jedną ze stron. To „oni” bowiem „nie integrowali się, nie uczyli języka, nie poznawali miejscowej kultury” (s. 183). Dziś też „my” podchodzimy do nich dialogicznie, z otwartym sercem, natomiast „od jakiegoś czasu tej dobrej woli po stronie islamu ewidentnie nie ma” (s. 137). Ks. Cisło zwiedził zapewne ogrom świata, ale chyba nie dotarł chociażby do żadnego z chociażby polskich ośrodków kultury islamu, które regularnie organizują spotkania integracyjne czy – już piąty rok z rzędu – dni chrześcijaństwa wśród muzułmanów.
Integracja imigrantów to zadanie przede wszystkim dla „nas”, Europejczyków. Ks. Cisło natomiast uparcie winą za niepowodzenia koegzystencji „nas” i „ich” obarcza tylko jedną ze stron. To „oni” bowiem „nie integrowali się, nie uczyli języka, nie poznawali miejscowej kultury”
Oto przykład, jak z własnych wnikliwych i trafnych analiz ks. Cisło nie jest w stanie wyciągnąć właściwych wniosków. Zauważa on, że kolejne pokolenia imigrantów „chodzą do szkół ze swoimi rówieśnikami: Niemcami, Francuzami, Anglikami. Mają takie same aspiracje i oczekiwania jak oni, ale natykają się na tzw. szklany sufit”. Szybko odkrywają, że „Niemcowi, Anglikowi czy Francuzowi łatwiej jest zrobić karierę, łatwiej coś osiągnąć i do czegoś dojść niż młodemu człowiekowi tureckiego, algierskiego czy sudańskiego pochodzenia. Jego pochodzenie zawsze będzie go blokować” (s. 197-198).
Jaki z tego stwierdzenia należałoby wyciągnąć wniosek? Kto tworzy ten szklany sufit? Wszak nie „oni” sami, prawda? To raczej „nasza” sprawiedliwość społeczna szwankuje, skoro nie jesteśmy w stanie zapewnić równych szans młodym ludziom, którzy tu się urodzili, mówią naszym językiem, uczą się w naszych szkołach, żyją obok nas, których rodzice zbudowali drogi, po których jeździmy, i domy, w których mieszkamy, płacą u nas podatki i przyczyniają się do wzrostu PKB?
Bynajmniej! Przybysze okazują się w tej narracji po prostu niewdzięczni. Dostali palec, a chcą całą rękę. Zamiast ze zrozumieniem, pokorą i wdzięcznością przyjmować swój los pariasów – buntują się i domagają Bóg wie jakich przywilejów. „Wraz ze wzrostem liczebności muzułmańskich społeczności […] rosną ich roszczenia i agresywność. Domagają się miejsc pracy, socjalnych mieszkań, opieki społecznej, darmowych szkół, respektowania zasad islamu” (s. 201). Czy to są skandalicznie wysokie agresywne roszczenia?
A przecież integracja jest procesem dwustronnym (to dość oczywiste stwierdzenie), a imigranci tyleż „nie integrowali się”, co „nie zostali zintegrowani”. Jeśli sprowadzono ich, by wykonywali prace, których żaden szanujący się miejscowy obywatel wykonywać nie chciał; za pieniądze, po które tenże obywatel nie schyliłby się na ulicy; musieli więc mieszkać w dzielnicach, do których ów obywatel wolałby się nie zapuszczać; współwytwarzali dobrobyt społeczny, w którym nie mieli, pokolenie za pokoleniem, najmniejszego udziału – czy to tylko „ich” wina?
Migranci egzystencjalni
„Gdzieś od 2014 roku – mówi ks. Cisło – Europę szturmują [sic! – P.J.] kolejne fale uchodźców. Część z nich rzeczywiście ucieka przed wojnami w Syrii, Iraku, Libii czy niektórych krajach afrykańskich (np. Sudanu), ale spora część po prostu szuka lepszego życia” (s. 187). Właśnie tak: „po prostu”…
Znamienne, że padają słowa bardzo podobne do tych, których użył papież Franciszek w Parlamencie Europejskim, mówiąc o samotności widocznej „w zagubionym spojrzeniu imigrantów, którzy tu przybyli w poszukiwaniu lepszej przyszłości”[5]. Tyle tylko, że brak owego „po prostu” czyni wielką różnicę! Zmienia zdanie wyrażające współodczuwanie w wyższościowy deprymujący komentarz. Oddziela tych, którzy zasługują na nasze miłosierdzie, od tych, którzy chcą na nim pasożytować, a nawet wykorzystać je ku swoim niecnym knowaniom. Powinniśmy pomóc tym pierwszym. Jak to jednak zrobić, skoro „kto z nich uchodźca, kto emigrant, kto terrorysta – nie sposób rozeznać” (tak głosi opis z tyłu okładki książki)? Zatem co? Trzeba chyba szczelniej ryglować bramy…
W Polsce od 2015 r. jest wystarczająco dużo straszenia uchodźcami. Nie potrzeba już tych strachów podsycać i umacniać
Tymczasem ścisłe rozróżnienie emigrantów od uchodźców – zwłaszcza traktowane jako alternatywa rozłączna: albo (prawdziwy) uchodźca, albo (tylko) emigrant ekonomiczny – ma charakter czysto prawny i nie przystaje do złożonej rzeczywistości ludzkiego doświadczenia i tragicznej rzeczywistości ludzkiego cierpienia. Judy Forge, profesor Uniwersytetu w Kent, tak to komentuje: „Ostre rozróżnienie między uchodźcą i migrantem ekonomicznym przesłania tę prostą prawdę, że wielu przybyszów jest po trosze tym i tym. Powody, dla których ludzie przekraczają granice, są dzisiaj wielce złożone i słabo przystają do konwencji z 1951 roku [tzw. Konwencji Genewskiej – P.J.]. Ludzie niepodpadający pod ogólnie przyjętą definicję uchodźcy, uciekający jednak przed biedą lub brakiem perspektyw, są migrantami tyleż ekonomicznymi, co egzystencjalnymi”[6].
Ks. Cisło woli jednak sugerować spisek. Zadaje kolejne retoryczne pytanie: „Dlaczego wśród uciekinierów około 75 proc., jak podaje Eurostat, to mężczyźni w wieku poborowym?”. Być może „jest w tym jakieś drugie dno” (s. 188)? A może warto przeczytać wstrząsający reportaż „Łódź 370. Śmierć na Morzu Śródziemnym” autorstwa Annah Björk i Mattiasa Beijmo? Albo prześledzić historię polskiej emigracji do Stanów Zjednoczonych (w zdecydowanej większości przypadków jako pierwsi wyruszali sami mężczyźni)?
A może – już bez konieczności czytania – warto przeprowadzić następujące ćwiczenie z zakresu wyobraźni empatycznej? Oto mąż, żona i trójka dzieci w ciężkiej sytuacji; w pewnym momencie dochodzą do wniosku, że dłużej nie da się już tak żyć; wiedzą, ile kosztuje podróż dla jednej osoby (często muszą sprzedać znaczną część swojego dobytku i się zadłużyć, by móc sobie na nią pozwolić); wiedzą też, z jakimi niebezpieczeństwami wiąże się podróż (gwałty, przemoc, liczni przestępcy w roli przemytników) i jak wielkiego wysiłku fizycznego wymaga; istnieje jednak szansa, że tam będzie lepiej; mężczyzna ma nadzieję, że podczas wędrówki spotka takich ludzi, którym później będzie mógł zaufać, że rozpozna niebezpieczeństwa trasy, dzięki czemu jego bliscy będą później wiedzieli, którędy iść, na co uważać, czego unikać, pozostaną wszak w kontakcie (tak, dlatego właśnie uchodźcy mają telefony komórkowe); w końcu – jak wszystko dobrze pójdzie – znajdzie pracę, mieszkanie, zarobi tyle pieniędzy, że będzie mógł opłacić również podróż swych najbliższych i w rozpaczliwej niepewności czuwać nad nimi. Myślę, że tego typu wysiłek umysłowy jest znacznie bardziej chrześcijański i znacznie bardziej ludzki niż poszukiwanie „drugiego dna”.
Kolejny argument ks. Cisły to dość typowe dla dyskursu antyimigranckiego – powielone również w zawoalowany sposób przez abp. Marka Jędraszewskiego w przedmowie do książki – naczelne alibi polskich władz, ich podręczne źródło spokoju sumienia: nie przyjmujemy uchodźców, bo pomagamy na miejscu. Zgodziłbym się z autorem, że wsparcie na miejscu „to najlepsza forma pomocy” (s. 190) – w innym miejscu: „najmądrzejsza” (s. 70) – tylko kto i kiedy uznał, że mamy tu do czynienia z alternatywą „albo-albo”?
To przecież tak jakby powiedzieć, że nie pomagamy młodocianym matkom w nieplanowanej ciążą, bo prowadzimy rzetelną edukację seksualną. Albo że nie leczymy próchnicy, bo wspieramy finansowo producentów preparatów do higieny jamy ustnej (przykłady może i nie najszczęśliwsze, ale zasada jest ta sama). Pomocy potrzebują i ci, którzy pozostają na miejscu, i ci, którzy stamtąd wyruszyli w nieznane, z nadzieją na „lepsze życie”, czyli po prostu „normalne życie”!
Więcej nie trzeba
Warto też zwrócić uwagę na manipulacje, jakimi posłużył się wydawca. Na tylnej okładce książki i w materiałach promocyjnych Wydawnictwa Biały Kruk czytamy m.in. „Ofiarami wojny są też muzułmanie, to prawda, ale to nie kto inny, jak bracia islamskich ofiar wciąż burzą świątynie i domostwa chrześcijan, mordują, gwałcą, palą, okaleczają, ścinają głowy, podkładają bomby”. I co z tego wynika? Że muzułmańskie ofiary prześladowań ISIS same sobie są winne, bo tak czy owak wyznają religię swoich morderców?
Na stronie 21 tej albumowo wydanej publikacji zaserwowano czytelnikowi dość osobliwe zestawienie ilustracji: u góry grafika, wyglądająca jak z gry komputerowej, przedstawiająca rzymską arenę (pośrodku garstka modlących się chrześcijan, z prawej strony lew); na dole strony natomiast – czwórka bojowników tzw. Państwa Islamskiego z karabinami maszynowymi. Podpis brzmi: „W starożytności chrześcijan krzyżowano lub rzucano na cyrkowych arenach lwom na pożarcie. Po wielu latach męczeństwo chrześcijan wróciło ze zdwojoną siłą. Dokonał się przy tym wielki postęp, już nie lwy rozszarpują wyznawców Jezusa, ale kule karabinów maszynowych”.
Porównanie to jest co najmniej ryzykowne. Wystarczy bowiem prześledzić jakiekolwiek statystyki dotyczące zamachów dokonywanych przez ISIS[7], żeby wyzbyć się etnocentrycznego przekonania, że to „zgniły” Zachód czy chrześcijanie są podstawowym przeciwnikiem terrorystów. Otóż w roku 2017 w Unii Europejskiej było 61 ofiar ataków terrorystycznych. Tylko w grudniu tegoż roku ISIS przeprowadziło 34 ataki terrorystyczne (23 w Iraku, 5 w Afganistanie, 3 w Egipcie, 2 w Syrii i 1 w Pakistanie), w których zginęły łącznie 203 osoby; w listopadzie – 23 ataki, wszystkie poza Europą, z łączną sumą 555 zabitych[8].
Nie zgadzam się, żeby jedną dyskryminację zwalczać inną, żeby w miejsce jednej nienawiści powoływać do życia kolejną, a wartości chrześcijańskich bronić w sposób, który wiąże się z tychże wartości pogwałceniem
Zygmunt Bauman (wiem, że zapewne nie jest to autorytet dla ks. Cisły, ale może warto posłuchać?) jest autorem książki „Obcy u naszych drzwi”. Tytuł jakże przypominający „Imigrantów u bram”! A zarazem jakże odmienny wydźwięk książki (wymowna jest już różnica między gościnnymi drzwiami a warownymi bramami). Socjolog pisze tam, że imigranci „ciągle przypominają nam o tym, o czym szczerze wolelibyśmy zapomnieć: o jakichś globalnych, odległych, nietykalnych, mrocznych siłach […], które ciężko sobie wyobrazić, ale które są na tyle potężne, że oddziałują też na nasze życie, nie zważając na nasze preferencje. W cywilnych ofiarach tych sił, zgodnie z jakąś wypaczoną logiką, widzi się pierwsze szeregi oddziałów wysłanych przez owe mroczne potęgi, stacjonujące teraz w naszym sąsiedztwie”[9].
Właśnie to robią ks. Cisło z red. Stachnikiem. Retoryka militarna regularnie pojawia się w „Imigrantach u bram”: uchodźcy „szturmują”, islam dokonuje „inwazji” lub „podboju”, mowa jest o „starciu cywilizacji zachodniej z wojującym islamem”, a Polska miałaby być „bastionem wiary w Europie”. Niejednokrotnie autorzy książki dostrzegają nawet owe mroczne siły globalnej polityki i ekonomii, o których pisze Bauman, ale – zamiast odnieść się do nierówności i deprywacji, które stoją u podstaw tzw. kryzysu uchodźczego – wolą mylić ofiary ze sprawcami, uruchamiać mechanizmy zbiorowej odpowiedzialności, podsycać i tak już silne antyislamskie nastroje, a całość „ekstrapolować na ideę świętej, totalnej wojny pomiędzy dwoma niemożliwymi do pogodzenia sposobami życia”[10].
W Polsce od 2015 r. jest już wystarczająco dużo straszenia uchodźcami. Książka ks. Cisły brzmi unisono z tą narracją, zasila ją i umacnia, podsyca lęki i sieje nienawiść. Chciałbym z lektury „Imigrantów u bram” zachować chociażby szlachetną opowieść o działalności stowarzyszenia Pomoc Kościołowi w Potrzebie, o cierpieniach chrześcijan w XXI wieku w różnych częściach świata, ale nie da się… Na pewno nie w tych – zarówno dosłownych, jak i metaforycznych – ramach.
Nie rozumiem tego. Nie zgadzam się, żeby jedną dyskryminację zwalczać inną, żeby w miejsce jednej nienawiści powoływać do życia kolejną, a wartości chrześcijańskich bronić w sposób, który wiąże się z tychże wartości pogwałceniem. Nie zgadzam się, by pod – wyeksponowanym na okładce książki – autorytetem „ks. prof.” wygłaszać poglądy, które zasilają wykluczenie, niechęć i krzywdę. Już mamy tego zbyt dużo. Nie potrzeba nam więcej.
[1] Ks. W. Cisło, „Imigranci u bram. Kryzys uchodźczy i męczeństwo chrześcijaństwa XXI wieku”, rozmawiał P. Stachnik, Kraków 2017, 232 s.
[2] Zob. np. http://sverigesradio.se/sida/artikel.aspx?programid=2054&artikel=6630452 [dostęp: 2.01.2018].
[3] Zob. np. www.dailymail.co.uk/news/article-3396107/Three-year-old-boy-raped-multiple-people-asylum-centre-Norway.html, www.ndtv.com/world-news/no-means-no-norway-sends-migrants-on-anti-rape-courses-1267709, www.independent.co.uk/news/world/europe/inside-the-european-classes-teaching-refugees-to-respect-women-a6829681.html [dostęp: 2.01.2018].
[4] Zob. http://m.vatican.va/content/francesco/pl/speeches/2014/november/documents/papa-francesco_20141125_strasburgo-parlamento-europeo.html.
[5] Tamże.
[6] J. Forge, „Granice”, [w:] A. Konik, „W tym samym mieście, pod tym samym niebem…”, Warszawa 2016, s. 12-13.[7] Doskonałe interaktywne źródło danych: storymaps.esri.com/stories/terrorist-attacks/?year=2017 [dostęp: 3.01.2018].
[8] Zob. www.statista.com/topics/2267/terrorism [dostęp: 3.01.2018].
[9] Z. Bauman, „Obcy u naszych drzwi”, przeł. W. Micner, Warszawa 2006, s. 23.
[10] Tamże, s. 47.
Tekst ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2018.
znam te sprawy z mojej wieloletniej pracy na Bl. Wsch. i znam ks. Cisło ..kiedys na samym poczatku nawet byliśmy razem w Syrii..nie podoba mi sie tak bardzo branie jednej strony Assada i hezbollahu gdyż chrzescijanie chca swojego dawnego reżimu…nie powinien kosciol polski tak bardzo trzymać jednej strony..ale taka postawa zbiera ogromne pieniadze