Pod koniec lat 50. kształtowała się w Polsce nowa mapa idei, która miała być aktualna przez najbliższe dekady. „Więź” stanowiła jedną z propozycji.
Kiedy przed sześćdziesięciu laty miał ukazać się pierwszy numer „Więź”, nie wszystkim przyszłym jej współpracownikom ten tytuł się podobał, głównie ze względu na brzmienie. Trzeba było jednak przyznać, że jest krótki i mocny. Mniej chodziło w nim o przeszłość (wielu bowiem z redaktorów i autorów wcześniej było związanych z Pax-em i patrzyło na owe związki krytycznie), raczej o przyszłość, o więzi, które w owej projektowanej przyszłości będą powstawały.
Punkty orientacyjne
Służyło tym więziom nie tylko czasopismo. Na przykład w półtora roku od wydania pierwszego numeru „Więzi”, w sierpniu 1959 r., zorganizowany został obóz w Kazimierzu nad Wisłą, gdzie my młodzi, dwudziestoparoletni i nieco od nas starsi słuchaliśmy wykładów, dyskutowali, utrwalali więzi dawniejsze i nawiązywali nowe, czasem bardzo mocne i trwałe, jak więź Jana Turnaua z jego przyszłą żoną Birutą.
Zgodnie tym obozem kierowali Tadeusz Mazowiecki z Januszem Zabłockim. O Mounierowskim personalizmie wykładał Andrzej Krasiński. A młody Andrzej Kłoczowski, który nie był jeszcze dominikaniniem, oprowadzał nas po zabytkowych kościołach, z rękoma splecionymi na piersi, co bardzo mi się spodobało. Pamiętam też, jak leżał na trawie i czytał „Światłość w sierpniu”. Faulkner był wtedy jednym z naszych pokoleniowych odkryć, tak jak Kafka, Camus czy Sartre. Na ekranach oglądaliśmy Felliniego, Kurosawę, Wajdę. Była możliwość wyboru, jakiej nie zaznaliśmy wcześniej na studiach, które przypadły na najpaskudniejszy okres bierutowskiego stalinizmu.
Obóz w Kazimierzu był z pewnością ważnym elementem powstawania środowiska. Pod koniec lat 50. kształtowała się zresztą w Polsce nowa mapa idei – miała być czytelna, aktualna przez najbliższe dekady. „Więź” stanowiła jedną z propozycji. Nie pożałowali ci, którzy z tej propozycji skorzystali, dla których personalizm więziowy stawał się busolą.
Na tym obozie kąpaliśmy się w Wiśle, przeprawialiśmy się przez nią łodziami. Robiliśmy wycieczki do Janowca, do Puław. Tam, jak zapamiętałem – co zresztą też zostało utrwalone na fotografii – na ławce w parku siedziała pani Anna Morawska z córeczką i czytała książkę. Ona zawsze czytała książkę i notowała. Albo słuchała dyskutujących i notowała.
Później – po jednej z dyskusji więziowych, na które zapraszano nas, współracowników, mieszkających w różnych miastach – pani Morawska powiedziała do mnie i jeszcze do kogoś, że tylko w Polsce, gdzie trwa wciąż, choć mocno osłabiony, oficjalnie zinstytucjonalizowany dychotomiczny podział na katolików i marksistów taka konstelacja współpracowników jednego wyznaniowego czasopisma jest możliwa. W normalnym zachodnim kraju grupowaliby się oni wokół różnych ośrodków ideowych, światopoglądowych czy artystycznych.
Punkty orientacyjne bardzo były potrzebne, zwłaszcza mnie i moim rówieśnikom. Kiedy teraz po latach czytam moje własne teksty z dwóch pierwszych roczników „Więzi”, czuję się świadkiem własnego ówczesnego, pozornie buńczucznego zagubienia. „Więź” nie tylko drukowała te teksty, ale pozwoliła nabrać do nich dystansu i szerzej się wypowiedzieć w dwóch wydanych w Bibliotece „Więzi” książkach – „Szmaciarze i bohaterowie” (1963) oraz „Zagłoba w piekle” (1965).
Czas płynął, układy się zmieniały, a „Więź” zawsze była chrześcijańska, katolicka, otwarta. Podobnie (choć nieco inaczej) jak „Tygodnik Powszechny”, z którym także przez wiele lat współpracowałem. Na świecie następowały zmiany; bywało, że radosne. Najradośniejszą był II Sobór Watykański, choć nie wszystkie zamiary Jana XXIII zostały spełnione, choć ekumeniczne projekty natrafiły na wiele trudności zewnątrz- i wewnątrzkościelnych.
Fragment tekstu, który ukazał się w kwartalniku „Więź”, wiosna 2018.