Świadectwo wielkiej aktorki niczego nie zamyka, zostawia otwarte wszystkie drzwi, przez okno wpuszcza ożywcze powietrze. Daje energię, by nie poszarzeć od obojętności ulicy.
„W tych krótkich chwilach Pani Maja dzieli się ze mną ostatecznością” – pisze jej uczennica Julia Kijowska. Ich spotkania ostatnio odbywają się w biegu, w wartkim wirze codzienności, na poszarzałej od obojętności ulicy.
Mam ostatnio kłopot z tą „poszarzałą od obojętności ulicą”. Wróciłem z tygodniowych zimowych wakacji gdzieś, gdzie było cieplej i było słońce, i uśmiechnięci, dziwnie normalnie zrelaksowani ludzie. Nie, wcale nie bogaci, ulica czasem ostentacyjnie brzydka. A jednak jakoś przyjaźnie. Nie czuję tego tutaj. Niby wszystko idzie swoim rytmem, a jednak coraz mniej jestem u siebie. Czuję coraz mniej wolności i źle mi z tym, że coraz mniej chyba takich, co czują to samo. A jeśli nawet są, to powoli i ledwo zauważalnie przyzwyczajają się. Nie chciałbym się przyzwyczaić.
„Spotkania teatralne” – tak nazywała się opowieść Tadeusza Łomnickiego o jego najważniejszych aktorskich i reżyserskich doświadczeniach. Może najwięcej nauczyłem się z tej książki. O aktorstwie przenikającym się z życiem, podporządkowującym sobie, na ile to możliwe, zwyczajną egzystencję. O charakterze wielkiego artysty, dla niego samego stanowiącym prawdziwe wyzwanie. O tym, że osobowością rozsadzał świat teatru – najdosłowniej: w pracy i podczas przygotowań do premiery. Znał swoją wartość, ba, zapewne był świadomy własnej wielkości. Nie przeszkadzało mu to jednak zdobywać się na ostrą autoironię, gdy mówił, że aktorzy to bardzo specyficzny gatunek ludzkości. Widziałem go w sześciu ostatnich rolach, co pozwoliło mi na starcie dorosłego życia poznać alchemię teatru, a także mocno wpłynęło na wybór dalszej drogi. Dziś idę nią już niemal ćwierć wieku. I ciągle pamiętam.
Piszę o Tadeuszu Łomnickim, zmierzając ku Mai Komorowskiej. Łatwo byłoby powiedzieć, że dlatego, iż pierwsze wydanie „Pejzażu” – rozmów, jakie przeprowadziła z nią Barbara Osterloff – w którym zaczytywałem się przed trzynastu lat, mam na półce obok wspomnień legendarnego Łoma i uważam za prawdopodobnie najważniejsze znane mi książki o teatrze.
Tyle że byłoby to za proste. Julia Kijowska, Agnieszka Glińska, Marcin Przybylski (mogłaby to powtórzyć Małgorzata Lipmann i wielu innych wychowanków Pani Profesor) mówią, że spotkania z Mają Komorowską mają moc zmieniania życia.
Łomnicki zmienił mnie, na nowo umeblował widzenie teatru poprzez swoją sztukę, wyznaczył horyzont. Coś podobnego zrobiło po nim kilku innych, nie miejsce tu, by wymieniać nazwiska.
Maja Komorowska jest aktorką i od tego należałoby zaczynać. Wciąż przecież można oglądać ją w roli Winnie w „Szczęśliwych dniach” Samuela Becketta w warszawskim Teatrze Dramatycznym, chociaż w listopadzie upłyną dwadzieścia trzy lata od premiery – niemal dokładnie pół mojego życia. Ciągle gra Sarę Bernhardt w „Mimo wszystko” Johna Murrella w warszawskim Teatrze Współczesnym – za dwa miesiące minie od tej premiery lat trzynaście. Weszła po Stanisławie Celińskiej w partię Rabina w „Aniołach w Ameryce” Tony’ego Kushnera w Nowym Teatrze Krzysztofa Warlikowskiego, dopisując do swego dorobku kolejną postać męską, a może raczej jeszcze jedno sceniczne istnienie poza płcią.
Jest zatem Maja Komorowska aktorką, dla swych studentów była przewodnikiem oraz reżyserem.
Książka była sprawą konieczną. Aktorka powiedziała w niej to, co chciała, tyle, ile dziś mogła, z dzisiejszej perspektywy. Podkreśla, że nie zakłada, by mógł pojawić się dalszy ciąg
Jednak, gdy czytam Komorowską w rozmowach z Barbarą Osterloff w nowym, rozszerzonym wydaniu „Pejzażu”, dowiaduję się o aktorstwie, warsztacie, pozwalającym na przeistoczenia, o tym, jak zadomowić się w roli, jak poznać ją, poczuć się w niej bezpiecznie, a potem samą siebie owego bezpieczeństwa pozbawić. Czytam więc o zawodzie, aktorstwo jest na pierwszym planie, przecież Pejzaż” to opowieść o jej najważniejszych kreacjach, reżyserach, którzy naznaczyli ją sobą, autorach poszerzających ludzką skalę.
Mówi też o szukaniu siły w ograniczeniach (chociażby unieruchomieniu), o pamięci ciała, nieuświadomionym, a mającym wyzwalającą siłę śmiechu. Przywołuje skalę poszukiwań i rozległość skojarzeń, jakie towarzyszyły kolejnym scenicznym i filmowym wyzwaniom. Maria z „Wymazywania” Bernharda w inscenizacji Krystiana Lupy? Najpierw krzyk mewy, za chwilę wyrywający się do lotu ptak. Rachela z „Wesela” Andrzeja Wajdy? Rudowłosa ćma, w dziwnym locie wokół lampy czy niebezpiecznie blisko płomienia świecy. Fascynujący jest moment, gdy te połączenia rodzą się podczas pracy, próby, myślenia o bohaterce, ale chyba jeszcze bardziej magiczne stają się chwile, gdy pozostają w niej na dobre, kiedy się z nią spajają, gdy już nie daje się ich oderwać.
Zapis tych mgnień przynosi nowy „Pejzaż”, wzbogacony w porównaniu z poprzednimi edycjami o rozmowy o rolach Arkadiny z „Mewy” Czechowa, Pilar ze „Sztuki hiszpańskiej” Rezy oraz pani Meister z „Na szczytach panuje cisza” Bernharda (wszystkie w przedstawieniach Krystiana Lupy), dokonany przez Marię Prussak zapis jednorazowego wykonania tytułowej partii w „Konferencji prasowej Demona” Leszka Kołakowskiego, wspomnienia wychowanków (poza wspomnianą Julią Kijowską, Agnieszki Glińskiej i Marcina Przybylskiego), impresję Siostry Alberty ze Zgromadzenia Służebnic Krzyża na temat dyplomowego spektaklu „Przy stole”, a także zaktualizowaną kronikę życia i twórczości bohaterki. Do tego wszystko, co już znamy. Opowieści o Grotowskim, Axerze, Jarockim, najważniejszych filmach, graniu komedii, Marii z „Wymazywania”, Winnie z Becketta, „Szaleństwie” Duras.
A przecież mamy jeszcze inny wspaniały dialog Mai Komorowskiej – tym razem z Tadeuszem Sobolewskim w tomie „Pytania, które się nie kończą”, stanowiącym jedyny w swoim rodzaju dokument współistnienia aktorki i jej ról w „Szczęśliwych dniach” oraz „Mimo wszystko”. Nie do zapomnienia.
A jednak nowy „Pejzaż” czyta się i przeżywa jeszcze inaczej. Powtórzę znowu – Maja Komorowska jest aktorką i z tym nadrzędnym przeświadczeniem czytaliśmy poprzednie wydania rozmów z Barbarą Osterloff, a także „Pytania, które się nie kończą”.
Tym razem powinno być podobnie. Literki się zgadzają, tyle że jest ich więcej, a nowe fragmenty też przecież mówią najpierw o warsztacie. Znowu łapię się na myśli, że nie wiem o nikim, kto o teatrze powiedział więcej. Teraz rozumiem jednak, że nie tylko o to idzie gra.
Pisałem kiedyś o Mai Komorowskiej, przeprowadzałem również z nią rozmowę i przeżyłem trudny, ale fantastyczny proces autoryzacji, gdy z krańcowym samokrytycyzmem szukała wciąż właściwych słów, by wyrazić myśli. Spotkałem ją, gdy jechała na Plac Defilad, by oddać hołd Piotrowi Szczęsnemu. Spotykam na widowni, gdy ze skupieniem ogląda przedstawienia. Czasem udaje mi się zerknąć na jej twarz i chyba wiem, co myśli. Bywa, że chłonie spektakl, może jakoś jest na scenie z kolegami, rozluźnia ją sens całości, cieszy końcowy sukces. Zdarza się także, że patrzy z twarzą ściągniętą, bez zgody na to, co widzi. Bo nie godzi się tak traktować siebie i widza, bo wszystko ze wszystkim się unieważnia, bo słowa i gest nikną w dziwnym spłaszczeniu. Nie ma w niej wtedy złości, a tylko trudność ze zrozumieniem, dlaczego tak jest, dlaczego reżyser rości sobie prawa do bycia uzurpatorem, co go do tego upoważnia.
„Pejzaż” jest dowodem pamięci, zawodnej, kiedy idzie o szczegóły, ale ocalającej najważniejsze: aurę człowieka i jego wewnętrzne barwy, brzmienie i ton jego głosu. Wreszcie – smak świata i jego zapachy
Kiedy czytam na nowo „Pejzaż” tak samo łapczywie jak wtedy, trzynaście lat temu, ciągle te chwile z Mają Komorowską sobie przypominam. Odnawiam w pamięci role, przywołuję obrazy. Zdaje mi się, że widzę całkiem sporo, choć czas zaciera kontury. Teatr ciągle mnie interesuje, a jednak w tym spotkaniu z wielką aktorką jakby interesował mnie mniej.
W opisach jej kreacji używaliśmy chętnie takich epitetów, w końcu pod czyim adresem brzmiałyby bardziej adekwatnie… Ona jednak nigdy samej siebie tak nie określa. Czasem powie niechcący, że coś było dobre, ale częściej rozlicza się z samą sobą. Boi się powtórzeń, raz po raz tłumacząc, że już o tym mówiła, pisała. W pierwszej książce „31 dni maja” (grała wtedy w „Letycji i lubczyku” we Współczesnym) teatr był ważny, ale pozostawał gdzieś na marginesie. Na pierwszym planie było powolne odchodzenie przyjaciół, naturalne niesienie pomocy, wcale nieposzarzała obojętnością codzienność. I maj, gdy wiosna przechodzi w lato, gdy wszystko się zieleni, wszystko kwitnie, a na pewno lipy. Dziecinny Komorów z jego alejami w kwiatach, rodzice, brat bliźniak, młodsza o sześć i pół roku siostra. Jeden miesiąc z roku 1991, z jego zmiennymi emocjami.
Przypominałem sobie o tamtym niezwykłym dzienniku, czytając nowy „Pejzaż”. Już wtedy wiadomo było, że od teatru ważniejsi są ludzie i życie. Można mnożyć określenia, przypominać pracę w Komitecie Prymasowskim, pomoc internowanym, Laski, i zwykłe codzienne oddanie innym – przez całe życie Maja Komorowska miała i ma zapewne swoich podopiecznych. Dziś jednak nie to wydaje się najważniejsze.
Bliżej końca książki znajduje się tekst, który możemy czytać po raz pierwszy. Tytuł wzięty od strofy Czesława Miłosza: „Nie z żalu pytam, ale z zamyślenia”. Otwiera go zdjęcie Mai Komorowskiej z bratem Piotrem. Jest lato, siedzą na ławce, uśmiechnięci. Pewnie wakacje, chwila najczystszej radości.
Czytam ten fragment i mam poczucie, że zostałem obdarowany. Piotr odszedł w Wielkanoc poprzedniego roku, Maja pisze, że ubyło jej połowę siebie. Dedykuje mu „Nie z żalu, ale z zamyślenia”, czyniąc z tej prozy narzędzie do uporządkowania własnego świata. Znowu możemy się dowiedzieć, co jest dla niej – naprawdę – najważniejsze. Uważność na chwile, rozmowa trwającą dopóki się da. Poczucie istotności każdego słowa, aby nie powiedzieć za dużo, nie strywializować odczuć, ale je oddać często z największą prostotą, a czasem i bezradnością kogoś, kto – jak wspomina Julia Kijowska – przed premierowym spektaklem dyplomowych „Panien z Wilka” we własnej reżyserii powiedział tylko jedno: „Nic nie wiem”.
Owo „Nic nie wiem” zamyka stosunek Mai Komorowskiej do ludzi i zdarzeń, do sztuki i do zawodu. Obnaża wszelką rzekomą wiedzę, obraca wniwecz pewność, oznacza ufność, że to, co ma się stać, stanie się. Bez przypadku, bo przecież role i przedstawienia Mai Komorowskiej były gotowe tak, jak gotowy może być teatr. Reszta jest już wyzerowaniem siebie, pozostawieniem białej karty. Wiarą.
Po przeczytaniu „Nie z żalu, ale z zamyślenia” wiem, że nowy „Pejzaż” był w tym momencie życia, gdy skończyła chwilę temu osiemdziesiąt lat, dla Mai Komorowskiej sprawą konieczną. Powiedziała w nim to, co chciała, tyle, ile dziś mogła, z dzisiejszej perspektywy. Podkreśla, że nie zakłada, by mógł pojawić się dalszy ciąg, a to, co czuje w tym właśnie czasie, jedynie do tego czasu należy, będzie nie do powtórzenia.
To zawsze podejrzane i to zbyt łatwe, ale chciałoby się zamknąć ten fragment w takiej formule – był on potrzebny Komorowskiej jako autoterapia, próba nadania sensu cierpieniu, zrozumienia, że z każdego bólu płynie coś dobrego. To przekonanie przynależy do chrześcijańskiej wiary, powtarzamy to sobie, ale kiedy dochodzi co do czego, niewiele nam – mnie – to pomaga.
Nie jest tak, by Maja Komorowska zamykała przeszłość, żegnając swoich bliskich, mimo że w istocie jest to tekst pożegnanie. Rodziców i brata, męża i siostry, ludzi, z którymi połączyły ją mocne więzy na różnych polach życia. Jest wyrazem wdzięczności za to, że ich spotkała, pod czym i my w wielu przypadkach moglibyśmy się podpisać. Dowodem pamięci, zawodnej, kiedy idzie o szczegóły, ale ocalającej najważniejsze. Aurę człowieka i jego wewnętrzne barwy, brzmienie i ton jego głosu. Wreszcie – smak świata i jego zapachy, co zawsze dla bohaterki i współautorki „Pejzażu” miało największe znaczenie.
Gra Winnie i Sarę Bernhardt, spotyka się z ludźmi, czytając im oraz opowiadając poezję. Oczywiście, że chciałoby się, aby weszła na scenę w nowej roli, bo widać, że to byłoby może jeszcze co innego. Ale tak się zapewne nie stanie.
Maja Komorowska ponawia swój teatr w tym, co jest. Blisko ćwierć wieku z Winnie i trzynaście z Sarą pozwalają jej na inne z nimi życie, prawdziwe ich poznanie, wyjątkowe współodczuwanie. Zatem trzeba będzie zobaczyć to znowu i znowu, choć przecież niby znamy.
Bernhard napisał w dramacie „U celu”, gdzie Maja Komorowska grała Matkę pod reżyserskim okiem Erwina Axera – „Teatr jest jedną z wielu możliwości, żeby to wytrzymać”. Nie powiem, jak Mai Komorowskiej przyszło „to wytrzymać”, o tym wie tylko ona sama, mnie nic do tego. Jakie mam prawo zamykać w jednej formułce jej życie?
Powiem tylko, że „Pejzaż”, role, wcześniej praca w Akademii Teatralnej, były dowodem na sens trwania. Pokazywały, że zgodnie ze słowami Marii z „Wymazywania” „nie można pisać samym bólem”, trzeba być po jasnej stronie. Po jasnej stronie jest ta cała książką wraz ze swym najbardziej przejmującym fragmentem.
Świadectwo Mai Komorowskiej niczego nie zamyka, zostawia otwarte wszystkie drzwi, przez okno wpuszcza ożywcze powietrze. Daje energię, by nie poszarzeć od obojętności ulicy.