Prawo i Sprawiedliwość dokonuje swoistej racjonalizacji: o ile ograniczanie swobody wypowiedzi przez władze PRL było zamachem na polską wolność, to my wprowadzamy to ograniczenie właśnie jako wyraziciele polskiej wolności.
W piątkowy ranek, 2 lutego, dziennikarze prywatnych mediów zaczęli informować, że Trybunał Konstytucyjny nie wpuszcza ich na konferencję „Tożsamość konstytucyjna”, poświęconą pamięci zmarłego w lipcu 2017 roku profesora Lecha Morawskiego, który od grudnia 2015 r. był sędzią TK.
Na niezrozumiały brak wstępu na konferencję skarżyli się akredytowani dziennikarze Polsatu, TVN i Radia Zet. Wpuszczeni zostali tylko przedstawiciele mediów państwowych. Trybunał nie przedstawił żadnych wyjaśnień, natomiast, jak podawał Polsat, jedynym wytłumaczeniem (przekazanym przez Kancelarię Premiera; w spotkaniu brał udział Mateusz Morawiecki) było to, że TK „tak zdecydował”. – Do TK wpuszczono tylko TVP i Polskie Radio. I słusznie, [inni] dziennikarze mogliby pytania zadać – ironicznie skomentowała Dominika Długosz z Polsatu.
Trybunał uznał, że pewna część narodu, tj. odbiorcy mediów innych niż państwowe, nie zasługuje na relację z konferencji, co nosi znamiona pewnego dzielenia Polaków.
Poszkodowani dziennikarze i naukowcy
Ale w sprawie z 2 lutego chodzi jeszcze o coś innego, niezwiązanego z mediami. Kiedy obejrzałam relację na stronie TVP Info, na zdjęciach zobaczyłam ważne postaci ze świata nauki – głównie prawa i filozofii. Jako adeptka filozofii politycznej pomyślałam, że chętnie przyszłabym na taką konferencję, gdybym tylko wiedziała o niej wcześniej. Sprawa polskiej tożsamości – w tym tego, jak odbija się ona w ustawie zasadniczej wraz z preambułą oraz w różnorakich pomysłach dokonania zmian w konstytucji – budzi moje żywe zainteresowanie. Jak mówią słowniki, tożsamość konstytucyjna określa między innymi to, kto sprawuje suwerenną władzę. Tożsamość ta jest, jak wolno sądzić, blisko powiązana z „momentem konstytucyjnym” – powszechną świadomością obywateli, że coś w podstawowych zasadach funkcjonowania państwa powinno się zmienić. Otwiera się tu pole do dyskusji (m.in. o problematycznym zapisie, że posłowie i senatorowie nie są związani instrukcjami wyborców, czy o zakresie i sposobie uwzględniania spraw gospodarczych w konstytucji).
Z naukowej ciekawości zaczęłam więc tego samego dnia (tj. 2 lutego) szukać w internecie programu konferencji, licząc, że znajdę tytuły referatów wygłoszonych przez obecnych na sali uczonych (bo – oprócz interesujących media kurtuazyjnych wystąpień premiera i prezes TK Julii Przyłębskiej – większa część konferencji miała charakter naukowy). Niestety nie znalazłam żadnego programu spotkania. Na stronie TK widziałam jedynie naprędce wstawioną w dniu konferencji depeszę, że takie spotkanie się odbędzie.
Studenci i naukowcy zainteresowani tematyką prawa i filozofii nie otrzymali zatem możliwości ani ubiegania się o wstęp na konferencję, ani nawet zapoznania się z jej programem. Istotne wydarzenie naukowe, na które przyszli poważani goście, po prostu jakby „nie istniało” przed dniem konferencji. A przecież włączający charakter spotkania sugerowany był nawet w depeszy – w słowach, że konferencja o tożsamości konstytucyjnej „jest szczególna ze względu na 100. rocznicę odzyskania niepodległości”.
Tożsamość potraktowana niegodnie
Tożsamość konstytucyjna to z natury coś, co mimo różnic w poglądach jest wspólne dla obywateli danego państwa; co jest pewnym etosem polskości.
Warto przytoczyć słowa Józefa Tischnera, który w jednym z „Kazań starosądeckich” pisał: „W zaraniu polskiej historii tworzyło się to, co się będzie potem nazywać polską tolerancją, polską demokracją, polską wolnością, polską godnością człowieka”.
W myśleniu przedstawicieli PiS głęboko zakorzenione jest przekonanie, że tylko to środowisko wyraża właściwą wspólnotę narodową; pozostali są „zepsuci”, bo wyrażają „lewactwo” i „zachodni hedonizm” oraz stanowią mentalną spuściznę komunizmu
Filozof Dariusz Karłowicz w tekście „Konfederaci z Soplicowa” jako konkretny przykład takiej narodowej tożsamości wymienia dążenie do prawno-politycznego zagwarantowania spokoju w życiu prywatnym: „W Polsce (…) człowiek prywatny nie jest to pogardzany przez Greków idiotes, a więc ktoś inny i gorszy od człowieka oddającego się służbie publicznej, lecz ktoś, kto tak ułożył sprawy publiczne, że może w spokoju ducha pójść na grzyby czy zająć się gospodarstwem” – pisze.
Rozsądek mówi, że udostępnienie możliwości relacjonowania konferencji o tożsamości konstytucyjnej jak największej liczbie redakcji – a także otwarcie drzwi dla zainteresowanych tematem studentów i naukowców – zmaksymalizuje zasięg debaty o tym, co wspólne. Chyba na tym właśnie powinno było zależeć organizatorom konferencji – zwłaszcza ze względu na jej temat oraz państwowy charakter organizatora, czyli Trybunału Konstytucyjnego. Ograniczając dostęp do tożsamościowej debaty, Trybunał – pozostający pod wpływami prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego (który również zjawił się na wydarzeniu) – niejako zaprzeczył temu, co zawarte zostało w nazwie wydarzenia. Bardzo ograniczony dostęp do konferencji sprawił, że tożsamość konstytucyjna – główny temat spotkania – został potraktowany niegodnie.
Zawężony krąg
Ironiczne w kontekście tak szerokiego wykluczenia potencjalnych odbiorców i słuchaczy konferencji mogą wydawać się słowa prezydenta Andrzeja Dudy z listu przygotowanego na to spotkanie, odczytanego przez reprezentantkę Kancelarii Prezydenta: „Polacy są dumni ze swoich wielowiekowych tradycji ustrojowych, w które konstytucjonalizm, demokracja, prawa obywatelskie, postawa tolerancji i zasada pomocniczości wpisane są bardzo głęboko”. Ironiczne może wydawać się także to, że wśród uczestników konferencji – z miną wcale nie marsową, lecz uśmiechniętą – znaleźli się naukowcy, którym bliskie są ideały republikańskie: troska obywateli o dobro wspólne i Arystotelesowskie rozumienie politycznego zaangażowania jako sposobu osiągania „dobrego i szczęśliwego życia”.
Czy to, że uczestnicy konferencji chełpią się zwierzchnictwem ludu jako „polską tożsamością konstytucyjną”, zarazem nie wpuszczając na spotkanie potencjalnie zainteresowanych członków tego ludu, jest zwykłą hipokryzją, czy też czymś więcej?
Wydaje się, że jest tu „coś więcej”. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tożsamość konstytucyjna nie została przez organizatorów potraktowana jak tożsamość konstytucyjna, zawiera się w ich odmiennym, dość wykluczającym – wręcz ironicznym – rozumieniu „wspólnej tożsamości”. Otóż w myśleniu przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości głęboko zakorzenione jest przekonanie, że tylko to środowisko wyraża właściwą wspólnotę narodową; pozostali są „zepsuci”, bo wyrażają „lewactwo” i „zachodni hedonizm” oraz stanowią mentalną spuściznę komunizmu.
Pogląd, że tylko „my” mamy monopol na tożsamość czy na właściwe rozumienie, czym jest dobro Polski, prowadzi niestety do przekonania, że wszelkie inne punkty widzenia zasługują na działania prewencyjne
Poglądem charakterystycznym dla tego dyskursu, a jednocześnie go streszczającym, jest interpretacja Tischnerowskiej „Etyki solidarności” wygłoszona przez pewnego prawicowego profesora na debacie w Krakowie wiosną 2016 r. Według niej słowa Tischnera „Nie ma solidarności z ludźmi bez sumienia” oznaczają moralne pozwolenie na ograniczenie „nadmiernego pluralizmu”. Tischnerowi, gdy w 1981 roku mówił o „ludziach bez sumienia”, chodziło o władze komunistyczne i ich sympatyków. Dziś bezpośrednimi spadkobiercami „ludzi bez sumienia” mają być zwolennicy pluralizmu; osoby, które mają choć trochę inne poglądy w porównaniu do PiS. Zasadna jest teza, że obecne środowiska rządzące uważają, iż – ze względu na swój charakter „prawdziwie narodowy”, broniący polskości przed „zdradą” (vide wypowiedzi Andrzeja Dudy) – mają prawo posuwać się do rozwiązań charakterystycznych dla PRL.
Prowadzi to do swoistej racjonalizacji: o ile ograniczanie swobody wypowiedzi przez władze PRL było zamachem na polską wolność, to my wprowadzamy to ograniczenie właśnie jako wyraziciele polskiej wolności (warto przypomnieć, że prezes TK Julia Przyłębska została przez Tygodnik „Sieci” utytułowana „Człowiekiem Wolności” 2017 roku).
Pogląd, że tylko „my” mamy monopol na tożsamość czy na właściwe rozumienie, czym jest dobro Polski, prowadzi niestety do przekonania, że wszelkie inne punkty widzenia zasługują na działania prewencyjne.
I kto tu wyklucza demos?
Niewpuszczenie przez TK żadnych prywatnych mediów ani żadnych spontanicznie zainteresowanych tematem osób na konferencję o polskiej tożsamości pokazuje, że to, przez co zdaniem obecnej władzy wyraża się polska wspólnotowość, to już nawet nie szeroko pojęte poglądy konserwatywne, ale bardzo specyficzne poglądy, jakie wyrażane są w „Wiadomościach” TVP czy w niektórych bardzo upolitycznionych audycjach Polskiego Radia. Na myśl przychodzą tu zresztą nie tylko wydarzenia z 2 lutego, ale także m.in. konferencja „Europa – kryzys i nadzieja”, zorganizowana przez „Teologię Polityczną” w Warszawie 10 października 2017 r. pod patronatem rządu. Jako słuchaczka tej konferencji usiłowałam zadać pytanie (pozbawione zresztą kontrowersji). Po mojej rozmowie z organizatorami okazało się, że pytania z sali w ogóle nie były przewidziane, choć w swoich wystąpieniach prelegenci narzekali, jak to „liberalni technokraci” ograniczają możliwości wypowiadania się demosowi… Wolno zapytać: „i kto tu wyklucza demos”?
Można też pokusić się o taką interpretację, że nieupublicznianie informacji o debatach i niedopuszczanie szerszego grona osób do zadawania pytań niesie przekaz, że ta właściwa wspólnota narodowa, którą „my” – środowisko PiS i sympatyków – reprezentujemy, nie ma być jakaś „beztroska”, zadająca pytania, tylko posłuszna (nasuwa się tu pewne skojarzenie ze zdefiniowaniem „właściwej wspólnoty” jako „nie-samozadowolonej” – por. §60 i 74 „Bycia i czasu” Heideggera).
Pozostaje mieć nadzieję, że radosny nastrój obecnych na konferencji wybitnych przedstawicieli nauki wynikał na przykład z – ułatwionego zwłaszcza w dobie smartfonów – oglądania zdjęć turaka zielonoczubego.
Często przypomina mi się opublikowany wiosną 2016 r. w „Tygodniku Powszechnym” felieton Stanisława Mancewicza pt. „Biedna prawica”. Autor pisze: „Twierdzenie [że dziś Polską rządzi prawica] musi być dla ludzi prawicy doświadczeniem zupełnie strasznym, wręcz traumatycznym, głęboko niesprawiedliwym i upokarzającym. Oto ktoś taki jak prezes rządzący, jak Szydło, Duda, Macierewicz (…) prawicą się wszakże mienią. (…) Nikła prawica polska, konserwatyści polscy, (…) są spętani mokrymi rzemieniami kaczyzmu i ze zgrozą obserwują, jak owe rzemienie schną i się kurczą. (…) Jest to tak bardzo smutne, że pierwszy z brzegu czuły obserwator ma ochotę tych ludzi utulić, ululać, piosnkę im jakąś prawicową zaśpiewać”.
A wyście też bili Murzynów. Owszem, Autorka ma rację – zamknięte konferencje za publiczne pieniądze to zdziczenie obyczajów, kolejny zły standard. Ale wcześniej było tak samo. Związany jestem z organizacją pozarządową Instytut Spraw Obywatelskich z Łodzi. Proszę tej organizacji nie sądzić po mnie (funkcjonują w nim regularne feministki współpracujące z Kongresem Kobiet) – piszę to, by zaznaczyć, że nie ma ono stałych uprzedzeń i sympatii politycznych (jesteśmy członkiem Kongresu Ruchów Miejskich). Generalnie przez główne partie polityczne jesteśmy traktowani z dystansem za wyjątkiem kradzieży hasła „Obywatele Decydują” na bilbordy wyborcze PiSu w 2015. Pod tym hasłem za pieniądze rządu szwajcarskiego rozkręciliśmy wcześniej kampanię na rzecz demokracji bezpośredniej i byliśmy jednym z głównych NGOsów w tym obszarze. Otóż kancelaria prezydenta Komorowskiego stawała na głowie, by nas wyizolować, bo projekt prezydenta w tej materii ocenialiśmy krytycznie (ostatecznie uwaliło go po pierwszym czytaniu lobby samorządowe, dla którego i tak był za radykalny). Były organizowane publiczne konferencje na które nie mogliśmy się dostać, a jak gdzieś się przebiliśmy, udawano, że żadne pytania nie padły, ignorowano nas i przemilczano. Byliśmy obywatelami gorszego sortu i nikt nie stawał w naszej obronie. Działania PiS oceniam podobnie jak Autorka, ale moje doświadczenia z liberałami były nie lepsze. Liberałowie III RP walczyli o wolność dla siebie, nie dla wszystkich i z tej perspektywy rządy PiSu są katastrofą przede wszystkim dla nich, dla nas póki co niewiele się zmieniło na gorsze. Trudno mi więc współczuć Autorce takiego potraktowania, bo dla nas to codzienność od wielu lat. I to jest doświadczenie chyba prawie wszystkich organizacji zrzeszonych w Kongresie Ruchów Miejskich, bo na szczeblu lokalnym dyktatura liberałów (by być konkretnym, np. Związek Miast Polskich, bastion opozycji samorządowej przeciw PiS zdominowany przez Platformę) miała jeszcze mniejsze hamulce.
Przykro to czytać – tym bardziej że sama popieram demokrację bezpośrednią. W tym tekście skupiam się na krytyce konkretnych wydarzeń za rządów PiS, ale wielokrotnie pisałam (np. w mojej książce „Szczęśliwy człowiek kontra dobry obywatel?”), że polskie władze – niezależnie, czy liberalno-lewicowe, czy prawicowe – deklarują poparcie dla demokracji bezpośredniej niestety jedynie wtedy, gdy jest to w ich politycznym interesie. Nie widzą korzyści wynikającej z samego faktu dopuszczenia obywateli do głosu. Platforma nie chciała np. referendum o sześciolatkach, a PiS zagłosował przeciw referendum w sprawie gimnazjów. Wracając do sprawy, którą opisałam w tekście, i do Pańskiego komentarza: mimo wszystko zupełne nieinformowanie obywateli o konferencji (jak było w przypadku TK) czy zupełny brak pytań z sali (jak było podczas wspomnianej konferencji o Europie) to coś nieco poważniejszego niż niewpuszczenie przedstawicieli wybranych organizacji – choć współczuję Panu tych problemów, bo tak nie powinno być.
Dziękuję za życzliwą odpowiedź. To buduje zaufanie. Ponieważ czuję się zrozumiany, łatwiej przychodzi mi zidentyfikować się z Pani stanowiskiem, bo widzę, że nie jest wybiórcze. Więc podpisuję się pod Pani krytyką tych działań PiS bez większych zastrzeżeń.
Z osobistym smutkiem, ale muszę się zgodzić z P. P. Ciompą. Mnie doprowadza do, nazwijmy dużego zdenerwowania, relacja polityków do pytających ich dziennikarzy. Przecież zadają im pytania, nie po to by ich odpowiedzi przedstawić na imieninach u cioci, ale zadają je dla nas. I co się dzieje? Ano bardzo często oglądamy seanse bezczelności i chamstwa ze strony tychże polityków. Oni uważają, i to w najlepszym razie, że robią im niesłychaną łaskę „rzucając” jakieś słowo czy zdanie. Nie udzielają odpowiedzi na najprostsze z pytań, bo wszystko jest tajemnicą państwową, kłamią w prymitywny sposób, bo uważają, że mówią do skończonych idiotów. Zero szacunku dla słuchających ich ludzi. Dotyczy to niestety wszystkich formacji. Sytuacja zmienia się radykalnie gdy ci sami politycy znajdą się w ławach opozycji. Wtedy niemal z namaszczeniem każdy z nich przyjaźnie dzieli się z reporterem swoimi przemyśleniami, poglądami i propozycjami. Są uśmiechnięci i dostępni dla „ciemnego ludu”. Uważają, że każdemu obywatelowi należy się wyczerpująca informacja i oni sami dają przykład otwartości. To jest taka gigantyczna hipokryzja, że bez wulgarnego słowa nie da się jej opisać. Ale zgadzam się z Panią, że poziom tej bezczelności za rządów PiS jest wyjątkowy.