Zima 2024, nr 4

Zamów

Czy był kiedyś wśród nas jakiś Tischner?

Ks. Józef Tischner. Fot. z archiwum rodzinnego / Tischner.pl

Tischner nie rozumiał kapłaństwa jako władzy, nie interesowała go kariera i kolejne wspinanie się po stopniach hierarchii. Był adwokatem tych, którzy albo się w Kościele nie mieścili, albo mówili zbyt cichym głosem.

Ksiądz Józef Tischner zmarł 28 czerwca 2000 r., mając 69 lat. Umarł dziesięć lat temu. To dawno czy niedawno? Trudno powiedzieć. Jednym wydaje się, jakby w ogóle nigdy go nie było, a jego książki są reliktem przeszłości promowanym przez pewną grupę, której był oddany – stąd jego nienaturalna i na wyrost popularność, zwłaszcza w mediach. Innym wydaje się, że było to zaledwie wczoraj albo że w ogóle się to nie stało…

Jednak się stało, odszedł po potwornie wyniszczającej chorobie raka krtani, trwającej trzy lata, która po kolei odbierała mu siły, głos, możliwości twórcze. Walczył do końca, wierząc, że się uda. Ostatnie, przejmujące prace „Spór o istnienie człowieka” oraz „Maleńkość i jej Twórca” – o Bożym Miłosierdziu i o Faustynie Kowalskiej – pisał na laptopie w szpitalu, w przerwach między falami bólu. Śmiał się, że kroplówki dodają mu natchnienia.

Lubił się śmiać, uważał, że to bardzo ludzkie. Czasem była to zwykła góralska złośliwość czy prześmiewczość ze słabości i wad bliźnich, ale niekiedy śmiechem zasłaniał żal i ból. Niektórzy bali się tego jego śmiechu, nie wiedząc, jak nań zareagować. Byli tacy, którzy czuli się dotknięci czy wręcz obrażeni tym, co mówił, a może raczej tym, jak był?

A jak był Tischner? Może trochę prowokacyjnie, może zbyt odważnie, za ostro, zbyt „prawdziwie”. O takich ludziach mówi się, że wyprzedzają swój czas, że są dla niego niezrozumiali.

Bez wątpienia jednym z głównych problemów ks. Józefa Tischnera było to, że był przez wielu źle rozumiany. A do tego niechętnie się tłumaczył. Może to była góralska duma, a może sądził, że tłumaczenie się osłabi siłę jego argumentacji?

Tak czy inaczej wzbudzał sprzeczne reakcje i opinie. Jedni poszliby za nim na koniec świata, słuchali go, próbowali zrozumieć i żyć według jego wskazań, podobnie jak on postrzegać rzeczywistość, razem z nim myśleć. Inni patrzyli na niego jak na enfant terrible polskiego Kościoła, któremu nie wiadomo dlaczego tyle wolno…

Dlaczego jednak tam, gdzie on był, pojawiały się tłumy? Dlaczego po jego mszach, rekolekcjach, wykładach ustawiały się kolejki ludzi, którzy chcieli z nim porozmawiać o życiu, o Bogu, o Kościele, o nieszczęśliwej miłości, o swojej trudnej młodości? Jego wykłady z filozofii człowieka, a potem z filozofii dramatu ściągały do Auli Witwickiego na UJ, na PAT czy do Szkoły Teatralnej tłumy słuchaczy. Ludzie siedzieli na schodach, na poręczach krzeseł, część stała. To naprawdę były tłumy. Gdzie dziś są ci ludzie, co myślą, co robią, co zrobili przez ostatnie dziesięć lat z tym, co kiedyś chłonęli, czego tak bardzo chcieli słuchać?

A może to był tylko taki czas – ciemna noc stanu wojennego, potem koniec lat osiemdziesiątych, gdy nie było co robić? Nie można było jawnie działać, byliśmy zrozpaczeni, szukaliśmy drogi wyjścia z tego koszmaru, szukaliśmy kogoś, kto nam może wskazać jakieś światełko w tunelu, wesprzeć, dać nadzieję – coś, w co na nowo uwierzymy, a młodość bardzo potrzebuje wiary… Na pewno Jan Paweł II i Tischner byli takimi ludźmi, byli prorokami tamtego czasu, szliśmy za nimi. I na pewno nie zawiedliśmy się wtedy.

Czy pojawił się ktoś?

Piszę jako świadek tamtych, papieskich i Tischnerowskich czasów, bo i ja „tam byłam, miód i wino piłam…”. Im więcej mija lat od tamtych wydarzeń przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, od wyboru papieża, od „Solidarności” i tego wszystkiego, co później „nam się wydarzyło” – jak powiedział Jan Paweł II podczas swojej pierwszej wizyty w wolnym polskim Sejmie – tym bardziej wydaje się nam to jakąś piękną bajką, snem, choć z momentami horroru. Sami, nie mówiąc już o naszych rozmówcach czy słuchaczach, mamy problemy z tym, żeby uwierzyć, że tak było, że w takich czasach mijała nasza młodość „górna i chmurna” i że tacy z nas szczęściarze… Nie, nie jest to żaden powód do chwały, bo nikt sobie nie wybiera czasu ani miejsca, w jakim przychodzi mu żyć. Im piękniej, tym większa odpowiedzialność, której nie ma na kogo zrzucić.

Ale właściwie nie o tym chciałam pisać w dziesiątą rocznicę odejścia ks. Józefa Tischnera. Chciałam pisać o naszej krótkiej pamięci społecznej i o tym, dlaczego Tischner ze swoją wielką myślą o chrześcijaństwie i wierze został właściwie zapomniany w swoim Kościele. A może nawet trzeba użyć mocniejszego słowa – został odrzucony?

Owszem, istnieje w Krakowie Instytut Myśli Józefa Tischnera. Co roku mamy Dni Tischnerowskie. „Znak” wydaje kolejne tomy niepublikowanych tekstów Tischnera. A na Uniwersytecie Warszawskim prof. Krzysztof Michalski od kilku lat, co miesiąc, zapraszając intelektualistów z Polski i z krajów zachodniej Europy, prowadzi, razem z Marcinem Królem, Debaty Tischnerowskie, które jednak – jak się wydaje – bardzo luźno związane są z dziedzictwem dzieła i twórczości autora „Myślenia według wartości”.

Owszem, elity polskiej inteligencji, intelektualiści, niektórzy filozofowie, niektórzy duszpasterze uznają, szanują, a nawet czczą pamięć Tischnera, nie mówiąc już o jego ukochanych góralach. Nie można temu zaprzeczyć, potwierdza to fakt, że w pewnej skali dostrzeżono dziesiątą rocznicę jego śmierci.

Co jednak zdarzyło się przez te dziesięć lat? Czy poza Janem Pawłem II – z którym, jak się uważa, nikogo nie należy porównywać, bo był jeden jedyny, wielki i niezastąpiony w całych dziejach chrześcijaństwa w Polsce i na świecie – pojawił się w Polsce inny duszpasterz niż Tischner, który próbowałby opisać nasze polskie chrześcijaństwo, naszą religijność i opartą o to myśl społeczną? Kto potrafiłby tak adekwatnie nazywać polskie problemy, bóle i jednocześnie dawać nadzieję? Czy pojawił się ktoś, kto kochając polski Kościół i polskie społeczeństwo, umie nazywać po imieniu nasze wady, błędy i słabości?

Walczył z religijną obłudą, z językiem, który jest jedynie powtarzaniem starych gotowych formuł, niedotykających serc i umysłów słuchaczy

Nie widać nikogo, kto dzisiaj zmuszałby tak mocno do myślenia o nas samych jak Tischner. Można się było z nim zgadzać lub nie, ale poruszał, zmuszał do postawienia sobie i innym zasadniczych, czasem trudnych pytań. Pytania, jakie Tischner zadawał naszej religijności, wspólnocie Kościoła, Polakom jako społeczeństwu nie zdezaktualizowały się. Kiedy czyta się jego książki, zwłaszcza te z ostatnich lat, ale nie tylko, jasno widać, że stawiane w nich problemy i zadania są cały czas przed nami. Dotyczy to „Nieszczęsnego daru wolności”, „Myślenia według wartości”, „Świata ludzkiej nadziei”, „Etyki Solidarności”, „Miłość nas rozumie”, „Idąc przez puste Błonia” i innych.

Świadomie nie wspominam tu książek filozoficznych Tischnera, jego oryginalnej filozofii dramatu i rozpraw fenomenologiczno-hermeneutycznych, choć uważam, że to najwybitniejsza polska filozofia ostatnich lat, która powinna być naszym „intelektualnym produktem eksportowym”. Nie chcę bowiem zajmować się tu filozofią Tischnera, która poza wąskim kręgiem uczniów jest bardzo mało znana.

Chcę zająć się jego myślą religijną, jego wizją polskiego chrześcijaństwa i Kościoła, mając cały czas w pamięci pytanie, które zadałam na początku: czy przez ostatnie dziesięć lat pojawił się ktoś, kto lepiej niż on definiuje polską sytuację społeczno-religijną; kto unieważnił pytania zadane przez Tischnera bądź odpowiedział na nie; kto przeszedł dalej ponad jego wizję?

Możesz, ale nic nie musisz…

Tak jak mało kto zna filozofię Tischnera, tak – obawiam się – niewielu jest takich, którzy z jego pism próbowali wydobyć wizję chrześcijaństwa, jaka jest mu najbliższa, wizję Kościoła jego marzeń (i zapewne jego modlitwy).

Głównie powtarzano jego zdania popularne w mediach – przede wszystkim dwa, ale mało kto próbował dotrzeć do ich istotnego sensu. Jedno brzmiało: „Nie znam nikogo, kto stracił wiarę po lekturze dzieł Marksa, ale znam kilku takich, którzy stracili ją po kontakcie z własnym proboszczem” – powtarzano te słowa z ust do ust, proboszczowie byli oburzeni i obrażeni, a Tischner stawał się powoli wrogiem instytucji Kościoła.

Drugie zdanie było jeszcze bardziej obrazoburcze. Lubił powtarzać, że jest „przede wszystkim człowiekiem, potem filozofem, a na końcu dopiero księdzem”. To zdanie miało jakoby zaprzeczać wartości kapłaństwa dla niego samego. Pozornie wynikać miało z niego, że kapłaństwo nie określa tożsamości ks. Tischnera. Dlatego czasami nawet mówiono o nim, że właściwie nie jest księdzem. Przyjaźnił się z marksistami, liberałami, niewierzącymi, z Adamem Michnikiem i z „Gazetą Wyborczą”, popierał w jakichś wyborach Kongres Liberalno-Demokratyczny. „Tygodnik Powszechny” też wiele stracił, traktując go jako intelektualnego guru i czołowego publicystę. Były głosy, które wpisywały go na listę polskich masonów.

Tak, zapewne prowokował, może niepotrzebnie wdawał się w spory polityczne i stawał jednoznacznie po czyjejś stronie. Popełniał błędy, ale należały one do istoty Tischnera. Dawał sobie i innym prawo do szukania, do błądzenia. Główna zasada jego życia i chrześcijańskiego myślenia, o którą walczył całym sobą, do końca – to bycie autentycznym. Walczył o autentyczną wolność, o prawo do autentycznych wyborów, o autentyczną wiarę opartą na doświadczeniu spotkania z Bogiem i z drugim człowiekiem. Walczył z religijną obłudą, z językiem, który jest jedynie powtarzaniem starych gotowych formuł, niedotykających serc i umysłów słuchaczy. Walczył z religijnością cierpiętnictwa i z religijnością „schorowanej wyobraźni” – według słów Norwida, który jako poeta, a przede wszystkim jako myśliciel był mu bardzo bliski.

Po co wracam do starych spraw – przez wielu zapomnianych, przez innych niechętnie wspominanych, dość nieprzyjemnych, czasem żenujących, błahych? Minęło przecież dziesięć lat, po co to wszystko pamiętać? Piszę o tym świadomie – po to, żeby na tym tle przyjrzeć się z bliska religijności ks. Tischnera, jego wizji chrześcijaństwa, którą opisywał w swoich tekstach, o której mówił kazania.

Wiara Tischnera, ta, którą żył i którą starał się przekazywać innym, była wiarą relacji i wiarą świadków. Wiarygodnych świadków. Co to znaczy?

Tischner uważał, ze wiara jest przekazywaniem świadectwa Dobrej Nowiny. To przekazywanie trwa już 2000 lat. Od Jezusa do Jego uczniów i od uczniów do ich uczniów. Ewangelia między nami zasadza się na wierze i wiarygodnym świadectwie pokoleń świadków przez dwa tysiąclecia. Bywa też, że świadek współczesny, świadek naszych czasów jest bardziej przekonujący dla swoich współczesnych niż świadek bezpośredni – jak św. Piotr czy św. Jan, którzy widzieli pusty grób. Bywa, że to świadectwo współczesnych bardziej nas dotyka, bardziej do nas przemawia, po prostu jest głosem Boga dla nas.

Tak, zapewne prowokował, może niepotrzebnie wdawał się w spory polityczne i stawał jednoznacznie po czyjejś stronie. Popełniał błędy, ale należały one do istoty Tischnera

Co to znaczy – według Tischnera – być wiarygodnym świadkiem? To przede wszystkim być z innymi, być z drugim człowiekiem w jego życiu, w jego codzienności, być jej współuczestnikiem. Współuczestnikiem tego, co dobre, i tego, co trudne, tragiczne; czasem w chwilach zwątpienia, w momentach pytań bez odpowiedzi. Nie chodzi o to, żeby udzielać gotowych odpowiedzi, ale żeby trwać z drugim człowiekiem w jego niezrozumieniu, bólu, milczeniu, ciemności. Czasem nawet nadstawiać za niego karku, być z nim i być jakby przed nim, narażać się za niego, mówić i pytać w jego imieniu, cierpieć jego cierpieniem. Być świadkiem aż do końca, aż do oddania życia za drugiego i… za swoje świadectwo.

Tak, Tischner oczekuje od wiarygodnego świadka heroizmu. Uważa, że księdzem, duszpasterzem, nauczycielem jest się po to, żeby w imieniu ludzi, których się dostało pod opiekę, do prowadzenia, do wychowania „przekonywać Pana Boga” – jeśli oni nie potrafią, nie mają siły albo wiary, żeby to zrobić. „Przekonać Pana Boga” – to tytuł wywiadu rzeki Jarosława Gowina i Doroty Zańko z ks. Tischnerem, gdy już był chory i miał problemy z mówieniem, ale coraz łatwiej mu było wyrażać własną prawdę, własne rozumienie religii.

Kolejnym istotnym rysem Tischnerowskiej wizji wiarygodnego świadka jest wewnętrzny determinizm, przekonanie o swoim powołaniu, o swojej misji, o swoim byciu wybranym. Wiarygodny świadek jest w stanie z absolutną pewnością powiedzieć o sobie, że „ja po to się narodziłem i po to przyszedłem na świat, żeby dać świadectwo prawdzie”. Prawdzie, która jest Osobą, jest Bogiem, Dobrocią i Miłosierdziem. To jest wewnętrzna prawda świadka, która go konstytuuje, która jest jego podstawową wewnętrzną tożsamością. Na tym też polega jego wiarygodność, że tą swoją pewnością „zaraża” innych. Tę pewność się czuje, za nią się idzie, w nią się wierzy. Ta duchowa pewność swojego wybrania daje siłę i moc tym, dla których jest się wybranym i powołanym. Cały czas obowiązuje tu zasada dialogiczności – jestem dla ciebie, przez ciebie, dzięki tobie… „Ty” jest tu pisane i myślane zarówno wielką, jak i małą literą.

Trzecią cechą wiarygodnego świadka – poza uczestnictwem w życiu innych oraz wewnętrzną pewnością swojego powołania – jest świadomość wolności. Tischner wielokrotnie mówił i pisał o tym, że Pan Bóg chce mieć ludzi wolnych. Wolność nie jest najważniejszą cechą wiary, ale bez niej wszystko jest nieautentyczne. Wybór dokonany pod jakąkolwiek presją, w nieświadomości, w niezrozumieniu czy w emocjach jest bezwartościowy, bo nie jest autentyczny. O wolność wyboru trzeba się troszczyć, trzeba walczyć, trzeba ją dać sobie i innym. Być wolnym znaczy potwierdzić sobą wybór bądź zaprzeczyć mu; zgodzić się albo odrzucić; powiedzieć „tak” albo „nie”. Ale powiedzieć całym sobą i „dać duszę” w tym wyborze. Taką wolność ma zarówno wiarygodny świadek, jak i ci, którzy słuchają jego świadectwa. On ma prawo dać świadectwo albo go odmówić, oni mają prawo w nie uwierzyć bądź je odrzucić. Prawo do wolności znaczy: możesz, ale nic nie musisz…

Chodzić za daleko

Ks. Józef Tischner w takim rozumieniu wiary i w sposobie jej przekazywania zasadniczo różnił się od wielu duszpasterzy i kierowników duchowych. Uważał bowiem, że należy ludzi wychowywać do rozumienia wiary i ich powołania, a nie do posłuszeństwa nakazom i zakazom.

Największym mistrzem duchowym był dla niego bez wątpienia Mistrz Eckhart z jego wizją Boga jako Dobroci, która rodzi dobrych. Dobroć według tej wizji rozprzestrzenia się na kształt światła. Tam, gdzie rzuci swe promienie, rodzą się dobrzy. W świetle tej metafory Tischner szukał sobie współczesnych mistrzów i świadków. Byli nimi: o. Maksymilian Kolbe, którego portret wisiał nad biurkiem Tischnera w jego pokoju do pracy w Łopusznej, ks. Jerzy Popiełuszko – dziś już błogosławiony – z jego wielkim przesłaniem, powtarzanym za św. Pawłem, by zło dobrem zwyciężać, oraz dwaj wybitni krakowscy duszpasterze: bp Jan Pietraszko i kard. Karol Wojtyła. To oni uczyli młodego Tischnera wiary, człowieczeństwa i bycia księdzem, bycia świadkiem.

Bp Jan Pietraszko, którego kazań słuchał Tischner w kościele św. Anny w Krakowie na początku lat pięćdziesiątych, jeszcze jako student prawa UJ, zachwycił go tym, że o Ewangelii mówił tak, jakby działa się współcześnie, między nami, jakbyśmy w swoich codziennych wyborach spotykali Piotra, Jana, Magdalenę, Maryję i Jezusa, jakby nie była to historia sprzed 2000 lat, ale nasza współczesność.

To od bp. Jana Tischner nauczył się tego, że ksiądz to ktoś, „kto zawsze ma iść za daleko”, że będzie to zarzut, do którego trzeba się przyzwyczaić. Jedni będą mówić, że idzie za daleko w samotność, w modlitwę, w kontemplację, że odsuwa się od ludzi i ich realnych problemów. A drudzy powiedzą, że jest za bardzo świecki, za dużo przebywa z ludźmi, że jest za mało rozmodlony. Tak ma być – twierdził bp Pietraszko – bo „nie jest ważne, jak cię oceniają ludzie i co widzą, ważna jest twoja prawda i twoja sprawa z Panem Bogiem i z ludźmi. Sam musisz wiedzieć, gdzie i po co cię Bóg powołuje”. Tischner na pewno był z tych księży, którzy w różnych wymiarach szli „za daleko”… To kolejna przyczyna jego bycia niezrozumianym.

Innym księdzem, który – już w seminarium – zachwycił młodego kleryka Tischnera, był ks. dr Wojtyła. On też chodził za daleko. Już w latach przedsoborowych przebierał się w świecki strój, żeby ze swoimi studentami i młodymi przyjaciółmi jeździć na narty, na kajaki, na wycieczki. Czytał książki, które i oni czytali, słuchał z nimi ich muzyki i przyglądał się, jak tańczą, rozmawiał z nimi o życiu, o miłości i Bogu, o ich trudnych wyborach. Był uczestnikiem ich życia i wiedział, że mimo krytyki tak powinien funkcjonować.

Pietraszko i Wojtyła byli przewodnikami Tischnera w „chodzeniu za daleko”, w sianiu wokół siebie dobroci. Czy był taki sam jak oni? Na pewno nie. Był inny, własny, był po prostu autentyczny. Walczył o tę autentyczność, choć może łatwiej byłoby być bardziej gładkim, pozornie pokornym, zgodliwym, mniej mówić, więcej milczeć, nie zadawać się, z kim nie potrzeba, i nie musieć tłumaczyć się z tego. Wybrał swoją drogę i był jej wierny.

Był adwokatem i powiernikiem tych, którzy albo się w Kościele nie mieścili, albo mówili zbyt cichym głosem. Uważał, że ksiądz ma być obrońcą, a nie oskarżycielem. Postawa obrońcy zachwyciła Tischnera w rozmowie Abrahama z Bogiem przed zniszczeniem Sodomy. Walczył o taki język kazań w polskich kościołach, aby ludzie wychodzili z nich silniejsi, lepsi, a nie pognębieni, coraz mniejsi, coraz gorsi. Znał, jak mało kto, religijność ludową, znał relacje proboszcza i wiernych na wsi, obserwował codzienne życie na Podhalu – z takich doświadczeń brała się jego metaforyka i ostrość wypowiedzi, również tej głośnej o utracie wiary z winy proboszcza…

Uważał, że należy ludzi wychowywać do rozumienia wiary i ich powołania, a nie do posłuszeństwa nakazom i zakazom

Był wielkim przeciwnikiem wyrywania kąkolu, piętnowania, wyrzucania za próg kościoła. Takie było jego myślenie i jako księdza, i jako filozofa. Uważał, że trzeba dać prawo rosnąć kąkolowi obok pszenicy, żeby wyrywając kąkol, przypadkiem nie nadszarpnąć pszenicy. Ufał swojemu Mistrzowi, który nadłamanej trzciny nie złamał…

Ta ostrożność wiązała się z filozofią nadziei, którą przez lata tworzył, którą próbował ludziom dać. Wiązało się to z jego wizją współczesnej filozofii. Ku zadziwieniu jednych i ku zgorszeniu innych twierdził uparcie, że współczesna filozofia jest głęboko chrześcijańska, że zarówno u Husserla, jak i Schelera czy Heideggera tkwi wielkie pragnienie Boga, a świat zmienia się na lepsze. Nie mówiąc już o jego fascynacji żydowską filozofią spotkania Rosenzweiga i Levinasa, o których wierze mówił, że jest potężna i że wypada nam się jej od nich uczyć, bo Bóg jest dla nich bardziej realny niż padający właśnie śnieg czy wiosenny wiatr…

Myśl religijna Tischnera to wiara i próby jej rozumienia, a nie posłuszeństwo i lęk przed karą piekielną. To bycie wiarygodnym świadkiem ze wszystkimi tego konsekwencjami. Otwartość na innych, czasem niezrozumiałych i nierozumiejących, ale takich, którzy chcą rozmawiać, nawet jeśli nie podoba się to ich bliskim. Uparte bycie sobą, wierność świadomości wybrania, która może wydawać się pychą lub zbytnią pewnością siebie. „Chodzenie za daleko”, choć zawsze będzie się to spotykało z krytyką z różnych stron. A jednocześnie wiara w człowieka, który staje na drodze, nawet jeśli doświadcza się zdrady i oszustwa.

Tischner szedł od człowieka ku Bogu. Ostatni jego ukończony tekst – publikowane w „Tygodniku Powszechnym” rozważanie „Maleńkość i jej Mocarz”, zainspirowane „Dzienniczkiem” s. Faustyny Kowalskiej – świadczy o tym, że doszedł. Świadczą o tym także ostatnie lata jego życia, trzy lata strasznej, nieuleczalnej choroby, którą heroicznie znosił, dając świadectwo temu, co wcześniej wielokrotnie pisał i mówił: „Nie sobie żyjemy i nie sobie umieramy…”.

Pozostały tylko dowcipy?

Taka była, opowiedziana w wielkim skrócie, myśl religijna ks. Tischnera, jego myśl o Bogu i człowieku, o Ewangelii i o polskim Kościele. Co z niej zostało po dziesięciu latach od jego odejścia? Co przetrwało w pamięci społecznej? Kilka dowcipów, miłość do górali i twierdzenie, że wszystko da się przetłumaczyć na góralski, a czego się nie da – to jest bez znaczenia. I jeszcze przyjaźń z Michnikiem oraz owe dwa niefortunne zdania, które najczęściej tłumaczono niezgodnie z jego intencją, przeciwko niemu.

Te dwa zdania Tischnera są jak „gruba kreska” Tadeusza Mazowieckiego – im dłużej wyjaśniasz, tym gorzej, bo tak czy inaczej coś tam masz na sumieniu, czego bliźni nie mogą wybaczyć. Tischnerowi też, jak się zdaje, tych dwóch zdań w polskim Kościele nie wybaczono.

Dlaczego tak trudno przyjąć, że nie kapłaństwo, tylko człowieczeństwo, a wraz z nim myślenie, wolność i próby rozumienia wiary stanowią o ludzkiej tożsamości? Kapłaństwo nie jest tożsamością, ale wyborem i zadaniem – o wiele bardziej niż piastowanym urzędem.

Tischner nigdy nie rozumiał kapłaństwa jako władzy nad duszami, nad ludźmi, nie interesowała go kariera i kolejne wspinanie się po stopniach hierarchii. Nie chciał być biskupem ani krakowskim kardynałem po wyborze kard. Wojtyły na papieża, ani prymasem Polski. Zrezygnował też z propozycji objęcia funkcji rektora Papieskiej Akademii Teologicznej w latach dziewięćdziesiątych. Niektórzy jego współpracownicy i studenci mieli mu to za złe. Ale taki był – chciał być wolny i niezależny, żeby móc mówić i pisać to, co uważał za ważne, bez jakiegokolwiek skrępowania piastowaną władzą.

Drugie z pamiętanych do dziś nieszczęsnych zdań – to o marksizmie i proboszczu – nie miało na celu porównywania zbrodniczego systemu z wiejskim proboszczem, ale wynikało z cechy Tischnera, którą mają niektórzy niepopularni wieszcze, poeci i prorocy. Do ich grona należał Norwid. Kochając swoich, ostro widzą i piętnują ich błędy, robiąc to z miłości, nie z nienawiści. Typową cechą jest bronić swoich przed innymi, krytycznymi opiniami, czasem złym posądzeniem czy wręcz obmową. Tischner najwięcej wymagał od swoich, od najbliższych, od ludzi wspólnoty Kościoła, tłumacząc i przymykając często oczy na błędy i słabości tych, którzy byli dalej. Tamtych bronił, a swoich czasem oskarżał, że nie są tacy, jak powinni.

Jego miłość była wierna, ale wymagająca, traktująca bardzo serio i uczciwie współbraci. Choć była to miłość twarda i może czasem niezrozumiała. Zaświadczył o tym ostatni raz, kiedy ubrany w sutannę, którą rzadko nosił, odbierał – w szpitalnej salce – najwyższe odznaczenie Rzeczypospolitej: Order Orła Białego. Odbierał je jako ksiądz. Co znaczył ten gest? Czy ktoś z krytyków to zrozumiał?

Wesprzyj Więź

Na koniec trzeba wrócić do pytania, które postawiłam na początku. Czy polski Kościół chce zapomnieć ks. Tischnera? Jego myśl, jego niezwykle cenne sformułowania dotyczące polskiej wiary, etyki życia zawodowego i rodzinnego, solidarności – są nieobecne od lat w niedzielnych kazaniach. W pismach katolickich trudno znaleźć teksty zajmujące się jego myślą. Dlaczego tak jest? Bo był inny, bezkompromisowy, za trudny, niejasny?

A może pojawili się inni wielcy duszpasterze i kaznodzieje, którzy przerastają Tischnera, dlatego dziś ich wolimy słuchać i cytować? Jeśli tak, to wspaniale, to znaczy, że Tischner – tak jak marzył – znalazł uczniów, którzy go przerośli, tak powinno być. A jeśli nie – jeśli milczenie o ks. Tischnerze jest wyrazem lenistwa, niechęci, odrzucenia tego typu duszpasterstwa – to cóż to może znaczyć dla przyszłości polskiego społeczeństwa i dla polskiego Kościoła?

Tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 7/2010.

Podziel się

3
2
Wiadomość