Promocja

Jesień 2024, nr 3

Zamów

Za późno. Coś niedobrego dzieje się z polskim chrześcijaństwem

Ojciec Ludwik Wiśniewski. Fot. Adam Walanus / na licencji CC

Dla uratowania chrześcijaństwa w Polsce nie wystarczy gromki, taki czy inny, list episkopatu. Nie wystarczy – o co prosi ojciec Ludwik Wiśniewski – żeby biskupi „wkroczyli na publiczną arenę”.

W minioną niedzielę rano, gdy zaczynał się właśnie gorący 26. Finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, jednoczącej Polaków w działaniu dla wspólnego dobra, a w kościołach (niektórych) obchodzono Światowy Dzień Uchodźcy, słuchałem jak zwykle w radiu „Familijnej Jedynki”. To dobrze robiona audycja Redakcji Katolickiej Polskiego Radia. Słucham w niej ciekawych rozmów Jana Pniewskiego, lubię też mówione zabawną polszczyzną felietony Jonathana Luxmoore’a, publicysty tygodnika „The Tablet”. Tym razem opowiedział o swojej rozmowie ze współpasażerem pociągu z Warszawy do Krakowa. Usłyszał od niego: „bo wy tam na Zachodzie macie cywilizację śmierci”. To odpychające, wyższościowe stwierdzenie naszego rodaka wzbudziło w brytyjskim katoliku stanowczy sprzeciw. Wiadomo, że w encyklice „Evangelium vitae”, w kontekście aborcji i eutanazji, Jan Paweł II użył raz terminu „kultura śmierci”. Nazywanie jednak „cywilizacją śmierci” całej cywilizacji zachodniej jest absurdem i ma niewiele wspólnego z myślą papieża.

Ale co się dziwić szeregowemu polskiemu katolikowi, skoro terminem „cywilizacja śmierci” niczym obuchem posługują się przedstawiciele aktualnej władzy? W tę samą niedzielę, 14 stycznia, w programie „Kawa na ławę” w TVN24, wiceminister sprawiedliwości Patryk Jaki, by oczernić Jurka Owsiaka, wyraził insynuację, że pieniądze z corocznej zbiórki na WOŚP trafiają na Przystanek Woodstock, a więc – dodał – „promują cywilizację śmierci”. Takie oskarżenie rzucone pod adresem akcji charytatywnej nastawionej na ratowanie życia to wyjątkowa podłość. A sugestia, że organizatorzy (w domyśle: także uczestnicy) masowej imprezy rockowej zapewne nie są zwolennikami restrykcyjnej ustawy antyaborcyjnej, przez co eo ipso „promują cywilizację śmierci”, odsłania jeszcze inny, szerszy, problem. Patryk Jaki jest tu pojętnym uczniem Kościoła w Polsce, który ze stosunku do aborcji uczynił papierek lakmusowy katolickości. Wystarczy więc, gdy ktoś głośno deklaruje, że jest przeciw, aby był uznany za dobrego katolika – niezależnie od tego, kim jest poza tym jako człowiek i jako polityk.

Jan Paweł II strywializowany

Obie przywołane wyżej kontrowersyjne wypowiedzi nawiązują niestety do strywializowanych słów Jana Pawła II. Czy tylko to utrwaliło się w powszechnej świadomości z nauczania naszego świętego papieża?…

W podobny sposób, udając wierność nauce Kościoła, a faktycznie jawnie jej przecząc, skomentowała posłanka Krystyna Pawłowicz kazanie kardynała Kazimierza Nycza z Mszy za uchodźców. „Księże Kardynale – napisała na Facebooku – proszę nie stosować wobec Polaków uporczywej moralnej przemocy przy użyciu takiej interpretacji zasad naszej wiary, byśmy wbrew jasnemu nakazowi obrony Krzyża, wbrew naszej instynktownej niezgodzie i uzasadnionemu strachowi o nasze życie i bezpieczeństwo sprowadzali do chrześcijańskiego kraju – broniącego się właśnie przed lewacką agresją kulturową – migrantów i uchodźców z Afryki, Azji i Bliskiego Wschodu…”. Nie mylę się chyba, znajdując w pierwszych podkreślonych słowach aluzję do apelu Jana Pawła II z Zakopanego: „Brońcie krzyża”… Słowa o „lewackiej agresji kulturowej” żadną miarą nie są już wzięte z papieża – on nigdy nie używał pogardliwego terminu „lewactwo” – padają za to często z ust arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, nie mówiąc o szeregowych kaznodziejach i publicystach katolickich.

Rządząca prawica, odwołująca się do katolicyzmu i narodowej tradycji, od dwóch lat straszy społeczeństwo uchodźcami islamskimi napierającymi na chrześcijańską Europę od południa, a prominentni ludzie Kościoła – „lewacką agresją kulturową” zagrażającą katolickiej Polsce ze strony Europy. Wspólnym mianownikiem tych dwóch strategii panowania nad społeczeństwem jest straszenie wrogiem. Władcy polityczni są w tym skuteczni – słupki poparcia dla nich nie tylko utrzymują się na wysokim poziomie, ale wciąż rosną (ostatnio osiągnęły aż 44 proc.). Przywódcy religijni też są skuteczni – liczba wiernych systematycznie się kurczy: w świetle najświeższych badań liczba Polaków chodzących w niedzielę do kościoła wynosi tylko 36 proc. – w ciągu ostatnich dziesięciu lat zmniejszyła się o dwa i pół miliona! Niepokoi spadek wskaźnika praktyk religijnych, ale jeszcze bardziej niepokoi narastanie postaw wrogości wobec obcych, przy czym zmiana nastąpiła wyraźnie w ciągu ostatnich trzech lat. Przytłaczająca większość katolickiego podobno społeczeństwa jest dziś przeciwna – wbrew wyraźnemu stanowisku papieża Franciszka i czołowych naszych biskupów – przyjmowaniu przez Polskę jakichkolwiek uchodźców.

Polski Kościół przegapił moment

Ma rację o. Ludwik Wiśniewski, kiedy w dramatycznym apelu na łamach „Tygodnika Powszechnego”, pod nieco pretensjonalnym tytułem „Oskarżam”, podnosi alarm w sprawie dechrystianizacji Polski. „Oto na naszych oczach umiera w Polsce chrześcijaństwo. (…) Wprowadziliśmy w naszą religijność element, który ją rozsadza: wrogość. (…) A gdzie jest wrogość, tam prawo obywatelstwa ma nienawiść – wroga przecież należy zniszczyć. Można więc pluć, drwić i deptać ludzi, można bezpodstawnie oskarżać ich o niegodziwości, a nawet zbrodnie, i równocześnie powoływać się na Ewangelię, stroić się w piórka obrońcy chrześcijańskich wartości i Kościoła, odbywać pielgrzymki na Jasną Górę, składać świątobliwie ręce do modlitwy i ukazywać w mediach rozmodloną twarz”.

Ojciec Ludwik nazywa rzeczy po imieniu, co nie jest w ustach ludzi Kościoła takie częste, dlatego jego głos ma wielką wartość, ale – jak się wyraził jeden z moich trzeźwo myślących przyjaciół – spłynie pewnie jak woda po kaczce. Bo w jednej kwestii ojciec Ludwik niestety się chyba myli: biskupi nie są już w polskim społeczeństwie tak wielkim autorytetem, jak to było za czasów kardynała Wyszyńskiego, a potem w latach osiemdziesiątych. Nawet gdyby jakimś cudem zdobyli się dziś na jednomyślność i pryncypialnie zabrali głos, piętnując sprzeczne z Ewangelią poglądy i postawy w Kościele i społeczeństwie, czy to by tak wiele zmieniło? Ojciec Rydzyk zwróciłby się pewnie do swoich wyznawców, jak kiedyś, z obłudnym apelem: „Módlmy się za naszych biskupów”, a większość społeczeństwa wzruszyłaby ramionami, powtarzając za niektórymi przedstawicielami rządzącej partii: „szanujemy księży biskupów, ale w kwestii uchodźców jesteśmy innego zdania”. Too late. Za późno.

Polski Kościół przegapił wielki historyczny przełom roku 1989. Nie docenił wolności – będącej wyzwaniem nie tylko dla „grzesznego człowieka”, ale też dla… pasterzy Kościoła

Niewątpliwie coś niedobrego dzieje się z polskim chrześcijaństwem… Śmiem jednak twierdzić, że nie zaradzi temu potępienie teraz jednego kościelnego uzurpatora i watażki, który obrósł w finansowe i polityczne piórka. Moim zdaniem obecny kryzys, którego przejawem jest odchodzenie wiernych od praktyk religijnych, spadek liczby powołań, a nade wszystko łatwość, z jaką rzekomo katolicki naród wchłania różne ideologiczne trucizny, jest z jednej strony skutkiem przemian kulturowych i cywilizacyjnych, od nas niezależnych, z drugiej zaś – skutkiem błędów i zaniedbań Kościoła hierarchicznego w Polsce.

Zaczęło się to bardzo dawno, jeszcze za pontyfikatu Jana Pawła II. Wielokrotnie powtarzano tezę, że jego nauczanie nie zostało przez Polaków należycie zrozumiane i przyjęte. Myślę, że to tylko część prawdy. Owszem, w pierwszym okresie, jeszcze za czasów PRL-u, osoba i nauczanie papieża Polaka były przez nas przeżywane głównie w kontekście politycznym – jako inspiracja i umocnienie, względnie pocieszenie, w zmaganiach z komunizmem. Ale potem, w czasach wolności, błędem było nadmierne oglądanie się na papieża przez polskich hierarchów. Polski Kościół przegapił wielki historyczny przełom roku 1989. Nie docenił wolności, która przyszła wraz z obaleniem komunizmu. Wolności jako wspaniałego, ale i trudnego daru. Wolności – będącej wyzwaniem nie tylko dla „grzesznego człowieka”, ale też dla… pasterzy Kościoła.

Czy można się dziwić?

Czy nie było tak, że biskupi, a także księża, łudzili się, iż katolicyzm niejako „siłą rozpędu” utrzyma u nas dominującą rolę w życiu społecznym, że wszystko będzie dalej gładko szło: rozentuzjazmowane tłumy, jak gromadziły się wokół „naszego papieża”, tak teraz będą obdarzały miłością swoich arcypasterzy? A tymczasem wraz z wolnością polityczną przyszły zmiany kulturowe – pluralizm, laicyzacja, kryzys tradycyjnej pobożności ludowej. Trzeba było zakasać rękawy i wziąć się do roboty: rozeznać nową sytuację, szukać nowych form działania, postawić na edukację i formację młodych księży, zapraszać do udziału świeckich. A personel Kościoła oglądał się cały czas na papieża w Rzymie…

Zamiast wielkiej odnowy duszpasterskiej przyjęto postawę „od pielgrzymki do pielgrzymki”. A papież był schorowany, coraz słabszy. Mówił podobno: „Ja tej waszej Polski już nie rozumiem”. Kiedy szykował się do kolejnej pielgrzymki (w końcu objechał chyba wszystkie polskie diecezje?) i przyjeżdżali do niego biskupi, prosił: „powiedzcie, co mam mówić waszym wiernym?”. „Ojciec Święty sam wie najlepiej” – usłyszał raz szczerą odpowiedź. Sam więc zgłaszał pomysły, nie zawsze fortunne – na przykład ten, by reaktywować przedwojenną Akcję Katolicką. Co z tego wyszło? A rady parafialne – zalecane przez Sobór Watykański II – nigdy nie zostały u nas naprawdę wprowadzone w życie. Księża nie chcą stworzyć świeckim pola działania i odpowiedzialności, nie chcą wypuścić z rąk władzy nad praktycznym organizowaniem parafialnego życia. Kiedyś zostaną z pustymi rękami.

Wesprzyj Więź

Inny przykład zaniechania to katechizacja. Powrót religii do szkół, urzeczywistniony przez rząd Tadeusza Mazowieckiego w roku 1990 jako akt sprawiedliwości, został potraktowany jako powrót do status quo ante. Ale społeczeństwo było już zupełnie inne niż w dwudziestoleciu międzywojennym, zmieniła się diametralnie rola rodziny; okazało się w praktyce, że nauczanie religii w szkole, nawet gdy jest dobrze prowadzone, ma niepokonalny brak: nie wprowadza młodzieży w liturgię i życie parafii. Mówiło o tym wielu mądrych katechetów, teologów i hierarchów (bp Czaja, kard. Nycz), był konkretny pomysł, by jedną z dwóch godzin nauki religii w tygodniu odbywać nie w szkole, lecz w kościele – i co? Nic. Czy można się dziwić, że kwiat polskiej młodzieży garnie się do marszów niepodległości pod hasłem „My chcemy Boga”, wykrzykując jednocześnie „Wielka Polska katolicka” i „Nie chcemy uchodźców”?…

Dlatego uważam, że dla uratowania chrześcijaństwa w Polsce nie wystarczy gromki, taki czy inny, list episkopatu. Nie wystarczy – o co prosi ojciec Ludwik – żeby biskupi „wkroczyli na publiczną arenę”. Potrzebna jest wielka praca u podstaw.

„Dobra zmiana” prędzej czy później przeminie, bo władcy zawsze przemijają. Ustrój prawny państwa da się jakoś naprawić. Ale stan umysłów i postaw moralnych, zepsuty populistyczną propagandą podszywającą się pod chrześcijaństwo, będzie nam ciążył długie lata. Może to nieunikniona lekcja pokory dla nas, Polaków, którzyśmy nie umieli docenić i należycie wykorzystać czasu wielkiego pokojowego zwycięstwa nad komunizmem i daru wolności?

Podziel się

Wiadomość

Co tu robić? Zgadzam się z główną osią artykułu – z chrześcijaństwem w Polsce źle się dzieje, czego jedną z najważniejszych przyczyn jest nierozpoznanie znaków czasu przez hierarchię ułatwiającą sobie „robotę” odbitym światłem JPII. Autor daje tu przykłady nierozpoznanych zmian w obszarze wolności, a ja uzupełnię z przeciwległej strony – chodzi o katastrofę duszpasterstw ludzi pracy po 1989 roku uznanych w czasach wolności przez biskupów, począwszy od tych najbardziej „otwartych” (abp Gocłowski), za piąte koło u wozu.

Ale taktyka przyjęta przez Autora w przekonywaniu do swoich racji jest nieskuteczna, ułatwiająca adwersarzom zbagatelizowanie głównej tezy. Będzie Autor bronił przejrzystości fundacji WOŚP otoczonej wianuszkiem spółek państwa Owsiaków? O finansach WOŚP wiemy tyle, ile o finansach Kościoła. „W przypadku Kościoła, to źle, w przypadku WOŚP dobrze” – będzie streszczała stanowisko Autora osoba, która z obecnej kondycji Kościoła jest zadowolona i szuka pretekstu, by zwolnić się z zamyślenia nad artykułem. Owszem, Patryk Jaki to prawicowy watażka instrumentalnie i wybiórczo traktujący prawdę, ale użycie wobec niego słowa „podłość” za stawianie pytań, to równanie do jego standardu, bo to na Jerzym Owsiaku spoczywa ciężar dowodu, że pieniądze zebrane na WOŚP nie idą w części na inne cele, a takiego dowodu nie chce przedstawić (chodzi o rozliczenia spółek państwa Owsiaków, które świadczą usługi „organizacyjne” WOŚPowi, którego to faktu J.Owsiak nie kwestionuje).
Wspomaganie głównej tezy artykułu – jeszcze raz podkreślę, słusznej w mojej opinii – o.Wiśniewskim też ułatwia adwersarzom jej zbagatelizowanie. Po pierwsze „awanturniczym” tonem o.Ludwika, po drugie jej powierzchownością. „Nawet, jeżeli Autor ma rację wyliczając porażki na własne życzenie biskupów, a Kościół w Polsce więdnie, to więdnie daleko wolniej niż Kościoły na Zachodzie, które się zmodernizowały” – co Autor odpowie adwersarzom na taką odpowiedź? Bo oni tym argumentem zamykają jakąkolwiek refleksję nad sobą/Kościołem, a wnioskuję, że Autor nie jest przygotowany do takiego dialogu.

I by być konstruktywnym i wystawić się na możliwość krytyki swojego stanowiska, zasygnalizuję, jak sobie wyobrażam ten dialog z prawicą kościelną. Otóż trzeba ich uszanować i przyznać rację wielu punktom ich diagnozy, także w zakresie porażek Kościoła „otwartego” na Zachodzie i wad przeszczepiania niektórych tamtych pomysłów do Polski (np. ja mam krytyczne sygnały, nie wiem na ile reprezentatywne, dotyczące funkcjonowania rad parafialnych w Niemczech; chciałbym rad, ale niekoniecznie takich). Tyle, że odpowiedzi naszych bliskich z prawych ławek kościelnych na niektóre dobrze zdiagnozowane problemy są błędne. Np. jest prawdą, czemu zaprzeczają katolicy „otwarci”, że w szeroko pojmowanym liberalno-lewicowym establishmencie istnieją środowiska uważające Kościół „podmiotowy”, wszystko jedno konserwatywny czy Franciszkowy, za wroga. Są to ludzie uczciwi, którzy uważają, że Kościół jest złem ze swojej istoty, wrogiem wolności jak każda silna wspólnota ograniczająca szczęście jednostki tak jak ona widzi je sama najlepiej (a niestety, jako Kościół za często dajemy takim ocenom pożywkę). I zabiegają, także metodami nieczystymi, by Kościół zrezygnował ze swojej podmiotowości, sprowadził się do elementu systemu, kierował się ich wartościami. Błędem na tę prawidłową moim zdaniem konstatację jest koncepcja Kościoła-twierdzy, odpowiadanie wrogością, czasem także nieczystymi metodami. Trzeba w nich zobaczyć takich samych biedaków jak my, „oni” też żyją w przerażeniu jak nasi konserwatyści, „że wszędzie zło”, kierują się lękami. Trzeba się nauczyć żyć razem z nimi (a nie obok nich) cierpliwie, bez inwazyjności wobec tych środowisk.

Nie będę rozwijać tego wątku, bo nie czas ku temu. Chciałem tym przykładem pokazać klucz do wewnątrzkościelnego dialogu, a nie kontynuacji połajanek. Osoby dobrej woli z obu stron Kościoła powinny zacząć od klasycznego zadania od którego rozpoczyna się wiele terapii – wyznaj sam przed sobą, w czym ten drugi ma większą rację niż ja sam. A jeżeli nie widzisz żadnej takiej racji, to przyznaj, że źle z tobą. I to jest pierwszy krok pomijany przez obie strony.

[przepraszam, jeśli ktoś odbierze ten tekst jako moralizowanie, ku czemu ma podstawy; ale ja póki co nie mam pomysłu, jak pisać o tych sprawach inaczej].

Szanowny Panie Redaktorze, nigdy nie jest za późno, zawsze jest dobry czas na przebudzenie. O. Wiśniewski przynajmniej od 10 lat regularnie pisze listy do biskupów, jeden lepszy od drugiego. „Oskarżam” wpisuje się w ten długi już ciąg ostrzeżeń i zgodnie z zasadą wytrwałego kaznodziei wdraża zasadę, że kropla drąży kamień, również kamień serc biskupich. Z wiarygodnych źródeł wiem, że niektórzy mu odpisują, na pewno wszyscy czytają, a niektórzy zgrzytają zębami. Teraz o. Ludwik ma sprzymierzeńca w Watykanie dlatego nie zostanie ani skazany na milczenie, ani nie będzie zignorowany. Jest czytany a jego tekst jest powielany. Czyż to nie jest praca u podstaw? Zamiast się zżymać, że za późno może warto się ucieszyć, że ma Pan sojusznika w słusznej sprawie!

Zastanawiam się czasami, czy dojdzie do jakiegoś gwałtownego załamania, szybkiego spadku liczby wiernych? Z pewnej perspektywy taki powolny spadek jaki obserwujemy od kilkunastu lat, jest dla Kościoła gorszy, niż nagła katastrofa; usypia czujność, pozwala sobie mówić że jeszcze nie jest tak źle, roczny spadek o 1% czy 0,5% nie uruchamia dzwonków alarmowych. Ale przyjdzie kiedyś moment, gdy procent po procencie zjedzie poniżej jakiejś psychologicznej bariery (20% ?), i Kościół obudzi się w przerażeniu. Można polemizować, czy dzisiaj jest już za późno (sądzę że nie; Kościół jest jeszcze na tyle silny, że gdyby zakasał rękawy, dałby radę), ale wtedy na pewno będzie.

Ale przypuszczam, że to szybkie załamanie prędzej czy później nastąpi. Z roku na rok jest w naszym społeczeństwie coraz więcej obojętności wobec wiary. Przyjdzie – może już jest – pokolenie, dla którego pierwszy kontakt z Kościołem to będzie katecheza w szkole, i pewnie niedługo później zobaczymy spadające słupki w statystykach.

Wydaje mi się, że Stanisław Obirek tym razem nie przeczytał tekstu ze zrozumieniem – nie wyczuł jego, powiedziałbym , literackich niuansów, takich jak gorycz, ironia czy nuta prowokacji. Ale już z całą pewnością źle zrozumiał Pan mój tytuł! „Za późno” bynajmniej nie odnosi się do faktu wystosowania apelu przez ojca Ludwika, z którym się w pełni solidaryzuję i którego szczerze podziwiam, lecz do ewentualnego listu pasterskiego biskupów. Przez pracę u podstaw rozumiem pracę ewangelizacyjną z młodzieżą i dorosłymi, w ramach katechezy prowadzonej w grupach parafialnych, w kręgach biblijnych, przygotowań do bierzmowania, inicjatyw charytatywnych itd., jednym słowem codzienną żmudną, pokorną pracę duszpasterską obliczoną na lata. Uprawiana przez nas publicystyka też jest potrzebna, ale ona sama Kościoła nie nawróci. Tutaj potrzebna jest modlitwa, pomoc Ducha Świętego – i rozumna współpraca z Nim. Widzę wiele zjawisk budzących nadzieję: twórczy ferment w wielu zgromadzeniach zakonnych, jak dominikanie, kapucyni, franciszkanie, urszulanki, takie ruchy jak Wspólnota Sant’Egidio, szereg nowych twarzy wśród biskupów.
.

No cóż może w subtelności tekstu się nie wczytałem, ale tzw. jasny przekaz chyba zrozumiałem. Pan zachęca do skromności i cichości i liczy na działanie Ducha św. Nie mam nic przeciw tak rozumianej pracy u podstaw i nie to budziło moje zastrzeżenia. Moim zdaniem Pan po prostu nie docenia siły sprzeciwu takiego autorytetu jakim dla wielu jest o. Wiśniewski. Nie wystarczy się z nim zgadzać trzeba zwyczajnie i po prosu powiedzieć/napisać, że ma rację i że to jego głos przyczyni się do zmiany (oby jak najszybciej) polskiego katolicyzmu. Pański głos też jest ważny i go nie umniejszam, jednak w chwili obecnej to o. Ludwik grzmi jak prorok!

Szanowny Panie Profesorze! Dziękuję za zrozumienie. Tym razem z kolei w odczytaniu mego „jasnego przekazu” idzie Pan jednak nawet za daleko. W moim tekście, który nie był bezpośrednim komentarzem do wspaniałego, proroczego głosu Ojca Ludwika (zacząłem go pisać w poniedziałek, a „Tygodnik Powszechny” ukazał się dopiero w środę), lecz raczej głosem równoległym – napisałem wyraźnie: „Ma rację o. Ludwik Wiśniewski”, zdystansowałem się delikatnie do samego tytułu „J’accuse”, być może pochodzącego zresztą, jak to bywa, od redakcji, ale – nie zawarłem w moim tekście żadnego sformułowania o potrzebie „skromności i cichości”, bo to by brzmiało z mojej strony głupio i arogancko. Dobrze się stało, że ojciec Ludwik napisał swój kolejny żarliwy apel do Biskupów, a „Tygodnik Powszechny” go opublikował. Jestem tylko, w odróżnieniu do Pana Profesora, nieco bardziej sceptyczny w oczekiwaniu na natychmiastowe owoce tego wystąpienia. Wierzę w Ducha Świętego, ale niekoniecznie wierzę w zdolność do szybkiego naprawczego działania Konferencji Episkopatu Polski. Ucieszyłbym się bardzo, gdyby się okazało, że to Pan ze swoim entuzjazmem ma rację.

Zastanawiam się, kiedy skończą się oszczerstwa na temat J.Owsiaka i WOŚP. Te pomówienia, bo jak nie ma dowodów, to są pomówienia, są fenomenem, nie boję się użyć tego określenia, na skalę światową. Dla mnie gwarantem uczciwości Owsiaka jest… PiS. Ponieważ jako dobrzy chrześcijanie, szczerze i radośnie go nienawidzą, więc gdyby znaleźli choćby źdźbło, to z pewnością cały świat o tym by się dowiedział. Póki więc rządzi PiS, mam pewność nieskazitelnej prawości WOŚP.
Zgadzam się z autorem artykułu, że praca u podstaw, to chyba jedyna nadzieja polskiego Kościoła. Zdaję sobie sprawę, że metodami administracyjnymi, choćby najlepszymi, a za takie uważam listy O. Wiśniewskiego nie osiągnie się sukcesu, ale daleki jestem od ich lekceważenia czy choćby niedocenienia. Media, i to niekoniecznie te z definicji nienawidzące Kościoła, stale donoszą o wybrykach różnych duchownych (biskupów niestety też). I co? I nic. Cisza. Jeżeli to nieprawda, to biskup miejsca powinien zaprzeczyć, jeżeli prawda – wyciągnąć konsekwencje. Skoro tego nie ma, to jest zgorszenie, a to już bardzo poważna sprawa. A ile jest takich lokalnych zgorszeń, o których wie cała parafia, ale biskup udaje, że nie wie? A jak wie to winni są: lewacy, liberałowie, G.W. i TVN, masoni, żydokomuna ew. judeochrześcijanie i oczywiście nieśmiertelna gender (właściwe podkreślić). I tak kończy się „dialog” z „ciemnym ludem”. Nie mnie oceniać głębokość wiary ludzi, a jest to znacząca ilość, którzy z powodu zgorszenia odchodzą z Kościoła. Odchodzą nie tylko z powodu zgorszenia, ale i lekceważenia przez dumnego purpurata. Zadziwiające jest jak ci ostatni uodpornili się na glosy wybitnych ludzi Kościoła, którzy z głęboką życzliwością, wskazują na błędy przez nich popełniane. Ile trzeba mieć bezczelności, by milcząco popierać dyskryminacje ks. Bonieckiego czy Lemańskiego? A przecież oni są tylko „wierzchołkiem góry lodowej”. Dlatego apel O. Wiśniewskiego do biskupów, aby wreszcie wzięli się do pracy, jest jak najbardziej potrzebny. Ale muszę koniecznie powiedzieć i to – są parafie, są duszpasterstwa, które uczciwie i z ewangeliczną radością głoszą Dobrą Nowinę i wierni „walą tam drzwiami i oknami”. Jest więc potencjał! Może trzeba tak, jak radził kiedyś śp. ks. Maliński – walnąć pięścią w stół i powiedzieć – sprawdzam. O. Wiśniewski to czyni. Tak to rozumiem i odbieram.

Widzę, że nie czytał Pan mojego komentarza, w którym napisałem, kiedy te podejrzenia wobec J.Owsiaka się skończą. Skończą się wtedy, gdy pokaże rozliczenie kontrolowanych przez siebie podmiotów o dziwacznych nazwach „Złoty Melon” i „Mrówka Cała” w zakresie środków otrzymanych od WOŚP za usługi „organizacyjne”. A przynajmniej niech powoła radę powierniczą WOŚP, osób publicznego zaufania (ale nie oczekuję zaproszenia do takiego zespołu osób zaangażowanych emocjonalnie po stronie prawicy; to mógłby być ktoś taki jak A.Hall, E.Łętowska, ks.Boniecki), które przy pomocy swoich zaufanych współpracowników przejrzą dokumentację tych spółek i zapewnią opinię publiczną swoim autorytetem, że wszystkie rozliczenia nie budzą podejrzeń. Jakie argumenty ma Pan przeciwko takim działaniom? Obyśmy nie mieli z tego mega-Kijowskiego, któremu też niektórzy ufali jak niektórzy ufają biskupom, czyli żadnych trudnych pytań. I wiemy, jak się to skończyło w przypadku usług na rzecz KODu jak i parasola nad księżmi pedofilami w Kościele.

Szanowny Panie Redaktorze,
Z jednej trudno katolikowi się z powyższym artykułem nie zgodzić. Liczba wiernych maleje. Odnoszę jednak wrażenie, że pomija Pan wielu księży, którzy służą ludziom nie tylko poprzez ciągłe inicjatywy społeczne, organizacje wyjazdów dla młodzieży i dorosłych, ale i służą świadectwem i powołaniem. Prawdziwym powołaniem. Zgodzi się Pan chyba, że ogromne duszpasterstwa zrzeszające tysiące studentów mają się w Polsce dobrze? Konkretnie mówię o Warszawie i Wrocławiu (o tych miastach mogę się wypowiedzieć). A ruchy Światło – Życie, Odnowa w Duchu Świętym, Neokatechumenat? Przecież to kolejne rzesze ludzi, które codziennie pracują nad pogłębianiem swojej wiary. I tym ludziom przecież przewodniczą Księża, ale także biskupi! Sam jestem członkiem duszpasterstwa dla młodych małżeństw założonego niecałe pół roku temu przez jednego z Biskupów wrocławskich, które zgromadziło już 40 małżeństw!
Naprawdę uważa Pan, że na Zachodzie jest choćby częściowo tak dobrze? Czy na Zachodzie działają takie wspólnoty? Bywam czasami w Niemczech, mam tam rodzinę i za każdym razem kiedy stamtąd wracam cieszę się, że z Polską wiarą jest tak dobrze.

Zgadzam się z Panem, że trzeba zachęcać młodzieży do szukania Boga, jednak wbrew temu co zrozumiałem z Pańskiego artykułu, uważam że możliwości poznawania Chrystusa i rozwijania wiary w Polsce naprawdę nie brakuje. Śmiem nawet twierdzić, że być może to jest zadania dla Państwa. Macie Państwo jako Dziennikarze ogromną możliwość przeprowadzania tego rodzaju badań i wskazania młodzieży wspólnot katolickich, których jeszcze raz podkreślam – nie brakuje!
Nie tylko do biskupów należy przecież „naprawianie polskiego katolicyzmu”.

Zgadzam się (choć również jedynie częściowo) z Panem Redaktorem w kwesti politycznej. Rządzący chwilami umiejętnie wykorzystują szabelki katolicyzmu do wymachiwania przeciwko innym. To przykre. W mojej ocenie chodzi jednak o zacietrzewienie polityczne i podgrzewanie konfliktu na linii rządzący-opozycja. To w czystych pobudkach politycznych upatrywałbym źródła takiego działania, a nie w nawoływaniu do takich działań przez Kościół.

I na koniec – Panie Redaktorze jakie zatem jest według Pana rozwiązanie polityczne? Czy jest partia polityczna, którą my Katolicy możemy popierać? Albo partia, którą my jako Katolicy powinniśmy popierać?

Autor tekstu zarzuca prof.Obirkowi czytanie bez zrozumienia oraz brak wyczucia „literackich niuansów, takich jak gorycz, ironia czy nuta prowokacji.”. No cóż, ma pan Redaktor prawo do swoich ocen nawet tak bezpodstawnych jak ta, którą sformułował w próbie reakcji na komentarz pana Profesora. Ufam, że gdy sam wnikliwiej wejrzy w tekst to być może zauważy także ułomności swego pióra. Daleko ważniejszą sprawą wydaje się być jednak przesłanie, które w tekście „Za późno” wieńczy „nutę prowokacji”. A jest nim wezwanie do „pracy u podstaw”. Apel swój Autor wzbogaca w komentarzu: gdzie ją definiuje jako „codzienną żmudną, pokorną pracę duszpasterską obliczoną na lata”. Panu Redaktorowi, jak i wielu innym publicystom, wydaje się, że aktywna ewangelizacja wzmocniona „modlitwą, pomocą Ducha Świętego – i rozumna współpracą z Nim” rozwiąże problemy Kościoła rzymsko-katolickiego. Taka recepta dowodzi rzetelnego niezrozumienia powodów tych problemów. Wierni będą się modlić do Pana Boga niezależnie od zaktywizowanej ewangelizacji. Może się jednak okazać, że.wielu z nich podąży śladem coraz częstszych zachowań sióstr i braci w wierze i uzna pośrednictwo kleru za całkowicie zbędne. Problemem jest nie uciekanie ludzi od Wiary ale ich brak zgody na karygodne deformacje w funkcjonowaniu instytucji kościelnej. Są one owocami fatalnego, całkowicie oderwanego od zmieniających się uwarunkowań cywilizacyjnych, formowania kleryków w seminariach. Jeżeli władze instytucjonalne Kościoła nie podejmą reformy nauczania w seminariach, jeśli nie wymienią kadry wykładowców i nie zmienią metodologii przygotowania przyszłych kapłanów do służby duszpasterskiej,to wszelkie nadzieje na uzdrowienie instytucji spełzną na niczym. Tylko Kościół z mądrymi i wiarygodnie dobrymi, a nie jedynie posłusznymi, pasterzami ma szansę na prowadzenie uzdrawiającej pracy u podstaw. Dzisiaj trzeba pilnie ewangelizować przede wszystkim kler, bo prawdziwych pasterzy została tylko garstka…. . .

Dziękuję panu Adamowi Nasławskiemu za upomnienie, na które z pewnością zasłużyłem. Zgadzam się całkowicie, że mojemu tekstowi wiele brakuje – swoje pomysły na wyjście z kryzysu wyraziłem tylko przykładowo, no i bardzo skrótowo. W stanie religijności na Zachodzie widzę oczywiście mankamenty, ale nie o to przecież chodzi, byśmy się pocieszali, że u nas „nie jest jeszcze tak źle”. Upierałbym się przy swojej tezie, iż w Polsce biskupi i księża proboszczowie za mało dopuszczają do głosu i udziału świeckich. Pokutuje u nas klerykalizm (z obu stron), a szczególnie chyba w diecezjach leżących na terenach dawnej Kongresówki (inaczej jest na Śląsku). Natomiast całkowicie się zgadzam, że dla „pracy u podstaw” kluczowa jest formacja duchownych. To oni są szafarzami sakramentów i głosicielami Słowa Bożego, co jest podstawową misją Kościoła. Ta formacja młodych księży wygląda różnie, niestety raczej kiepsko, ale też nie można odpowiedzialnością obciążać wyłącznie księży biskupów. „Tak krawiec kraje, jak mu sukna staje”. Zmniejsza się – co sygnalizują poufnie sami biskupi – nie tylko liczba powołań do seminariów, ale także ich jakość. Cieszę się, że mój tekst wzbudza tyle ciekawych komentarzy, ale mam świadomość, że główną zasługę „włożenia kija w mrowisko” ma tu ojciec Ludwik Wiśniewski. Byłoby dobrze, gdyby i adresaci jego listu jednak się odezwali (niekoniecznie urzędowo i zbiorowo) i włączyli w rzeczową rozmowę o naszym wspólnym Kościele, w naszej wspólnej Ojczyźnie.

Dziękuję panu Michałowi Mastalerzowi za jego dopowiedzenie o licznych „pozytywach”, w pełni zgadzam się z Panem. Na ostatnie pytanie, jakie widzę rozwiązanie polityczne obecnej zawikłanej sytuacji, niestety nie mam gotowej odpowiedzi. Natomiast zdecydowanie nie podzielam takiego podejścia, że katolicy powinni głosować na jakąś jedną partię. Jeśli traktujemy na serio system demokracji przedstawicielskiej i wielopartyjnej w społeczeństwie niemal homogenicznym wyznaniowo, to nie możemy zakładać, że będzie jakaś jedna partia godna poparcia przez katolika. Przejawem zdrowej demokracji w katolickiej Polsce powinno być to, że katolicy oddają swój głos na różne partie, kierując się swoim rozeznaniem ich programu, wiarygodności przywódców i aktualnych priorytetów sytuacji w państwie.

Żadne wielkie cywilizacje nie umierają przez morderstwo, tylko przez samobójstwo. Ciekawe, że wszyscy, zawzięcie dyskutując, skrzętnie jakoś pomijamy ten problem. A także i to, że chrześcijaństwo nie jest już za nami, ale ciągle przed. Na szczęście…